wtorek, 11 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - XII

IX
Polowanie czas zacząć



- No, to czas zapolować na tego skurwiela – mruknął Bogdan do Tomasza i Roberta, gdy wczesnym rankiem jechali do szpitala.
- Masz jakiś plan, czy coś? Sposób, w jaki moglibyśmy go dorwać? – spytał Korzecki.
- Ciągle się zastanawiam… wydaje mi się, że powinniśmy zacząć szukać go tam, gdzie go spotkałem. W Otyniu, przy ruinach tego starego klasztoru.
- A wiesz już, jak go zabić? – dorzucił Robert.
- Jeszcze nie… ale mam pewien pomysł.
- Jaki?
- Pamiętacie, jak w nocy wspominałem wam o tym gościu z mojej celi?, że bredził od rzeczy?
Kam i Korzecki skinęli głowami.
- No właśnie. Więc po chwili dodał coś jeszcze. I to było cholernie bardziej niepokojące, niż to, co wam przeczytałem.
- Masz to gdzieś zapisane? – spytał Robert.
- Jasne. Ale przeczytam wam, jak się zatrzymamy.
Po kilku chwilach Kam wjechał na parking, znalazł wolne miejsce, zaparkował, wyłączył silnik i razem z Tomaszem odwrócili się do Bogdana, który siedział z tyłu.
- Dawaj pan – powiedział Tomasz.
Bogdan wyjął tą samą kartkę, co w nocy, delikatnie ją rozłożył i rozpoczął niskim, poważnym głosem:
- „Dawno temu, przed istnieniem rodzaju ludzkiego, Przedwieczni panowali na Ziemi. Czcili Starszych Bogów i służyli im jak niewolnicy, ale z czasem uzyskali wiedzę na temat czarnej magii, którą wykorzystali przeciwko swoim Mistrzom. Gniew Starszych Bogów był niemiłosierny i straszny, a ci którzy Im się sprzeciwili, zostali przeniesieni do odległych wymiarów i uwięzieni w mrocznych głębinach Ziemi. W nieśmiertelnym śnie tkwią Przedwieczni, wyczekując czasu, w którym mogliby ponownie powstać. Będzie to wtedy, gdy gwiazdy ustawią się poprawnie. Wtedy przebudzą się ze swojego snu. Wrócą, aby ponownie przejąć władzę nad światem, siejąc zamęt i zniszczenie wśród rodzaju ludzkiego.”
- Wow… - szepnął Tomasz po chwili.
Bogdan milczał przez chwilę, a potem dodał:
- Najgorsze jest to, że ten gościu, który podawał się za kultystę, w chwili, gdy wypowiadał te słowa… mówił moim głosem…
- Co?
- To, co słyszysz. Widziałem gościa poruszającego wargami, ale głos, jaki się z nich wydobywał, należał do mnie…
- O cholera – mruknął Tomasz.
- Lekcję historii mamy za sobą – rzekł Robert poważnie. - Pojawia się pytanie: skoro ci Przedwieczni są jakimiś tam… sługusami Starszych Bogów, to zapewne sami są… potężni i w ogóle.
- Wiem jedno. Wiktora nie zabiła istota urodzona na naszej planecie.
- Więc co zrobimy? Po południu jedziemy do Otynia? – spytał Robert.
- Tak – odpowiedzieli jednocześnie Bogdan i Tomasz.
- Znajdziemy go, a wtedy niech go ci Starsi Bogowie lepiej chronią… - mruknął Bogdan ponuro.



Kilka minut później, gdy przyjaciele się rozstali, Robert zmierzał do prosektorium. Mężczyzna był zatopiony w myślach. W głowie siedziała mu wizja Anety ze snu, proszącej go o zabicie istoty spoza czasu i przestrzeni.
Z drugiej strony intrygował go sam Nyarlathotep. Według opowieści Marty Wiżyckiej, za żadną cenę nie mógł dostać się na Ziemię… a według Bogdana, właśnie on zabił Wiktora.
Wychodzi więc na to, że koszmar już się zaczął. Jeśli Nyarlathotep przyzwie resztę kumpli, może być naprawdę nieciekawie.
Tylko… jak go znaleźć? Czym się kierować? Grabowicz mówił, że wyglądał, jak zakonnik, a taki ktoś raczej rzuca się w oczy.
Tak, czy siak, poszukiwania należy rozpocząć od Otynia. Może w ruinach klasztoru znajdą jakąś wskazówkę… albo samego Nyarlathotepa.
Robert wszedł do prosektorium i poszedł do biura. Zastał w nim siedzącego za biurkiem Bogusława, trzeciego patologa, pracującego na zmianę z Tadeuszem Krajewskim.
- Dzień dobry, Robercie – rzekł, wstając i podając mu rękę.
- Dzień dobry. Tadeusza dziś nie ma? – spytał Kam.
- Nie, musiał wziąć wolne. Podobno źle się czuł.
Kam zastanowił się przez chwilę. Czy wolny dzień Tadeusza nie jest związany z wczorajszym „wypadkiem” przy pracy?
- Przepraszam na chwilę, muszę z kimś porozmawiać – rzucił Kam, żwawo kierując się do wyjścia z prosektorium. Drzwi trzasnęły za nim głośno, ale nie zwrócił na to uwagi. Umysł zaprzątnęła mu nowa kwestia. Uznał, że musi znaleźć na nią wyjaśnienie i to jak najszybciej.
Podszedł do windy i nacisnął guzik. Gdy po piętnastu sekundach windy nadal nie było, zdecydował, że skorzysta ze schodów. Przeskakiwał po trzy stopnie naraz, nie bacząc na skrzypienie kości.
W końcu znalazł się na piątym piętrze. Serce Roberta omal nie rozerwało mu piersi, głębokie wdechy i wydechy nie pomagały się uspokoić. Oparł się o biało zieloną ścianę, niecierpliwie czekając, aż jego stan się ustabilizuje.
W końcu ruszył korytarzem w kierunku biura Ryszarda Jakobina. Zatrzymał się i już miał pukać do drzwi, gdy te nagle się otworzyły, jakby dyrektor nie mógł się doczekać wizyty Kama.
- O, witam pana – rzekł Ryszard, lekko zaskoczony. – Coś się stało?
- Dzień dobry. Chciałbym o coś pana zapytać… - zaczął Robert, ściskając rękę Jakobina.
- Słucham – rzekł dyrektor, zamykając za sobą biuro.
- Czy rozmawiał pan dziś z Tadeuszem Krajewskim?
- Tak, przyszedł niedawno i powiedział, że musi wziąć dzień wolny, bo się strasznie źle czuje. Prawdę mówiąc, wyglądał koszmarnie. Sprawiał wrażenie, jakby przez noc schudł z dwadzieścia kilogramów, był cały blady, spocony… i chyba ubrudził się pod oczami… były ciemne, jakby od sadzy…
- Mówi pan, że miał czarne oczy? – przerwał mu Robert stanowczo.
- Nie były całkowicie czarne… wyglądały, jak ubrudzone czymś…
- Rozumiem. Przepraszam, ale muszę już iść – rzekł Kam i nie czekając na reakcję Jakobina śpiesznym krokiem ruszył w stronę schodów. W drodze wyciągnął telefon komórkowy i wybrał numer Bogdana. Odebrał po dwóch sygnałach.
- Rzygaj.
- Co?
- No mów…
- Słuchaj, chyba straciliśmy Tadzia.
- Kogo? – spytał Bogdan.
- Tadeusza. Jednego z patologów. Wczoraj, gdy miał pozszywać tego chłopaka z rozdartym brzuchem, ten nagle rzucił się na mnie, a gdy Krajewski go ode mnie odciągnął, ugryzł go w rękę…
- O do ciężkiej dupy – usłyszał zdumionego Bogdana. – I co z nim?
- Przed chwilą rozmawiałem z Ryszardem. Mówił, że Tadziu był tu przed nami i poprosił o urlop. Jakobin mówił, że był strasznie blady. I… miał dziwne oczy.
- Oczy?
- Tak. Mówił, że były ciemne… a ten dziad, który mnie zaatakował i ten chłopak mieli je całkiem czarne… Wydaje mi się, że przechodzi na ich stronę, o ile wiesz, co mam na myśli.
- Łapię, łapię – mruknął Bogdan. – Przekażę to Tomkowi.
- Dzięki – rzekł Kam i się rozłączył.
Gdy dochodził do schodów, jego umysł poraziło wspomnienie z przeszłości.
Robert już spotkał Nyarlathotepa. Wprawdzie nie osobiście, lecz widział jego… cielesną formę, o której opowiadał Grabowicz. Rok temu, będąc w tym samym korytarzu, wracając od Ryszarda Jakobina, usłyszał głosy i zobaczył niewyraźną postać. To był on. Gdy podszedł bliżej, dostrzegł, że jest wysoki, cały odziany na czarno, ·a jego twarz ginie w przepastnym, mrocznym kapturze.
Robert pacnął się płaską dłonią w czoło. To była wizja Nyarlathotepa! Nyarlathotepa, przemawiającego słowami Anety! Wtedy także chciała go ostrzec, używając do tego wizji bezpośrednio obrazującej zbliżające się niebezpieczeństwo!
Świadomość tych faktów sprawiła, że mężczyzna zatrzymał się nagle i stał bez ruchu dobrą chwilę.
W końcu ocknął się z zamyślenia i wrócił na dół.
- Już jestem! – rzekł, wchodząc do prosektorium.
Bogusław wyszedł z biura i podszedł do Kama.
- Dziś rano dostaliśmy wezwanie do Otynia… Przywieziono dwie pary zwłok. Jedne z nich… to chyba Twój przyjaciel.
- Wiktor? Gdzie jest jego ciało?
- W chłodni. Chcesz je zobaczyć?
Kam skinął głową i razem z Bogusławem ruszyli w głąb zakładu. Robotnicy niedawno zakończyli remontować prosektorium, więc w powietrzu nadal można było wyczuć nikły zapach tynku. Stare chłodnie zostały nienaruszone, ale już niemal z nich nie korzystano. Obecnie wszystkie martwe ciała spoczywały w nowych, najnowocześniejszych chłodniach szufladkowych, których mogło pozazdrościć całe województwo.
Bogusław podszedł do jednej z nich i otworzył drzwiczki na oścież. Włożył rękę do środka i wysunął stół, na którym spoczywały zwłoki Wiktora.
- Dobry Boże… - szepnął Robert, zasłaniając usta dłonią.
Przed nim leżał bezgłowy korpus Wiktora.
- Chyba… powinienem powiadomić Bogdana i Tomasza… to był także ich przyjaciel…
- Rób, jak uważasz – odezwał się Bogusław.
Kam wyciągnął telefon, wyszedł na korytarz i ponownie wybrał numer Bogdana.
- Mów do mnie – usłyszał po chwili jego głos.
- Mógłbyś przyjść na chwilę do prosektorium? – spytał Kam.
- A po co?
- Przyjdź.
- No dobra, zaraz będę – rzekł Bogdan i się rozłączył.
Robert wybrał numer Tomasza i nacisnął zieloną słuchawkę.
- Tomek? Możesz na chwilę przyjść do mnie?
- Jasne, zaraz będę.
- Dzięki – rzekł Kam, rozłączając się.
- Poczekaj chwilę – rzucił do Bogusława, a sam poszedł do prosektoryjnego biura. Usiadł za biurkiem i ukrył twarz w dłoniach.
- Wiktorze… - szepnął.
Po chwili usłyszał donośne pukanie, a po chwili odgłos otwieranych drzwi.
- Dzień dobry, ja do Roberta – usłyszał głos Grabowicza.
Od śmierci Wiktora Bogdan sprawiał wrażenie, jakby w końcu spoważniał. Nie sypał już żartami, jak przedtem, ale za to niemal cały czas był rozdrażniony i agresywny.
- Jestem tutaj – rzekł Robert, wychodząc z biura.
- Co od nas chciałeś? – spytał Tomasz.
- Chodźcie, musicie… kogoś zobaczyć.
- Wiktora? – spytał Bogdan zachrypniętym głosem.
- Skąd wiedziałeś? – Kam spojrzał na niego zdumiony.
Bogdan uśmiechnął się ponuro i rzekł:
- To był najbardziej prawdopodobny powód, dla którego kazałeś mi tu przyjść…
- Posłuchaj, jeśli nie chcesz, nie musisz go oglądać… - zaczął Robert, kładąc mu dłoń na ramieniu.
Grabowicz przełknął głośno ślinę i rzekł:
- Chcę.
- No to chodźmy – rzekł Tomasz.
Mężczyźni weszli do pomieszczenia z chłodniami. Na widok ciała Wiktora, Tomasz wydał z siebie ciche, drżące westchnięcie, a Bogdan zaklął cicho.
- Mógłbyś nas zostawić samych na chwilę? – rzekł Bogdan do Bogusława.
- Jasne – odparł tamten i wrócił do biura, zamykając za sobą drzwi.
- Chyba powinniśmy jakoś uczcić… go – szepnął Tomasz. - Minutą ciszy, albo czymś…
Pozostali kiwnęli głowami i przez kilka minut panowała cisza, zakłócana tylko monotonnym szumem dobywającym się z chłodni.
W końcu Bogdan przerwał milczenie:
- Gdzie jest jego głowa?
To zadane znienacka pytanie zmroziło Tomasza i Roberta.
- Co? – wykrztusił Tomasz.
- On nie ma głowy… - mruknął Robert w zamyśleniu. – Czy widziałeś, co zrobił z nią Nyarlathotep?
- Zacisnął na niej swoje ogromną łapę, a potem… potem… czaszka po prostu pękła, a mózg… po prostu spomiędzy tych szponów wypłynął…
- O, Matko… - szepnął Tomasz, łapiąc się za głowę. – Zmiażdżył mu głowę, po prostu zaciskając na niej swoją łapę?
Grabowicz skinął głową.
- Wiktor nie miał szans…
- Skoro nie ma jej tutaj, to gdzie jest? – spytał Kam.
Bogdan otworzył rozsuwane drzwi i wyszedł na korytarz. Kierował się do biura. Wpadł do środka i oparł się dłońmi o biurko. Bogusław spojrzał na zawziętą twarz Bogdana.
- Co się stało? – spytał.
- Gdzie ona jest?
- Gdzie jest co?
- Gdzie jest głowa Wiktora – wycedził Grabowicz.
- Gdy technicy przyjechali na miejsce zdarzenia, nic nie znaleźli… prócz korpusu twojego przyjaciela i mężczyzny, który także padł ofiarą zabójstwa…
- Jesteś pewien, że nigdzie jej nie było? – spytał Bogdan powoli, dobitnie akcentując pierwsze słowa.
- Nie, nikt nic nie zauważył.
- Kurwa mać! – ryknął Bogdan, wychodząc z biura.
Wrócił do przyjaciół, zasuwając za sobą drzwi.
- Twój kumpel mówi, że nie znaleźli jego głowy na miejscu wypadku…
- Cholera jasna… - mruknął Robert.
- Więc trumna będzie zamknięta, czyż nie?
- Raczej tak… Bogdan…? Wiktor miał jakąś rodzinę?
- Z tego, co mi wiadomo, chyba nie… Rodzice umarli gdy był dzieckiem, a nie miał rodzeństwa. Dziadkowie też wcześnie odeszli… Więc wylądował w domu dziecka.
- Chcesz powiedzieć… że my jesteśmy jego jedyną rodziną? – spytał Tomasz, wpatrując się w zwłoki grabarza.
- Na to wygląda… - mruknął Bogdan.
- Więc to na nas spoczywa zorganizowanie mu godnego pogrzebu…. Wow.
- Zajmę się dziś tym – oznajmił Bogdan.
Robert chwycił za krawędź stołu z zamiarem wsunięcia go do środka, gdy Bogdan położył rękę na jego dłoni.
- Dajcie mi chwilkę, dobra?
- Jasne – odparł Robert, dając znak Korzeckiemu, by szedł z nim. Grabowicz podszedł bliżej do stołu i delikatnie się o niego oparł.
Kam i Korzecki, gdy obok niego przechodzili, poklepali go lekko po ramieniu na znak solidarności.
- Trzymaj się, brachu – szepnął mu Kam do ucha, po czym razem z Tomaszem wyszli na korytarz, zostawiając go samego.
Bogdan spędził w chłodni kilkanaście minut, a gdy wyszedł wyglądał mizernie. Po policzkach spływały mu łzy, a ręce, zaciśnięte w pięści drżały lekko.
Spojrzał przelotnie na przyjaciół, dając im do zrozumienia, że jest wdzięczny za tę chwilę prywatności, po czym sztywnym krokiem skierował się do wyjścia.
Tomasz i Robert, który opierał się o ścianę, ręce założywszy na piersi, odprowadzali go wzrokiem.
- Wow… Mocno to przeżył. To był jego najlepszy przyjaciel. Oboje poznali się w domu dziecka i ich przyjaźń przetrwała aż do dziś… Może i słabo go znam, ale widzę, w jakim jest stanie. I chyba wiem, co powiedział Wiktorowi na pożegnanie.
- Co takiego? –spytał Kam.
- Jestem pewien, że Bogdan nie odpuści temu Nyarlathotepowi. Albo go zabije, mszcząc się za śmierć Wiktora, albo zginie próbując. Wydaje mnie się, że żartobliwy Bogdan którego znaliśmy do tej pory, umarł w chwili śmierci Bormańskiego. Teraz to zimny drań zdolny do wszystkiego, byleby osiągnąć cel, którym jest zemsta. Nie odpuści, dopóki tego nie zakończy.
Korzecki uśmiechnął się lekko zaniepokojony.
- Nie wiem, jak ty, Robercie, ale ja bym go nie denerwował. Lepiej chyba w obecnym stanie nie wchodzić mu w drogę.



Tadeusz Krajewski, gdy wrócił ze szpitala, niemal od razu położył się do łóżka. Mężczyzna nadal mieszkał ze swoją matką, sześćdziesięcioletnią kobietą, o siwych włosach, spływających na pomarszczoną skórę ramion, niczym delikatny wodospad. Jadwiga Krajewska była miłą kobieta, która znakomicie gotowała. Niestety jak dotąd nie poznała swojej synowej, więc nie miała komu przekazać swoich sekretów kulinarnych. Wielokrotnie pytała się syna, kiedy znajdzie sobie żonę, jednak ten był tak nieśmiały, że samo przebywanie w towarzystwie kobiet powodowało, że czuł się nieswojo. Gdy próbował porozmawiać z jakąś kobietą, która mu się podobała, zaczynał się jąkać. Walczył z tym ze wszystkich sił, jednak nie mógł zwalczyć tej przypadłości. W końcu dał sobie spokój z kobietami, żyjąc na garnuszku mamusi już od lekko ponad trzydziestu lat. Miał szczęście, że udało mu się zdobyć wykształcenie i dobrą pracę, inaczej byłoby z nimi krucho.
Ojciec Tadeusza zmarł na raka, gdy Krajewski miał dwadzieścia lat. Od tamtej pory Jadwiga robiła, co mogła by wiązać koniec z końcem i pomóc Tadeuszowi w dokończeniu edukacji. Duże wsparcie finansowe otrzymała właśnie od syna, niejednokrotnie to on, dzięki swej pracy ratował ich przed ubóstwem.
Obecnie Jadwiga była na emeryturze. I choć nadal chciała pracować, nie pozwalało jej na to zdrowie. Jakiś czas temu, gdy korzystała z toalety wypadł jej dysk. Operacja zakończyła się pomyślnie, ale teraz kobieta nie mogła przeciążać pleców, więc najczęściej dnie spędzała w łóżku, wstając tylko po to, by załatwić potrzeby fizjologiczne i przygotować obiad dla siebie i Tadeusza.
Tego dnia spała, gdy wychodził do pracy. Spała także, gdy wrócił po kilkudziesięciu minutach.
Mężczyzna wszedł do domu, zataczając się, bynajmniej nie z powodu upojenia alkoholowego – Tadeusz Krajewski był człowiekiem, który – choć może to się wydawać dziwne – nie spożywał alkoholu. Piwo, wódka, wino, szampan… nic z tych rzeczy. Miał uraz do alkoholu od czasu, gdy jego ojciec dowiedział się, że ma raka. Mężczyzna pół nocy spędził w barze, pijąc bez umiaru. Był z niego kawał chłopa, więc potrzeba było sporo kieliszków, by się spił. Jednak tego wieczora wypił o jeden kieliszek za dużo…
Ojciec Tadeusza był człowiekiem porywczym nawet na trzeźwo, a alkohol jedynie rozpalał jego ognisty temperament.
Gdy wrócił do domu, zaczął krzyczeć, a gdy Jadwiga kazała mu się uspokoić, ten uderzył ją w twarz tak mocno, że kobieta straciła równowagę i upadła na ziemię. Młody Tadeusz stał kilka kroków za nią, w progu swojego pokoju i obserwował całe zajście w niemym przerażeniu. Ojciec dostrzegł chłopaka i przeszedł nad nadal znajdującą się na ziemi żoną, kierując się w stronę pokoju syna. Tadeusz zamknął drzwi i rzucił się na łóżko, modląc się, aby ojciec nie wszedł do pokoju.
Drzwi były szklane, więc dokładnie widział zarys sylwetki mężczyzny. Postać wyciągnęła rękę i położyła ją na klamce. Jednak w tej chwili do sylwetki ojca dołączyła druga, nieco niższa i bardziej korpulentna – to była Jadwiga. Przez chwilę chłopiec widział, jak jego rodzice szamoczą się ze sobą, do jego uszu dobiegały zduszone krzyki, aż w końcu dorośli zamknęli się w swoim pokoju. Ponownie usłyszał krzyki bólu, tym razem wyraźnie słyszał głos swojej matki, jęczącej:
- Nie… proszę… przestań… aaaa!
Tadeusz zasłonił się tak, że tylko oczy wystawały ponad kołdrę i w napięciu wpatrywały się w szybę w drzwiach.
Po chwili zapadła cisza, a potem do uszu Tadzia dobiegło ciche, monotonne skrzypienie łóżka, które w pewnym momencie przybrało na sile, osiągając szaleńcze tempo. Nagle dźwięk ucichł, a po chwili z pokoju rodziców ktoś wyszedł i skierował się do łazienki. Tadeusz usłyszał szum wody. Po kilku minutach jeden z rodziców wrócił do pokoju, z którego do uszu chłopca nie dobiegł już żaden dźwięk.
Wkrótce chłopiec zasnął.
Tadeusz zamknął za sobą drzwi. Rana na jego ręce spuchła do niesamowitych rozmiarów. Pół ramienia było koloru dojrzałej śliwki. Twarz mężczyzny była kredowobiała.
- Synku, już wróciłeś? – usłyszał głos matki, dobiegający z jej pokoju.
Jednak Krajewski nie był w stanie, by jej odpowiedzieć. Oczy, już całkowicie czarne, spojrzały na wnętrze kuchni, która znajdowała się tuż przy wejściu do mieszkania. Wzrok Tadeusza, w którym tliły się resztki człowieczeństwa spoczął na szufladzie pod zlewem. Wtoczył się do pomieszczenia, prawą dłonią opierając się o kredens. Lewą ręką otworzył szufladę, dokładnie lustrując jej wnętrze.
Jadwiga Krajewska leżała w swoim łóżku z lekko przymkniętymi oczami. Niedawno się obudziła i miała iść zrobić sobie kawę, jednak tego dnia nie była w stanie samodzielnie wstać.
- Tadziu, zrobiłbyś mi kawę? – krzyknęła do syna, słysząc, jak wchodzi do kuchni. – Nie mam siły dziś wstać…
Nie otrzymała odpowiedzi. Zamiast tego usłyszała ciężkie, powolne kroki w przedpokoju.
- Synku? To ty?
Drzwi do pokoju Jadwigi otwierały się do wewnątrz, więc gdy mężczyzna oparł się łokciami o futrynę, nie mogła go jeszcze zobaczyć. Słyszała jedynie jego ciężki, głęboki oddech.
- Tadziu, nic ci nie jest?
Mężczyzna spojrzał na przedmiot, który trzymał w dłoni i wtoczył się do środka.
- O Boże, synku, nic ci nie jest? – spytała Jadwiga, widząc zgarbionego, chwiejącego się mężczyznę. – Dobrze się czujesz? Co ci się stało z oczami?
Z lekko rozchylonych, wyschniętych ust Krajewskiego wydobywały się opary, przypominające gęsty, czarny dym.
Tadeusz podszedł do łóżka matki i wszedł na nie, podpierając się lewą ręką. Jadwiga, myśląc, że jej syn stracił zmysły i zamierza ją… skrzywdzić, zaczęła się wiercić.
- Tadeusz! Co ty robisz? Proszę w tej chwili zejść z mojego łóżka!
Ale Tadeusz ani myślał jej słuchać. Usiadł na niej okrakiem, boleśnie uciskając jej uda swoim ciałem.
- Aaa… to boli… - wyjęczała kobieta.
Tadeusz spojrzał na matkę swoimi zimnymi, mrocznymi oczami i uniósł obie ręce nad głowę. Przerażona kobieta dopiero teraz dostrzegła, co jej syn trzyma. Był to długi, ząbkowany nóż do chleba. Ostrze lśniło chłodnym blaskiem.
- Tadziu… synku… proszę….
Nóż gwałtownie opadł z łatwością zagłębiając się w ciało starszej kobiety; jej źrenice rozszerzyły się z przerażenia. Z ust dobył się cichy, drżący jęk. Zakrwawione ostrze znów uniosło się w górę, a po chwili opadło z powrotem, wślizgując się między drugą a czwartą parę żeber, niedaleko serca. Nóż wszedł głęboko, niemal po samą rękojeść.
Kobieta próbowała jeszcze coś wykrztusić, ale ból sparaliżował jej ciało. Ręce drgały, bezwładnie leżąc na łóżku, z ust dobywało się już jedynie niezrozumiałe, rozpaczliwe rzężenie. Zaczęła krztusić się krwią, która powoli spływała po jej pobladłych policzkach. Kilka kropel padło na twarz pogrążonego w amoku Tadeusza, tworząc ostry kontrast z jego śmiertelnie bladą twarzą.
Nóż ponownie znalazł się nad głową Krajewskiego. Krew już obficie spływała z ostrza, kapiąc na mokre od potu włosy i oblicze mężczyzny.
Tadeusz pchnął znów, tym razem przecinając główną tętnicę. Kolejny cios był tak wycelowany, że przeszedł pomiędzy żebrami.
Ostatnie pchnięcia przecięły arterie biegnące od serca, co sprawiło, że Jadwiga nie miała szans.
Gdy mężczyzna poczuł, że jej ciało przestało pod nim drżeć, że kobieta nie żyje, wygiął się w łuk, ręce i głowę odrzucając do tyłu.
Czarne oczy lśniły bezlitosnym blaskiem.



Kam próbował zadzwonić do Tadeusza, ale patolog nie odbierał telefonu. Zaczął się zastanawiać, czy z Krajewskim wszystko w porządku. Korzecki powiedział mu, żeby się nie martwił o niego, pewnie zaraził się jakimś paskudztwem, ale za kilka dni powinien dojść do siebie.
Po umówionej pracy razem z Tomaszem i Bogdanem ruszyli w stronę Otynia, szukać jakichkolwiek śladów po Nyarlathotepie. Gdy wjechali do miasta, niemal od razu poczuli, że coś było nie tak. Miasto było dziwnie opustoszałe. Mimo niebrzydkiej pogody, na ulicach nie dostrzegli ani jednej osoby. Tomasz uchylił okno i wystawił głowę na zewnątrz.
- Niesamowite… - usłyszeli jego głos.
- Co jest? – spytał Bogdan.
- Nie wiem, ale czuję… coś dziwnego. Zupełnie, jakby całe miasto wstrzymało oddech… i czekało.
- Na co?
Tomasz schował się do środka i spojrzał na przyjaciół.
- Nie mam pojęcia – odrzekł.
Jak dotąd żaden z mężczyzn nie pomyślał o tym, że Nyarlathotep może na nich czekać i że gdy tylko pojawią się w pobliżu jego kryJówki, postanowi ich zabić. Ani Robert, ani Bogdan nie czuli strachu. Wyjątkiem był Tomasz, u którego niepokój rozrastał się jak chwasty na żyznej ziemi. Nic jednak nie mówił przyjaciołom, nie chcąc, by oskarżyli go o tchórzostwo. Skoro nie stracił nikogo bliskiego, to co tu właściwie robi? Korzecki zastanowił się przez chwilę. No właśnie, co on tu robi? Odpowiedź przyszła sama: jest tu, ponieważ nie mógłby ich opuścić. Zbyt silna więź ich łączyła.
- Korzeń, idziesz? – usłyszał głos Bogdana, wyrywający go z zamyślenia. Korzeń? Kiedy ostatni raz tak go nazwał? Z pewnością było to dawno temu, nie tak dawno jednak, by nie pamiętał, że strasznie go to denerwowało. Tak, jak każdego człowieka, z którego nazwiska ktoś robi sobie żarty. Nawet, jeśli jest to przyjaciel. Mając na uwadze obecny stan Bogdana postanowił, że puści to mimo uszu. Zamrugał powiekami, rozglądając się na boki. Robert i Bogdan stali na zewnątrz. Korzecki pochylił się i z cichym stęknięciem wygramolił się z pojazdu.
- Wreszcie raczył się pan ruszyć – mruknął Bogdan, zamykając za nim drzwi.
Korzecki wymienił spojrzenia z Kamem. Żaden nic nie powiedział.
- To tutaj – rzekł Bogdan, wskazując przed siebie.
Mężczyźni spojrzeli we wskazanym kierunku. Przed nimi znajdowała się krótka uliczka prowadząca do budynku, otoczonego przez rozłożyste drzewa. Mimo późnej pory, resztki liści nadal utrzymywały się na gałęziach, uniemożliwiając im zlokalizowanie wnętrza.
Bogdan ruszył przed siebie. Każdy krok wymagał od niego nadludzkiego wysiłku. Mięśnie na twarzy zaczęły niekontrolowanie drżeć. Całą siłą woli starał się nie rozpłakać.
- Tutaj – mruknął. – Tutaj go zabił…
Kam i Korzecki podeszli do niego. Przez chwilę panowała cisza, aż w końcu Tomasz spytał nieśmiało:
- Co teraz?
- Wchodzimy do środka - rzekł głębokim basem Grabowicz.
Mężczyźni ruszyli przed siebie. Weszli na ścieżkę prowadzącą do zagajnika, otaczającego ruiny. Była wąska, więc musieli iść pojedynczo. Wkrótce stare, sękate gałęzie otoczyły ich ze wszystkich stron.
- Z ulicy wydawał się mniejszy… - stęknął Tomasz, potykając się o korzeń i wpadając na plecy Bogdana.
- Ostrożnie, kurwa – mruknął Bogdan poirytowany.
- Przepraszam, przepraszam – szepnął Korzecki, pocąc się niemiłosiernie. – Przez te gałęzie czuję się nieswojo. Sprawiają wrażenie, jakby się nad nami pochylały, jak, jak… wiedźmy. Zauważyliście?
- Ja mam wrażenie, że to schorowani, ślepi starcy, próbujący swoimi szpakowatymi łapskami dobrać się do mojej szyi – usłyszał za sobą Roberta, który właśnie dostał w szyję jedną z gałęzi odgarniętych przez Tomasza.
- Cholera jasna – syknął.
- Wybacz – rzekł Tomasz, odwracając się do niego.
- Jesteśmy – odezwał się Bogdan. – Robi wrażenie, co?
Mężczyźni stanęli obok siebie. Robert zajrzał do środka. Wnętrze klasztoru pogrążone było w gęstym mroku. Główne wejście było zbudowane w kształcie prostokąta, nad którym kiedyś zapewne znajdował się piękny witraż. Teraz został tylko łukowaty otwór.
Bogdan wziął głęboki wdech i wstąpił do środka. Po kilku krokach jego ciało utonęło w bezkształtnej czerni. Pozostali mężczyźni nie zastanawiając się długo zrobili to samo.
To właśnie tu, w ruinach dawnego klasztoru Jezuitów, które Nyarlathotep wybrał sobie za tymczasową kryjówkę, już wkrótce wszystko miało się zakończyć.



Stwór, w którego zamienił się Tadeusz Krajewski zszedł z łóżka, na którym leżały zwłoki Jadwigi. Dysząc ciężko spojrzał na postać, stojącą w rogu pokoju. Ubrana była w czarny habit, na głowę miała naciągnięty przepastny kaptur, który sprawiał, że twarz ginęła w nieprzeniknionym mroku.
- Dobra robota – rzekł Nyarlathotep.
Uniósł dłoń w stronę zgarbionego Tadeusza, który w tym momencie zaczął się zmieniać. Skóra przestała być śmiertelnie blada, oczy odzyskały dawny blask. Znów stał się człowiekiem, jakim był jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu.
- Czego ode mnie żądasz, panie? – spytał Tadeusz.
- Udaj się do miasta. Znajdź ją.
- Tak, panie – usłużnie wysyczał były patolog.
- Potem przyprowadź ją do mnie – mruknął Przedwieczny.
Krajewski wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyszedł z mieszkania. Udał się do centrum miasta i nie wzbudzając niczyich podejrzeń, usiadł na jednej z ławek rozmieszczonych wokół fontanny. Obserwował wszystkich ludzi znajdujących się w zasięgu wzroku, który dzięki temu, że był zależny od Nyarlathotepa, znacznie się wyostrzył. Mimo tego, że było już dobrze po zmierzchu, Tadeusz nadal doskonale widział, rozpoznanie koloru oczu osoby oddalonej od niego o kilkadziesiąt metrów nie stanowiło dla niego problemu.
Przedwieczny dał mu jasne rozkazy. Ma znaleźć ofiarę, która przyczyni się do przyzwania Yog – Sothotha, który otworzy Bramę, przez którą będą mogli wejść inni… Obrazy, jakie przesłał mu do głowy Nyarlathotep były bardzo wymowne. Nie ulegało wątpliwości, że jego pan nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć swój cel. Tadeusz mógł nawet doprowadzić do masowej tragedii… a Przedwieczny, który obdarzył go jedynie tysięczną częścią swojej mocy nie miałby mu tego za złe. Dla niego liczy się tylko powodzenie zadania. Środki, jakie przedsięweźmie do wykonania tej misji nie grają roli.
Tadeusz ma wolną rękę. Na samą myśl o tym, na jego twarzy pojawia się paskudny uśmiech. Nie można zatrzymać tego, co zostało wprawione w ruch. Gdy dostrzegł swoją ofiarę nie zastanawiając się wstał i powoli ruszył w jej kierunku. Podszedł do przejścia dla pieszych i spojrzał na światła. Paliło się czerwone. Tadeusz Krajewski swobodnym krokiem wszedł na ulicę. Niemal natychmiast rozległo się trąbienie i pisk opon. Mężczyzna spojrzał w prawo i dostrzegł jadący w jego stronę samochód. Był zbyt rozpędzony, by zdążył wyhamować na czas, mimo to kierowca – szpakowaty mężczyzna przy pięćdziesiątce – rozpaczliwie nacisnął hamulec. Rozległ się pisk opon. Wszyscy spojrzeli w stronę, skąd dobiegał odgłos hamowania. Pojazd nadal zbliżał się w zawrotnym tempie. Jakiś mężczyzna krzyknął przerażony:
- O, Boże, zaraz go rozjedzie!
Kilka kobiet zaczęło piszczeć. W chwili, gdy ułamki sekund dzieliły samochód od uderzenia w Tadeusza, ten podjął decyzję. Stwierdził, że nie spowoduje żadnej katastrofy. Miał nadzieję, że jego pan nagrodzi go za to, ze wykona zadanie bez niepotrzebnych komplikacji w postaci śmierci kilkudziesięciu przypadkowych śmiertelników.
Dostrzegł swój cel, znajdował się przed wejściem do banku. Stał przed bankomatem i z niemym przerażeniem wpatrywał się w zbliżający się samochód.
W momencie, gdy pojazd dotknął ciała Tadeusza, mężczyzna dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Pozostał po nim tylko czarny, bezkształtny obłok, który rozwiał się w chwili, gdy ciężarówka przejechała przez pasy. Na ulicy rozległo się chóralne „Oooch!” Nikt nie patrzył w stronę banku. Tymczasem Tadeusz, w postaci niewidzialnego obłoczku w mgnieniu oka przemieścił się z ulicy do miejsca, w którym znajdował się jego cel. Tuż przed nim obłok „zmaterializował się” w postaci czarnej chmury, z której nagle wychynął Tadeusz. Rzucił się na Dagmarę Korzecką objął ją obiema dłońmi i ścisnął z całej siły. Kobieta krzyknęła przerażona, zwracając na siebie uwagę gapiów. Obłok wessał w siebie Tadeusza razem ze zdobyczą. A potem… potem po prostu rozpłynął się w powietrzu, zostawiając po sobie przerażonych i zdezorientowanych ludzi stojących tu i ówdzie jak manekiny na wystawie sklepowej.



X
Marta podejmuje decyzję



Potężny huk grzmotu obudził dziewczynę leżącą na szpitalnym łóżku. Marta Wiżycka leniwie otworzyła oczy i spojrzała w okno. Deszcz nieprzerwanie dudnił w szyby, rozmazując widok za nimi. Błyskawice co chwilę rozświetlały wnętrze sali. Marta westchnęła. Za kilka godzin mieli ją stąd wypuścić. Lekarz, który odwiedził ją po południu, rzekł:
- Wygląda na to, że fizycznie nic pani nie dolega.
Marta nie odpowiedziała, uporczywie wpatrywała się w sufit.
- Wydaje mi się, że jutro będziemy mogli panią wypisać. Cieszy się pani? – spytał lekarz, patrząc na nią z zaciekawieniem.
Był młodym blondynem, świeżo zatrudnionym, więc wizyta u pięknej kobiety, młodszej od niego o kilka lat, onieśmielała go nieco.
Wiżycka przeniosła wzrok z sufitu i utkwiła go w lekarzu. Był wysoki, włosy miał krótko przycięte. Niski, miękki głos, budził zaufanie. Z dziwną mieszanką uczuć stwierdziła także, że jest przystojny. Nawet bardzo. I choć nadal nie mogła pogodzić się ze śmiercią Marcina, widok tego człowieka sprawił, że motyle w jej brzuchu zaczęły się budzić.
- Mimo wszystko sądzę jednak, że powinna pani umówić się na wizyty u psychologa. Pomoc specjalisty będzie pani potrzebna po tym, co pani przeszła…
Skinęła głową i rzekła niemrawo:
- Moja ciotka jest psychologiem.
Fakt ten wyraźnie zadowolił lekarza, bo już więcej o tym nie wspomniał. Przebadał ją natomiast, dochodząc do wniosku, że dziewczyna zachowuje się jak katatoniczka.
Przed wyjściem zastanowił się przez chwilę, spoglądając na nią ukradkiem. Wzrok dziewczyny był tym razem utkwiony gdzieś za oknem. Doktor westchnął, po czym zapisał coś na kartce.
- Jeśli jednak ma pani opory przed rozmową z psychologiem, proszę, niech pani do mnie zadzwoni, gdy już poczuje się pani lepiej. Nazywam się Grzegorz Czarnecki. Niech pani nie waha się dzwonić o każdej porze, nawet w środku nocy. Z pewnością odbiorę – rzekł, kładąc kartkę z numerem telefonu na stolik obok łóżka i uśmiechając się do pacjentki. Boże, ależ ona miała spojrzenie!
Wpatrując się w niego swoimi ciemnoczekoladowymi oczami sprawiała wrażenie, jakby chciała wywiercić dziurę w Grzegorzu.
- Dziękuję – szepnęła Marta.
Lekarz podszedł do drzwi o przed wyjściem jeszcze raz na nią spojrzał. Znów spoglądała w sufit. Już miał się obrócić i wyjść na korytarz, gdy dostrzegł coś jeszcze. Tym razem po policzkach Wiżyckiej spływały łzy, choć jej twarz pozostawała niewzruszona.
- Do widzenia – rzucił Grzegorz, wychodząc na korytarz. Zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie.
- Cholera jasna… - mruknął do siebie. – Ależ ona jest piękna!
Mężczyzna przełknął ślinę, skarcił sam siebie, po czym ruszył korytarzem do następnego pacjenta.
I tak kilka godzin później, potężny grzmot obudził Martę Wiżycką. Otworzyła oczy i spojrzała na zegarek. Była druga dwadzieścia trzy. Środek nocy. Już miała zamknąć oczy, próbując zasnąć, ale w chwili, gdy pokój rozświetliła błyskawica, w kącie dostrzegła coś ciemnego. Dopóki się nie poruszyło, nie zwracała na to uwagi.
Dopiero, gdy postać (tak, postać, Marta była tego pewna) stanęła w nogach jej łóżka, dziewczyna zwróciła na nią uwagę.
- K – kim jesteś? – wykrztusiła przerażona.
Czuła suchość w ustach, głos był rozedrgany ze strachu. I choć wiedziała, co za chwilę usłyszy, gdy postać przemówiła, ciało Marty zaczęło niekontrolowanie drżeć pod kołdrą, choć usilnie próbowała to ukryć.
- Jam jest Nyarlathotep – rzekła postać ubrana w czarny habit, z twarzą skrytą w mroku głębokiego kaptura.
Gdy Przedwieczny przemówił, powietrze w sali się zmieniło. Marta nie potrafiła tego nazwać, ale zdawało jej się, że gdy otworzył… swoje „usta”, w pomieszczeniu zrobiło się chłodniej. Miała wrażenie, że razem z nim pojawiła się cząstka miejsca, z którego przybył. Gdyby jakiś chemik miał dokonać analizy pierwiastków występujących w powietrzu, niemal na pewno znalazłby takie, które nie występują na ziemi.
- Ty…? O, Boże… - szepnęła dziewczyna.
- Oni zginą – odezwał się potwór. – Wszyscy. Patolog, okularnik, ten niski grubas, twój doktorek. Wszystkich pochłonie ciemność. Ty także zginiesz. Cała ludzkość zginie. I wtedy my będziemy rządzić waszym światem! – ryknął, aż szyby się zadrżały groźnie.
Marta zaczęła się zastanawiać, dlaczego nikt go jeszcze nie słyszał. Chyba, że… Chyba, że słyszała go tylko w swoich myślach…
- My? Czyli? – spytała przerażona.
- Wielki Cthulhu i my, Jego pomiot.
Nyarlathotep roześmiał się, a dźwięk ten przypominał odgłos łamanych kości.
- Już wkrótce zapadnie ciemność – usłyszała jeszcze jego głos. – I nic nie przetrwa.
Zapadła cisza. Gdy piorun ponownie gruchnął, oświetlając jej pokój, w nogach łóżka nikogo nie było. Westchnęła głęboko, zamykając oczy. Serce o mały włos nie wyskoczyło jej z piersi. Położyła na nim rękę, próbując uspokoić oddech. Udało jej się to dopiero po kilkudziesięciu minutach, w czasie których burza zamieniła się w usypiającą ulewę. W końcu udało jej się zamknąć oczy i zapaść w niespokojny, przerywany sen.



Następnego dnia obudziła się wcześnie. Otworzyła oczy i zoba-zyła, że za oknem świeci słońce. Uśmiechnęła się lekko. Na krześle przy łóżku miała przygotowane swoje ubranie. Wstała, ubrała się szybko i wyszła na korytarz, nieomal wpadając na doktora Czarneckiego.
- Przepraszam! – krzyknęli jednocześnie, odsuwając się od siebie.
- O, pani Wiżycka, witam – rzekł doktor Grzegorz, przyglądając jej się uważnie.
Jest pół głowy niższa ode mnie”, przemknęło mu przez głowę.
- Dzień dobry, panie doktorze – rzekła Marta, rumieniąc się lekko. Fryzura, którą ułożyła sobie tragicznego wieczoru, zanim wybrała się z przyjaciółmi na cmentarz, jakimś cudem przetrwała do dziś. Delikatnie lokowane włosy swobodnie spływały na policzki, subtelnie zakrywając rumieńce.
- Dokąd się pani wybiera? Zaraz przyniosę pani dokumenty związane z wypisaniem, proszę chwilę na mnie poczekać – rzekł, otwierając drzwi do jej sali. Marta weszła do środka i usiadła na łóżku, czekając.
Po kilku minutach Grzegorz wrócił z potrzebnymi dokumentami. Usiadł na łóżku naprzeciw niej i podał jej długopis i wypis ze szpitala. Marta przeczytała go pobieżnie, złożyła swój podpis i oddała wszystko Czarneckiemu. Już miał wstać, gdy Marta odezwała się nieco nieśmiało:
- Przepraszam… wie pan może, jak mogłabym się skontaktować z jednym z lekarzy… chyba patologiem… Nazywa się Robert…? – zakończyła niepewnie, nie wiedząc, czy zapamiętała właściwe imię.
- Chodzi pani o doktora Roberta Kama, mam rozumieć? – spytał Grzegorz, uśmiechając się do niej, co spowodowało nawrót rumieńców.
- Tak, muszę z nim porozmawiać – rzekła pochylając głowę i pozwalając, by włosy zakryły jej twarz. Czarnecki dostrzegł, dlaczego to zrobiła i uśmiechnął się pod nosem.
- Jasne, zaraz do niego zadzwonię – rzekł, wyciągając komórkę z kieszeni.
Wybrał odpowiedni numer i przyłożył aparat do ucha. Przez chwilę czekał na połączenie, po czym rzekł:
- Robert Kam? Witam, tu Grzegorz Czarnecki z tej strony. Jestem lekarzem opiekującym się panią Martą Wiżycką – przez chwilę panowała cisza, a potem kontynuował. –Tak, jestem z nią, nic jej nie jest. W sumie dzwonię do pana z jej powodu. Nie, nic się nie stało. Pani Marta chce z panem porozmawiać – rzekł, uśmiechając się do dziewczyny i podając jej telefon.
Wiżycka wyciągając rękę po aparat rzekła nieśmiało:
- Przepraszam, mógłby pan…
- Ależ oczywiście! – rzekł doktor Czarnecki, kierując się do wyjścia. Gdy zamknął za sobą drzwi, Wiżycka przyłożyła telefon do ucha i rzekła cicho:
- Dzień dobry. Nazywam się Marta Wiżycka. Czy to pan Robert?
- Witam panią, witam – usłyszała w słuchawce znajomy głos. – Czym mogę służyć?
- Dzwonię do pana, bo… - Marta zaśmiała się nerwowo – według lekarzy doszłam już do siebie, właśnie się wypisałam ze szpitala.
- Cieszę się, że nic pani nie jest – usłyszała głos w słuchawce.
- Gdzie pan jest? – spytała Marta.
- Aktualnie w domu. Razem z przyjaciółmi weszliśmy w posiadanie czegoś, co niewątpliwie należy do Nyarlathotepa. Dziś wieczorem będziemy próbowali odkryć, czym to jest. Drań zabił jednego z naszych przyjaciół. Planujemy się zemścić.
- Rozumiem… współczuję – rzekła Marta. – Mogłabym zobaczyć to znalezisko?
- Dziękuję. Chyba tak… nie widzę problemu. Jest pani tego pewna?
- Wam zabrał przyjaciela. Mi chłopaka. Pomogę wam dorwać tego sukinkota, obiecuję.









Brak komentarzy :

Prześlij komentarz