piątek, 7 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - IX

IV
Nyarlathotep przybywa



Otyń, wieś gminna w województwie lubuskim, leżąca kilka kilometrów za Nową Solą, prawa miejskie posiadała w latach 1329 – 1945. Obecnie liczy około tysiąca trzystu mieszkańców. Od połowy XV wieku miasto było własnością rycerską, wykupioną od króla czeskiego przez dwóch braci.
W latach 1649 – 1776 miasto należało do zakonu Jezuitów, jednak w niewyjaśnionych okolicznościach - nie jest bowiem nigdzie zapisane - w roku 1702 w mieście wybuchł pożar, niszcząc jego większą część.
Wprawdzie nikt nie mówi o tym otwarcie, jednak niektórzy mieszkańcy twierdzą, że wiedzą, co było przyczyną owej katastrofy.
Opowieści potajemnie przekazywane z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada mówią, że pożar wybuchł wskutek ujawnienia się podziemnego kultu, który pewnej nocy jawnie wyszedł na ulicę. Wyznawców było około dwustu, może więcej. Każdy z nich trzymał pochodnię, której blask podkreślał obłęd w ich oczach. Brutalnie, bez żadnego ostrzeżenia wdarli się do domów, gwałcąc i brutalnie zabijając każdą napotkaną osobę.
Tej strasznej nocy zginęły dwie trzecie populacji mieszkańców. Nad Otyniem, prócz dymu i krzyków przerażonych kobiet i mężczyzn było słychać zachrypnięte, gardłowe, chóralne śpiewy w dziwacznym języku. Niejeden mieszkaniec do dziś zna te słowa, ale żaden z nich nie chce ich wypowiedzieć na głos.
Gdy ponownie usłyszą te słowa na ulicy, będą wiedzieli, że tym razem wyznawcy się nie pomylili. Jesienią 1702 roku bowiem, w noc wybuchu pożaru, kultyści udali się do zakonu Jezuitów, który w czasach swojej świetności pełnił funkcję zamku. Brutalnie wymordowali zakonników, zawieszając ich na drzewie pośrodku dziedzińca, w którym na wysokości mniej więcej dwóch metrów wbity był zakrzywiony, stalowy hak.
Każdy z duchownych był brutalnie wyprowadzony na dziedziniec, gdzie zgromadzeni byli oprawcy. Stali wokół drzewa, pochodnie trzymając na wysokości twarzy. Ubrani byli w czarne szaty z głębokimi kapturami, które opadały na twarz tak głęboko, że nawet płomień pochodni nie był w stanie rozświetlić ich wnętrza.
Przez cały czas niskimi, basowymi głosami intonowali pieśni w tym niepojętym, starożytnym języku.
Gdy zakonnik był już doprowadzony na miejsce kaźni, wchodził na skrzynkę po czym zostawał bezlitośnie nabity na chłodne ostrze haka. Zwłoki zanoszono do kaplicy klasztornej i wrzucano do podziemnej krypty przy ołtarzu, stworzonej specjalnie z tą myślą.
Później została ona zasypana, szczątki odkryto dopiero wiele lat po tej tragicznej nocy.
Kultyści zgromadzili się wewnątrz kaplicy i rozpoczęli obrzęd. Porwali jedną kobietę, ułożyli ją na ołtarzu, po czym jeden, najprawdopodobniej ich duchowy przywódca, lider, rozerwał koszulę nocną ofiary.
Natychmiast chóralne śpiewy przybrały na sile, jednak nie było w nich słychać podtekstu erotycznego, ale coś kompletnie innego. Wyznawcy byli podekscytowani tym, że już za chwilę kapłan wykona odrażający rytuał i to, co było przepowiedziane, stanie się realne, a oni będą tego świadkami.
Niestety, rytuał się nie powiódł, ofiara została spełniona, lecz nie została przyjęta. Prawdopodobną przyczyną było nieprawidłowe rozmieszczenie gwiazd.
Jak bowiem jest zapisane w „Necronomiconie”, jedynie przy odpowiednim ustawieniu gwiazd, dwa razy w roku jest szansa, że rytuał się powiedzie.
Warto nadmienić, że lider kultystów nie był wyposażony w „Necronomicon”, co było główną przyczyną niepowodzenia. Są w nim zaklęcia niezbędne do prawidłowego przebiegu rytuału oraz do kontrolowania tego, co zamierza się przyzwać.
Utrata kontroli nad istotami wspomnianymi w „Necronomiconie” może równać się z niewyobrażalną katastrofą na skalę… światową.



Od tamtej nocy minęło ponad trzysta lat. Dziś niewiele osób dokładnie pamięta wydarzenia z roku 1702, wspomnienie stało się legendą.
Jednak ruiny klasztoru Jezuitów nadal stoją. I teraz, w rozpadającej się kaplicy niemal całkowicie zatopionej w gęstym, nieprzeniknionym mroku, znajdowała się samotna postać odziana na czarno. Podeszła powolnym, majestatycznym krokiem w miejsce, gdzie niegdyś mieścił się ołtarz. Obszerny kaptur opadał głęboko na oczy, skrywając twarz dziwnego osobnika.
Ubrany był w strój, przypominający niesamowicie czarną, mroczniejszą od bezchmurnej nocy togę z kapturem. Materiał, z którego była stworzona zdawał się być dziwnie… płynny. Sprawiał wrażenie, jakby poruszał się przy każdym kroku zakapturzonego przybysza i co najdziwniejsze - żył własnym życiem.
Postać stanęła tuż przed miejscem na ołtarz i rozłożyła ręce. Uniosła prawą dłoń, z której po chwili wytrysnęła na ziemię czarna, gęsta ciecz. Zagulgotała dziwnie i zwiększyła swój rozmiar, upodabniając się do wielkiego, gładkiego, nieskazitelnie czarnego bloku.
Kamienny ołtarz przesunął się odrobinę, aż nie znalazł się dokładnie w miejscu, w którym niegdyś znajdował się oryginalny.
Postać zanurzyła rękę w swoistym habicie, a gdy ją wyciągnęła, trzymała grube tomisko oprawione w murszejącą, brązową skórę, opasaną skórzanym pasem z klamrą, która sprawiała wrażenie niezbyt wytrzymałej.
Coś, co przejęło ciało Michała podeszło do stworzonego przez siebie ołtarza i położyło na nim otwartą księgę.
Cofnął się dwa kroki, ręce założył na piersi i skłonił głowę. Przez dłuższą chwilę trwał w milczeniu, aż w końcu z głębi kaptura dobiegł basowy, lekko syczący głos.
Rytuał przywołania się rozpoczął.



NYARLATHOTEPIE pośród Otchłani,
NYARLATHOTEPIE pośród Otchłani Czasu i Przestrzeni



Przez chwilę panowała cisza, ale ponownie rozległ się głos.



NYARLATHOTEP IJACEBOO
Pochłonie ponownie świat
NYARLATHOTEP TELAL ALAL UNGOYUD MANGEIF NAGIIZ
IJACEEBO IJACCEBO IJACEEBO!

NYARLATHOTEP EDIN NA ZU!




Znów kilkuminutowa cisza, a potem gromki okrzyk:



BARRA!



Postać zakonnika umilkła. Minęło kilkadziesiąt minut. Rozpoczęła się adoracja. Zakapturzony mnich zaczął potężnym głosem intonować psalmy ku czci Nyarlathotepa, wznosząc głowę ku sklepieniu kaplicy, a ręce rozchylając na boki. Z każdym kolejnym psalmem głos stawał się niższy, przeistaczając się w basowy ryk.
Pierwszy psalm brzmiał tak:



I Yog-Sothoth jest nimi wszystkimi
I stworzyli Go dla Ich posłannictwa.
I oblekli w chaos, który jego mocą...
...Pomiędzy gwiazdami,
A materia jego początkowi podobna...
...I końcu.
Istnieje w formie niepojętej,
Pożywia się w czasie nieznanym.
Kto powinien znać jego tajemnicę?
Kto odważy się zgłębiać Ich Prawa?
Lecz w końcu posiadł swe miejsce.

I osiadł stając się mlecznym obłokiem gwiazd,
A jego moc dosięgła sklepienia siedmiu pałaców.
Słyszałem pełzający chaos pomiędzy sferami,
Gdy planety drżały i oddawały pokłon.
Ten, Który przynosi dary Myśliwemu
Przybrać potrafi maskę woskową
I spłynąć między ludzi.
Tak tedy pojawił się między Przypadkiem

I cuda nauczył czynić.




W trakcie śpiewu, powietrze w klasztorze i wokół niego ochłodziło się, a liście krzaków i drzew  zaczął delikatnie pieścić łagodny wiatr.
Cisza. I po kilku minutach Drugi Psalm Nyarlathotepa:



Kiedy słońce zasypia,
A piaski pustyni spowija chłód nocy,
Kieruję swe oko ku niebiosom,
By dostrzec Tego, który woła o Posłaniu.
Zasiada On w spiralnej materii,
A służą mu mgławice i gwiazdy
Gdy Zeta Orionis i Merope oddają cześć,
Ty, Który z zadumą spoglądasz na Nar Mattaru,
Zanieś radość naszym Ojcom.
O Nyarlathotepie! Siedem onyksowych stopni w dół
I między ludzi wejdziesz.
O Nyarlathotepie! Siedem Bram prowadzi do poznania.

I wzniósł się ponad Otchłań…




Kolejna przerwa. Po jakimś czasie mnich kontynuował bluźnierczy śpiew, intonując Trzeci Psalm Nyarlathotepa:



Kiedy ognie zapłoną na wzgórzach,
Kiedy Słońce znajdzie się w drugim Domu,
Kiedy czas nocy obróci swą twarz ku Północnemu Wiatru,

Kiedy chmury zakryją niebo,
Kiedy spadnie pierwsza kropla krwi z przestworzy,
Kiedy ptaki przerwą swój śpiew,
Kiedy Inicjator Snów z uśpienia powróci,
Kiedy dzieci Saturna przy ołtarzach się zbiorą,
Kiedy miecz zalśni i zbrukany zostanie,
Kiedy Poszukiwacze między lustra wejdą,
Kiedy onyks nabierze pradawnej mocy,
Czas nadejdzie Jego chwały

I pokryje Ziemię swym cieniem.




Na dworze robiło się coraz chłodniej. Niebo zasnuło się ciężkimi, ołowianymi chmurami. Watr zaczął nieznacznie przybierać na sile.
Gdy skończył, znów zrobił krótką przerwę i rozpoczął następny, Czwarty Psalm:



Maska kamienna rozpaczy pełna,
Ozdobiona cieniami martwych liści,
Płonąca koszmarność z nieba zesłana,
Ku chwale milczącego wzgórza,
Korony drzew nad ziemią pochylone,
Filary bram z konarów splątane,
Kraina, gdzie Nienazwany się przechadza,
A duchy w sobie znanym celu szybują na skrzydłach wiatru,
Blade słońce bez siły tchnienia życia,
Strumień szepcze i niczym lustro wabi,
Stawy - czarne oczy - ich dna w trzewiach ziemi,
Dzikie wzniesienia pełne tajemnic,
Dolina zguby z grobami natury,
Tam Mrok pełznie niczym smoła najczarniejsza,

jest krok za mną, krok za dniem…




Zaczął kropić deszcz. Wiatr wiał coraz mocniej, liście szumiały szaleńczo, targane jego potężnymi podmuchami.
Milczenie. A potem Piąty, prawdopodobnie najbardziej niepokojący Psalm Nyarlathotepa:




Z zaczernionej próżni,
Ku ślepemu chaosowi ojca nas wszystkich,
Przybywa on, odziany w noc.
Poprzez siedem złotych stopni,
Wykutych w mrozie Kadath,
Przybywa i do mnie,
Kładzie dłoń na orbicie słońc,
Stapia się z pędem wiecznym niebios,
I rozpływa w szepcie kosmosu.
Oak' zi di arq.
Ny har rut hotep kroczący wśród piramid.
Ze wzrokiem śmiałym,
Z marzeniem daleko sięgającym.

Sothis! Sothis! Sothis!




Rozległ się pierwszy, głęboki grzmot, poprzedzony błyskiem, przyćmionym przez nawał chmur. Nad Otyniem zapadła ciemność, niebiosa przybrały kolor zgniłej śliwki.
Szósty, przedostatni Psalm Nyarlathotepa brzmiał następująco:



Trzykrotność w Trójcy:
Smutek, kaprys, humor,
Trójca w Trzykrotność.
Nasienie, które spadło z czerni nocy,
Czerwień księżycowa zamiast twarzy,
Skrzydła z okiem w trzech barwach,
Oto misterium Twoje!
Ahtu, Ny har rut hotep, Niyharlat hotep!
Nie Ma Pokoju Przy Bramie,
Nie Ma Spoczynku Przy Bramie,
Nie Ma Gwiazd Przy Bramie,
Nie Ma Stworzenia Przy Bramie,
Nie Ma Czasu Przy Bramie,
Nie Ma Przestrzeni Przy Bramie,

Przy Bramie Jesteś…




Deszcz w końcu lunął, wietrzyk zamienił się w porywiste, urywające głowę podmuchy. W przestworzach rozpętała się prawdziwa bitwa, ołowiany nieboskłon co chwilę rozjaśniały przerażająco wyraziste, zarysowujące kotłowaninę chmur rozbłyski, a zaraz po nich niesamowite grzmoty, tak szalenie wściekłe, iż odnosiło się wrażenie, że niebo lada chwila zostanie rozszarpane przez szpony ogromnej bestii spoza Czasu i Przestrzeni.
I w końcu ostatni, Siódmy Psalm:



Liczba upada pośród burzy i przemiany kątów,
Jest to, co nie jest, nie więcej,
Wszech-Jednia zamieszkuje w Ciemności,
A w centrum Wszystkiego przebywa On, Który jest Ciemnością.
I ta Ciemność stanie się wieczna, kiedy wszystko pokłoni się
przed Onyksowym Tronem.
Zapadnie cisza, która kojona będzie oddechem Przebudzenia.
Usłysz cichy lament z ziemi twego przeznaczenia.
Słowa szaleństwa i choroby dzikiej,
Gdyż ja, jam jest ten, który składa Ci hołd,

W nadziei śmierci cichej i gwałtownej…



Ostatnie zdanie mnicha utonęło w ogromnym ryku, jaki wydało z siebie niebo. Grzmot tym razem był taki rozdzierający, że od jego dźwięku zatrzęsła się ziemia, a mury kaplicy zadrżały niepokojąco.
Postać gwałtownie poruszyła głową, jakby rozglądając się na boki. Gdy spojrzała za siebie, z mroku za ołtarzem wyszła odrażająca istota. Zamiast głowy miała długą, gładką mackę, a na niej, nieco powyżej zrośnięcia z korpusem znajdowała się ohydna jama ustna.
Budową ciała przypominał człowieka, lecz był od niego dwa razy wyższy i znacznie lepiej zbudowany. Jego gładkie ciało było niesamowicie umięśnione; wszystkie mięśnie miał bardzo wyraźnie zarysowane.
Ponad pasem znajdował się kolejny otwór, o niemal idealnie kolistym kształcie, jednak tym razem nie był to otwór gębowy, wewnątrz znajdowały się mięśnie brzucha, lub coś do nich podobnego. Podłużne, przypominające poskręcane korzenie drzew narządy wewnętrzne trwały w powolnym, nieustającym ruchu, przypominającym odrażające, wijące się setki węży.
Miał też ogromne łapy.
Nienaturalnie olbrzymie, zakończone szponami dłonie sprawiały wrażenie, jakby w jednej chwili mogły rozszarpać człowieka.
Z jamy gębowej Nyarlathotepa dobiegło ciche, odrażające mruczenie. Usłyszawszy je, mnich się odwrócił i po raz pierwszy zobaczył to, co sam przyzwał. Cofnął się ze strachu dwa kroki w tył. Nyarlathotep nie tracąc czasu przeskoczył granitowy ołtarz i znalazł się kilka metrów nad zakapturzoną postacią.
Zakonnika ogarnęło przerażenie. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że nie opanował zaklęć, które były odpowiedzialne za kontrolę nad Nyarlathotepem. Powinien był wypowiedzieć je od razu po zakończonym rytuale przyzwania. Jednak było już za późno.
Przedwieczny z obleśnym rykiem runął na nieszczęśnika, który w ostatniej chwili próbował zakryć kaptur rękami.
Wokół obu rozkwitła nagle czarna, nieprzenikniona chmura; był to habit, który kilkanaście godzin temu oplótł ciało Michała. Z jej wnętrza dobiegł tryumfalny ryk Nyarlathotepa, a zaraz potem buchnęła krwawa mgła, pogrążając ziemię w ogromnych, krwawych plamach oraz niewielkimi fragmentami wnętrzności.
Przez chwilę jeszcze nienaturalny obłok, o konsystencji smoły drżał, by po chwili gwałtownie, z dźwiękiem przypominającym ssanie, implodować.
W jego wnętrzu skrywała się zakapturzona postać w czarnym, obszernym habicie. Ręce miała założone na piersi, głowę nisko opuszczoną. Nie był to już Michał, ani coś, co go opętało.
Nyarlathotep potraktował jego młode ciało jako naczynie, właściciela bezlitośnie unicestwiając. To był koniec, dusza chłopaka stała się pokarmem dla Przedwiecznego.
Nyarlathotep przybył. Świat ludzi stanął w obliczu śmiertelnego zagrożenia, przybyłego z najdalszych, nienazwanych otchłani kosmosu.




V
Robert jedzie na cmentarz



Kilkanaście godzin wcześniej, wczesnym rankiem wigilii Wszystkich Świętych, nikt nie przeczuwał nadchodzącego koszmaru. Robert, Tomasz i Bogdan, który kilka dni wcześniej wyszedł z więzienia, jechali właśnie do szpitala, gdy zadzwoniła komórka Kama.
- Słucham?
- Robert? Tu Janusz Kalfas z tej strony – usłyszał w słuchawce głos starego przyjaciela.
- Witam, czemu zawdzięczam ów zaszczyt? – spytał Kam.
- Znajduję się właśnie na cmentarzu. Jest tu coś, co chyba powinieneś obejrzeć… Pan Maser także jest już w drodze.
- Co konkretnie? – spytał Robert, wjeżdżając na wiadukt.
- Mamy tu trzy zwłoki i jednego świadka, ale jest trochę rozbity… w sumie rozbita, bo to młoda dziewczyna.
Robert westchnął.
- Ile ma lat? – rzekł, mając cichą nadzieję, że nie będzie zbyt młoda. Szok w młodym wieku sprawia, że wyciąganie informacji od świadka jest żmudne i monotonne.
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, a potem rozległ się zamyślony głos Kalfasa:
- Wygląda na… około osiemnastu, może dziewiętnastu.
- A więc nie jest tak źle… - mruknął Kam.
- Słucham?
- Nie, nic, głośno myślę. Zaraz tam będę – rzekł Robert.
- Dobrze. Czekam.
Prokurator się rozłączył.
- No, panowie, zawracamy – rzekł Robert, zawracając na rondzie.
- Gdzie jedziemy? – spytał Tomasz.
- Dzwonił prokurator i mówił, że na cmentarzu są trzy ciała i jeden świadek i że powinienem to obejrzeć.
- Hmm… - mruknął Bogdan – Na cmentarzu zazwyczaj są martwi ludzie, nie? – pobyt w więzieniu nie zmniejszył jego poczucia humoru, wręcz przeciwnie.
- Przykro mi, ale trochę się spóźnicie dziś do pracy – powiedział Robert, przyspieszając.
Podał jakieś konkretne informacje? – rzucił Tomasz.
- Nie, nic ponadto… wspomniał tylko, że świadkiem jest osiemnastoletnia dziewczyna…
- Cholera jasna… - mruknął Bogdan, wiercąc się na tylnym siedzeniu.
- Co jest? – spytał Korzecki, odwracając się do niego.
- No jak to co… za młoda jest… gdyby miała jeszcze ze trzy lata więcej… Mogłoby być miło – rzekł Grabowicz i westchnął.
- Jedna ci nie wystarczy? – Tomasz parsknął śmiechem.
- Jaka jedna?
- No ta barmanka z „Tabu”. Dobrze wiemy, że z nią aktualnie flirtujesz. Podobno nawet odwiedziła cię kilka razy w więzieniu…
Bogdan oblał się rumieńcem i burknął coś niezrozumiale. Robert, chcąc dorzucić swoje pięć groszy, spojrzał we wsteczne lusterko i rzekł:
- Wiesz… nie chcę cię zniechęcać, ani nic z tych rzeczy, ale flirt na dwa fronty nie jest tak kolorowy, jak mogłoby ci się wydawać.
Tomasz parsknął śmiechem i poklepał Bogdana po ramieniu.
- Nie przejmuj się, jak już flirtujesz z jedną, to bądź jej wierny. Może akurat wam się uda?
- A skąd możecie wiedzieć, czy tego chcę? – mruknął napuszony Grabowicz.
Robert i Tomasz uznali, że nie udzielą odpowiedzi na to pytanie.



Robert zatrzymał się kilka metrów przed bramą cmentarną. Cała trójka jednocześnie odpięła pas i wysiadła z pojazdu. Z ich ust wylatywała para, ciała natychmiast pokryły się gęsią skórką. To był zimny, jesienny poranek.
- Gdzie prokurator? – spytał Tomasz, zarzucając na siebie czerwoną kurtkę w czarne pasy.
- Powinien być na cmentarzu, chodźmy – rzucił Kam zbliżając się do bramy.
Z daleka dojrzeli zamieszanie przy kaplicy. Był już koroner ze swoją czarną, majestatyczną limuzyną, radiowóz policji, która odgarniała gapiów, kręcących się wokół miejsca zdarzenia oraz ambulans.
- Ciekaw jestem, co tu zaszło… - mruknął Bogdan, spoglądając w stronę starej, opuszczonej kaplicy ewangelicko – augsburskiej. – Spójrzcie, tam też coś się stało.
Kam i Korzecki spojrzeli we wskazanym kierunku i dostrzegli kolejną grupkę gapiów, tłoczącą się wokół taśmy ochronnej policji.
Kam dostrzegł z prokuratora i pomachał mu.
- Dzień dobry! – zawołał donośnym głosem Bogdan, zwracając uwagę na całą trójkę.
- Odbiło ci? Jesteśmy na cmentarzu, wyluzuj trochę… - skarcił go Tomasz.
- Witam, witam – rzekł Kalfas i podał rękę najpierw Kamowi, później Korzeckiemu, na Grabowiczu kończąc.
- Dzień dobry – rzekł Kam, skłaniając głowę. – Miał mi pan coś pokazać?
- Tak. Dwie starsze kobiety były pierwszymi osobami na cmentarzu dziś rano. Pierwsze, co zwróciło ich uwagę, to brutalnie zdewastowany krzyż, o tam – podniósł rękę i wskazał leżący na nagrobkach ogromny krucyfiks.
- Ło do ciężkiej… - zaczął Bogdan, ale umilkł nagle, czując silnego kuksańca od Tomasza.
- Jak… - zaczął Korzecki.
- Jeszcze nie wiemy, kto to zrobił. Dziewczyna, która przeżyła tę masakrę, jak na razie nie jest zbyt skora do rozmowy. Jest w szoku, potrzebuje czasu.
- Rozumiem – rzekł Robert. – Co dalej?
- Gdy kobiety otrząsnęły się, usłyszały głosy w kaplicy. Podeszły do niej i jak się okazało, dwa boczne okna były wybite. Co ciekawe, szkło leży na zewnątrz, więc musiały być wybite od wewnątrz.
Kam skinął głową.
- Weszły do środka i znalazły naszą dziewczynę, trzymającą w ramionach martwe ciało chłopaka.
- Mogę go zobaczyć? – spytał Kam.
- Jasne. Wprawdzie już go zapakowaliśmy, ale koroner jeszcze nie odjechał.
Mężczyźni podeszli do czarnego worka, leżącego nieopodal wejścia do kaplicy.
Prokurator kucnął i chwycił za suwak.
- Ostrzegam, to nie będzie przyjemny widok.
Na te słowa Korzecki odszedł kilka kroków w tył i odwrócił się w stronę drugiej kaplicy.
- Wal pan śmiało – mruknął Bogdan, stając obok Roberta.
Prokurator zdecydowanym ruchem rozpiął zamek i rozchylił worek.
Wewnątrz znajdowały się zwłoki dwudziestojednoletniego młodzieńca o długich, czarnych włosach opadających na czoło. Twarz denata była okropnie zmasakrowana. Opuchnięta, zakrwawiona, blada. Trzon nosa był głęboko wbity w czaszkę, a końcówka sprawiała wrażenie oderwanej.
- No, no…- szepnął Grabowicz.
- Gdzie reszta nosa? – spytał Kam.
- Już zabezpieczona. – odparł Kalfas. – Co o tym sądzisz? To jeszcze nie wszystko. Znacznie ciekawiej jest przy drugiej kaplicy.
Prokurator wstał, zasuwając suwak. Poprowadził ich do wspomnianego miejsca. Tam, na prawo od wejścia, leżały kolejne zwłoki. Tym razem był to wysoki, dobrze zbudowany chłopak. Gdy Kalfas rozpiął worek, oczom mężczyzn ukazała się zastygła w bólu i przerażeniu twarz zmarłego.
Na szyi widniała rozległa, szarpana rana, z której wystawały brutalnie pourywane mięśnie i żyły.
Jednak najbardziej odpychającym widokiem było to, co zostało z brzucha. Wyglądał, jakby przez ciało chłopaka przebiło się coś, niosąc ze sobą jego wnętrzności, które ten, przed śmiercią rozpaczliwie próbował wepchnąć do środka.
- Interesujące… - mruknął Robert, przyglądając się miejscu, w którym jelita wypełzały na zewnątrz. – Wiadomo, czym…?
- Myślę, że dziewczyna, która przeżyła, Marta, jeśli pamięć mnie nie myli mogłaby Ci coś na ten temat powiedzieć… Jednak wątpię, by udało ci się cokolwiek z niej wyciągnąć. Nadal jest w ciężkim szoku.
- Rozumiem. A gdzie trzecie ciało?
- Tutaj, w kaplicy – rzekł Janusz, wyciągając klucz z kieszeni płaszcza. – To dziewczyna, prawdopodobnie w wieku Marty Wiżyckiej.
- Marty Wiżyckiej? – odezwał się Bogdan z zainteresowaniem.
- Tak, dziewczyny, którą znaleziono żywą. – odparł prokurator, a Kam mimowolnie, acz nieznacznie się uśmiechnął.
Mężczyźni weszli do pogrążonej w mroku Kaplicy. Czuć w niej było zapach zaschniętej krwi oraz ludzkich wnętrzności.
- O cholera, mamy dziś bigosik na obiad? – stęknął Bogdan, zatykając nos.
Obaj mężczyźni puścili to mimo uszu i podeszli do zwłok, leżących w kącie, na prawo od wejścia. Dziewczyna była blondynką o włosach sięgających nieco poniżej ramion.
Jak się okazało, oczy miała nadal lekko uchylone, jednak uciekły w tył głowy, więc nie mogli dostrzec choćby koloru źrenic.
Na szyi miała identyczne ślady po ogromnych zębach, jak chłopak za oknem. Brzuch był w całości.
- Rany wyglądają tak samo. Skóra jest poszarpana w tych samych miejscach… - oświadczył Robert. – Pakujcie ich, a ja porozmawiam z panną Martą.
- Dobrze, tylko pamiętaj… - rzekł Kalfas, spoglądając Robertowi w oczy. – Nie naciskaj.
- Nie ma sprawy.
Bogdan zaczął się dusić i był wielce rad z tego, że już wychodzą.
- Czułeś ten smród? – spytał. Grabowicz.
- Tak. Dziwny nie?
- Odrażający. Odniosłem wrażenie, jakby wydobywał się spod ziemi… a ty?
Kam skinął głową, ale nie odpowiedział. Umysł miał pochłonięty tym, co przed chwilą zobaczył i nie mógł się doczekać, aż spróbuje wyciągnąć jakieś informacje od ocalałej.
Marta Wiżycka siedziała w ambulansie, opatrywana przez jednego z sanitariuszy. Na jej twarzy malowało się dziwne otępienie, jakby była pogrążona w jakimś niesamowitym letargu. Co chwilę z suchych, spękanych warg wylatywało jedno, dziwne słowo, unosząc się leniwie i ginąc w masie dźwięków dobiegających z cmentarza.
- Nyarlathotep…
Robert wszedł do karetki, przywitał się z sanitariuszem i poprosił o chwilę prywatności.
Gdy mężczyzna wyszedł, usiadł naprzeciwko dziewczyny, odczekał chwilę, po czym zaczął:
- Cześć, jestem Robert, a to Bogdan…
- Cześć, mała – rzucił Grabowicz, uśmiechając się do Marty.
Dziewczyna wpatrywała się w podłogę, nie zwracając najmniejszej uwagi na mężczyzn.
- Jestem lekarzem – kontynuował Robert. – Możesz mi powiedzieć, co tu się stało?
Cisza.
- Marto… musisz nam pomóc. Jesteś naszym jedynym źródłem info…
- To był koszmar… - Marta Wiżycka nagle przemówiła i choć jej głos przypominał cichutki szloch, wystarczył, żeby zamknąć usta Kamowi.
- Paulina… Mariusz… ręka… chciał uciec… Marcin… opętało go… Nyarlathotep… muszę go powstrzymać… nie może… Yuggoth…
Lewa brew Bogdana unosiła się coraz wyżej i wyżej.
- O czym ona… - szepnął do Roberta, ale ten uciszył go machnięciem ręki.
- Spokojnie. Czy Paulina to ta dziewczyna, która została w kaplicy ewangelicko – augsburskiej?
Wiżycka nieznacznie kiwnęła głową, do jej oczu napłynęły łzy.
- A ten chłopak z rozdartym brzuchem to Mariusz?
Marta ponownie skinęła.
Robert przełknął ślinę, przejechał dłonią po swoim krzaczastym zaroście i zadał pytanie, które najbardziej go nurtowało:
- Co im się stało?
Dziewczyna przez chwilę milczała, a po chwili zaczęła wyrzucać z siebie urywane fragmenty zdań.
- Cienie… Cienie pod drzewami… Zwłoki… zabiły Mariusza… chciał uciec… byliśmy otoczeni… jeden… stanął za nim… i ręką… wyciągnął mu flaki… a potem… potem… gdy Mariusz upadł… wgryzł mu się w szyję… wyrwał spory kawał… i wrócił… wrócił w cień drzew… Byliśmy otoczeni… nie mogliśmy się wydostać…
Zasnęliśmy… a kiedy się obudziliśmy… stwór wdarł się do środka… wgryzł się w Paulinę… Marcin… Marcin mnie uratował… znalazł tunel… za ołtarzem…
Robert skamieniał. Za ołtarzem był tunel?
- Zeszliśmy… musieliśmy uciekać… Coś porwało Michała…
- Kim… - zaczął Bogdan, ale Kam ponownie go uciszył.
- Zeszliśmy do tunelu… Było niesamowicie ciemno… Znaleźliśmy latarkę Michała… Szliśmy… Marcina coś porwało… straciłam go z oczu… kazał mi uciekać… - dziewczyna rozpłakała się na dobre, z oczu nieustannie leciały łzy, głos drżał tak, że ciężko było cokolwiek zrozumieć. – Pobiegłam… znalazłam wyjście… próbowałam dosięgnąć… ale było za wysoko… Potem wrócił Marcin… podsadził mnie… - Tu dziewczyna spojrzała na swoje zabandażowane palce i umilkła.
Bogdan już chciał się odezwać, gdy Marta kontynuowała:
- Kazał mi rozwalić klapę… uderzałam… na szczęście drewno było stare… szybko się rozpadło… udało mi się wejść do środka… Marcinowi też… coś nas goniło… zepchnął to do tunelu… uciekliśmy…
Marta spojrzała w kierunku, gdzie znajdowała się kaplica i kontynuowała:
- Znaleźliśmy Michała… był… zmieniony… Coś go opętało… Marcin to wyczuł… kazał mi uciekać… wtedy Michał krzyknął… nie, to nie był krzyk… on ryknął… okna wybuchły… uciekłam… On mnie dogonił… ale to już nie był on…
Kam i Grabowicz słuchali w milczeniu opowieści Marty Wiżyckiej. W tym czasie Tomasz przebywał na zewnątrz, rozmawiając z technikami policyjnymi. W kaplicy, w której znaleziono zwłoki chłopca, odkryto wyjście z podziemnego tunelu, który wkrótce będzie zbadany. „Ciekawe, dokąd prowadzi”, pomyślał Korzecki. Rozejrzał się wokół, ale nie dostrzegł nigdzie przyjaciół. Podszedł do prokuratora stojącego nieopodal i spytał, gdzie zniknęli Robert z Bogdanem. Kalfas poinformował go, że prawdopodobnie rozmawia z ocalałą z tej masakry. Tomasz udał się więc do ambulansu. Wszedł cicho do środka, a Kam dał mu znak, żeby milczał. Dziewczyna nie zwróciła na niego uwagi, ciągnąc swoją zawiłą opowieść.
- Gdy go znalazłam… majaczył… wspominał o jakiejś dziwnej planecie… Yuggoth… o „Necronomiconie”… to chyba jakaś księga… o strasznym Tsathoggui... Nyarlathotepie…Yog – Sothocie… Wielkich Przedwiecznych… ostrzegał mnie…
Nagle dziewczyna zerwała się i chwyciła Roberta za kurtkę. Jej głos nabrał sił i stał się znacznie wyraźniejszy. Wprawdzie artykułowała już normalne zdania, jednak żaden z trzech mężczyzn nic z nich nie zrozumiał.
- Musi mi pan pomóc! Obiecałam Marcinowi! Nie możemy pozwolić, by to, co opętało Michała, spełniło swój zamiar!
- A co go opętało? – wtrącił Bogdan.
- Zło! Zło, które przebywało w uśpieniu w podziemiach cmentarza! My je zbudziliśmy! Wykorzystało ciało Michała, by przyjąć materialną formę! Nie może przywołać Nyarlathotepa! Jeśli mu się uda, będziemy zgubieni! Proszę, pomóżcie mi! – krzyknęła Robertowi prosto w twarz, po czym nagle zamknęła się w sobie i wróciła na swoje miejsce.
- Co o tym myślisz? – spytał Bogdan wstając i rozprostowując kości.
- Szczerze? – spytał Robert, wychodząc na zewnątrz. – Nie wiem, co mam o tym myśleć… wydaje się, że mówi prawdę, jednak szok mógł sprawić, że dużo rzeczy było jedynie wytworem jej wyobraźni. Wspomniała coś o tunelu…
Korzecki zatrzymał się i rzekł:
- Tak, technicy mówili coś o tym, że odkryli tunel w „czynnej” kaplicy.
- Więc ta część opowieści jest prawdziwa… a co myślisz o tych tam… Njarlacośtamtepie, Yog – Sothocie, Tsatho…. Wiesz, co mam na myśli, no… - mruknął Robert, widząc, jak Bogdan stara się ukryć rozbawienie.
- Jak dla mnie, zabrzmiało to jak czyjeś imiona… - rzekł Tomasz.
- Imiona?
- No… wiem, że to dziwne, ale tak jakoś mi się skojarzyło…
- Później się nad tym zastanowimy. Teraz trzeba się wziąć do pracy – rzekł Robert, wychodząc z cmentarza. Mężczyźni poszli za nim i wsiedli do samochodu.









Brak komentarzy :

Prześlij komentarz