wtorek, 4 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - V

VII
Pożegnanie Anety



Mężczyzna ocknął się na korytarzu. Początkowo nie wiedział, gdzie się znajduje, dopiero po chwili, gdy świat nabrał barw i ostrości, rozpoznał znajome miejsce. Ponownie znajdował się na ławce, dokładnie w tym miejscu, w którym spotkał Janusza Kalfasa.
Rozejrzał się wokoło.
Wszyscy byli przy nim. Wszyscy. Tadeusz, Wojciech (Kam początkowo się go przestraszył, niepokój nie opuścił go nawet wtedy, gdy nie zobaczył w jego oczach tych przerażających, całkowicie czarnych białek), Radosław, Janusz, Tomasz i Bogdan. Tak, byli nawet oni.
- C – co się stało? – spytał, łapiąc się za skronie, które pulsowały tępym bólem.
- Zasłabłeś – odezwał się Tadeusz. Wciąż miał na sobie fartuch, jednak ściągnął rękawiczki i maskę. – Wynieśliśmy cię z sali. Chyba było to dla ciebie zbyt wiele…
Robert chciał zapytać Krajewskiego, o czym mówi, gdy nagle świadomość powróciła do niego, niczym bumerang. Przypomniał sobie wszystko.
Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia.
- Czy to prawda?! Czy Aneta była w ciąży?
Przez chwilę panowało milczenie. Nikt nie miał odwagi się odezwać, by nie pogłębić rozgoryczenia Kama.
- Tak – powiedział Tadeusz niemal szeptem. – Znalazłem w jej trzewiach około dwumiesięczny płód. Żeby się upewnić, musiałbym przeprowadzić badania histopatologiczne, jednak wydaje mi się, że mam rację.
Kam skłonił głowę.
Nic już nie rozumiał.
Najpierw jego żona ginie w niewyjaśnionych okolicznościach… potem napada go opętany staruch… na dodatek w trakcie sekcji, okazuje się, że miał zostać ojcem!
Jak… Przecież był niepłodny!
Gdzieś głęboko w umyśle Roberta obudził się niepokój, który dręczy niemal wszystkich mężczyzn w związkach. Czy Aneta go zdradzała?
Nie, to niemożliwe. Kochała mnie.” Starał się sobie wmówić, że do końca była mu wierna, lecz… powoli przestawał być pewien, w co wierzy.
Nagle poczuł wszechogarniające zmęczenie. Stres i przemęczenie wygrało, nieomal ponownie zwalając go z nóg.
- Panowie, słuchajcie… - rzekł, wstając.
Tomasz i Tadeusz jednocześnie pomyśleli z niepokojem, że wdowiec zamierza wrócić na salę sekcyjną. Bali się o niego, wątpili, żeby mu to wyszło na dobre. Słowa Roberta przyjęli z niewysłowioną ulgą.
- Chyba mam dość… Myślę, że pójdę teraz do domu. I odpocznę.
Korzecki i Krajewski nie kryli zadowolenia.
- Dobrze. Dobrze. Dasz sobie radę?
- Tak, dzięki. – odparł Robert, kładąc rękę na ramieniu najlep-szego przyjaciela i wolnym krokiem kierując się ku wyjściu.
Nim zniknął im z pola widzenia obrócił się i zasalutował grupce mężczyzn.
Niektórzy machnęli ręką, inni kiwnęli głowami.
Po chwili Tadeusz, Maser, prokurator i Radosław w milczeniu wrócili na salę.
Tadeusz musiał poskładać Anetę do kupy.
Bogdan i Tomasz spojrzeli na siebie.
Tylko oni, jako przyjaciele Kama wiedzieli, ile bólu i cierpienia przeżywa ten człowiek.
I tylko oni zauważyli łzy w jego oczach w chwili, gdy salutował im na pożegnanie.



Minęły dwa dni. Był piątek. W tym czasie Robert załatwił wszystkie formalności związane z pochówkiem Anety. Zamówił również mszę w jej intencji. Miała być odprawiona w dniu pogrzebu o godzinie siódmej trzydzieści. Pogrzeb miał się odbyć o godzinie trzynastej na cmentarzu komunalnym. Wystawienie trumny było przewidziane na godzinę dwunastą.
Stan psychiczny Roberta w ciągu tego czasu nie uległ poprawie, ani pogorszeniu. Owszem, znajdował się na skraju załamania psychicznego, jednak wciąż odkrywał w sobie niezliczone pokłady siły, która pomagała mu to wszystko przetrwać.
Tomasz Korzecki i Bogdan Grabowicz byli pod wrażeniem jego zaparcia.
- Chłopie, ten gość jest niesamowity – rzekł w czwartek Bogdan do Tomasza. – Inni już dawno popadliby w… depresję, czy coś takiego, a ten facet ciągle się trzyma. Podziwiam go.
- Tak, masz rację. Jednak myślę, że Robert funkcjonuje na rezerwie. Stara się wytrzymać do pogrzebu. Potem… potem dopiero pozwoli sobie na smutek. – Tomasz spojrzał na Bogdana. – Wątpię czy się podniesie.
- No, zobaczymy – odparł Grabowicz. – Póki co, ma nas…A my nie zostawimy gościa samego, nie? – skończył kładąc rękę na ramieniu Tomasza.
- Jasne. Nie możemy go teraz opuścić – odparł Korzecki.
W głębi ducha był wdzięczny Grabowiczowi za te słowa. Nawet jego podniosły na duchu.



Przy kościele pod wezwaniem świętego Antoniego Robert spotkał swoich przyjaciół, Tomasza, Bogdana i Wiktora. Zjawiła się też rodzina zmarłej i jego, które wcześniej poinformował telefonicznie. Zjawił się brat Roberta, który przyjechał, by go wesprzeć aż z Wrocławia.
Był to wysoki, przystojny blondyn o włosach opadających na czoło. Z fryzurą idealnie kontrastował czarny, lśniący garnitur, czarna koszula oraz stosowny krawat.
Przyjaciele Roberta byli identycznie ubrani, każdy z nich miał na sobie garnitur, jedni jaśniejszy, inni bardziej podobny do brata Roberta, jednak wszystkie były bardzo ciemne.
Rodzina wdowca i zmarłej stała skulona nieco na uboczu, wymieniając się kondolencjami.
Robert w towarzystwie przyjaciół podszedł do nich i uścisnął każdego z osobna.
Bratu dosłownie rzucił się w ramiona. Gdy poczuł, jak ten mocno i pewnie go ściska, poczuł niewysłowiony ucisk w gardle i zaczął płakać.
- Spokojnie, spokojnie… - mruknął mu łagodnie do ucha.
Głos brata dodał mu otuchy, zawsze działał na niego kojąco. Tym razem też tak było. Kam złapał oddech, szybko otarł oczy i spytał drżącym głosem:
- Wchodzimy? Mamo…?
Starsza kobieta, której twarz była zasłonięta czarnym welonem skinęła głową. Dała się chwycić synowi pod ramię, po czym razem z nim powoli ruszyła do kościoła.
Okazało się, że kilka wytrwałych parafianek rozsiało się po całym kościele, jak nasiona na wietrze.
Robert wskazał matce trzecią ławkę w lewej nawie, na wprost ołtarza (w sumie w kościele pod wezwaniem świętego Antoniego były cztery nawy, dwie boczne, pod samymi witrażami oraz dwie środkowe).
Kam wszedł do ławki i uklęknął. Modlił się. Za jego przykładem poszedł Tomasz z Bogdanem. Wiktor usiadł po lewej stronie Roberta. Był tego dnia tak blady, że w połączeniu z czarnym garniturem sprawiał wyjątkowo ponure wrażenie.
Minęło kilka minut. W świątyni panował cichy szum, prowadzonych szeptem rozmów.
Po chwili wszystko ucichło, gdyż rozległy się dzwonki, sygnalizujące rozpoczęcie liturgii.
Mężczyźni wstali.
Zza tabernakulum, które znajdowało się na murku, uformowanym w łuk, wyszedł kapłan, ubrany w granatowy ornat oraz trzech ministrantów, jeden z nich mógł mieć na oko dziewiętnaście, może dwadzieścia lat, a dwóch pozostałych czternaście, bądź piętnaście.
Robert czuł się dziwnie. Owszem, cierpiał, ale również był… spokojny. Choć sam się sobie dziwił, prawdopodobnie oswajał się z myślą, że Aneta nie żyje.
Taki był plan Boga i on, marna istota, nie miał w tej sprawie nic do gadania. Jednak… Dlaczego Bóg to zrobił?
Kapłan uniósł ręce i zaczął proklamować kolektę:
- Wszechmogący Boże, wysłuchaj modlitwy, które zanosimy z wiarą w Twojego Syna zmartwychwstałego i umocnij naszą nadzieję, że razem z twoją służebnicą Anetą, wszyscy zmartwychwstaniemy. Przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Twojego Syna, który z Tobą żyje i króluje w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków.
- Amen – odezwał się chór zgromadzonych w kościele ludzi.
Zamyślony Robert nie zwrócił uwagi, gdy nadszedł czas na Liturgię Słowa. Tomasz, usiadłszy na ławce, pociągnął Kama za rękaw marynarki.
- Siadaj – szepnął.
Mężczyzna usiadł i utkwił wzrok w starszym ministrancie, który właśnie podszedł do ambony.
- Czytanie z Pierwszego Listu Świętego Pawła Apostoła do Koryntian – zaczął. – Bracia: oto ogłaszam wam tajemnicę: nie wszyscy pomrzemy, lecz wszyscy będziemy odmienieni.
W jednym momencie, w mgnieniu oka, na dźwięk ostatniej trąby – zabrzmi bowiem trąba – umarli powstaną nienaruszeni, a my będziemy odmienieni. Trzeba, ażeby to, co zniszczone, przyodziało się w niezniszczalność.
A kiedy już to, co zniszczalne, przyodzieje się w niezniszczalność, a to, co śmiertelne, przyodzieje się w nieśmiertelność, wtedy sprawdzą się słowa, które zostały napisane: „Zwycięstwo pochłonęło śmierć. Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo? Gdzie jest, o śmierci, twój oścień?
Ościeniem zaś śmierci jest grzech, a siłą grzechu Prawo. Bogu niech będą dzięki za to, że dał nam odnieść zwycięstwo przez naszego Pana, Jezusa Chrystusa.
Oto słowo Boże.
- Bogu niech będą dzięki – odpowiedzieli wierni.
Robert tak się zasłuchał w spokojny, monotonny, dobitny, głos lektora, że nie zwrócił uwagi, że ten sam ministrant zaczął śpiewać psalm. Wciąż kontemplował usłyszane Słowo Boże, gdy poczuł delikatne szturchnięcie w bok i szept Tomasza:
- Bogdan mógłby się od niego uczyć.
Robert początkowo nie wiedział, o co chodzi, musiał zmusić się do wsłuchania w słowa psalmu.
Dopiero w trzeciej zwrotce pojął, co chciał mu przekazać przyjaciel.
Ministrant śpiewał niskim, basowym głosem.
Kam pochylił się lekko i spojrzał na Bogdana, który miał na twarzy wymalowany ogromny wysiłek. Zmarszczył czoło i uparcie wpatrywał się w chłopaka.
Kątem oka dostrzegł spoglądającego na niego Roberta.
- Że co? Nie zrozumiałem czytania… masło maślane. – mruknął Grabowicz.
W tym momencie ministrant zakończył śpiewanie psalmu i prze-zedł do odśpiewania aklamacji.
Na jego basowe „Alleluja!” żałobnicy powstali, a on kontynuował:
- Błogosławieni, którzy w Panu umierają, niech odpoczną od swoich trudów, bo ich czyny idą wraz z nimi.
Na czas ewangelii Robert się wyłączył.
Wciąż rozmyślał nad fragmentem usłyszanego Pierwszego Listu Świętego Pawła do Koryntian.
Gdzież jest, o śmierci, twoje zwycięstwo? Gdzie jest, o śmierci, twój oścień?
Ten cytat wbił mu się głęboko w pamięć i chwilowo sparaliżował wszelkie procesy myślowe mężczyzny.
Jeśli chodzi o przyjmowanie odpowiednich postaw, robił to automatycznie, bez jakiegokolwiek wczucia.
Z umysłowego otępienia ocknął się dopiero po komunii, gdy kapłan wrócił już za ołtarz i dokonał puryfikacji kielicha i pateny.
Uniósł ręce i rzekł:
- Boże, nasz ojcze, złożyliśmy paschalną ofiarę za Twoją służebnicę Anetę. Daj jej udział w Twojej światłości i pokoju. Przez Chrystusa, Pana naszego…
- Amen – ponownie odrzekł lud.
- Pan z wami.
- I z duchem twoim.
- Niech was błogosławi Bóg wszechmogący – kapłan uniósł prawą dłoń w górę i w rytm słów zaczął wykonywać w powietrzu znak krzyża. – Ojciec i Syn i Duch Święty.
- Amen.
Zanim celebrans wyrzekł ostatnie zdanie, kończące eucharystię, stało się coś zdumiewającego i przerażającego zarazem.
Świat przed oczami Roberta poszarzał. Wnętrze kościoła gwałtownie się postarzało. Freski zaczęły odpadać ze ścian, które zaczęły pękać z głuchym łoskotem. Kafelki na ziemi pękały z hukiem, spod nich powoli wypełzało coś bezkształtnego, czarnego, jak sama noc.
Przerażony Kam przeniósł wzrok na kapłana i z oszołomienia i strachu wrósł w ziemię.
Celebrans odrzucił ręce na boki, granatowy ornat nagle zrobił się czarny, mało tego, przyjął formę czarnego habitu z kapturem, który ksiądz miał zarzucony na głowę. Odrzucił ją do tyłu. Habit zdawał się falować, jakby był stworzony z czarnej, płynnej substancji.
- IÄ NYARLATHOTEP!!! - ogłuszający, nieludzki ryk dobiegł uszu Roberta z wnętrza kaptura, a sekundę potem potężna, niewidzialna fala wyrwała z ziemi ołtarz i rzuciła nim przez całą długość kościoła.
Ogromny kawał drewna z impetem uderzył w drzwi, wyrywając je z drewnianych futryn, przy okazji samemu rozpadając się na kawałki. Rozległ się przerażający hałas, Robert obejrzał się zdezorientowany, pewien, że za chwilę usłyszy wrzaski przerażonej rodziny.
Jednak nie.
Gdy się obrócił, dostrzegł, że wszyscy jego bliscy mają kamienne twarze… a w oczach widać było tylko same białka. Drżeli na całym ciele, a z ich ust dobywało się ciche, mrukliwe:
- Iä NyarlathotepIä NyarlathotepIä Nyarlathotep
Kam ponownie przeniósł wzrok w stronę tego „czegoś”, w co zmienił się kapłan.
Obrócił się akurat w porę, gdy pierwsze dwie ławki zostały wyrwane z ziemi i runęły w jego stronę. Już chciał wrzasnąć i zasłonić się rękami, gdy nagle, w mgnieniu oka wszystko znikło.
Ołtarz wraz z obrusem i grubaśnym Mszałem był na swoim miejscu, ławki także, a sam kościół wyglądał, jak jeszcze przed kilkoma minutami.
- Idźcie w pokoju Chrystusa – rzekł kapłan.
Kam spojrzał zdumiony na Tomasza i Bogdana, obawiając się, że dojrzy w ich oczach same białka, jednak oni, wraz z resztą wiernych odpowiedzieli „Bogu niech będą dzięki” i spojrzeli na niego z niepokojem.
- Dobrze się czujesz? – spytał Korzecki.
- Jesteś strasznie blady, kolego – mruknął Bogdan.
Nie, nic mi nie jest – rzekł Robert tak, by usłyszeli go poprzez dźwięk organów, gdyż organista zaczął właśnie grać pieśń na wyjście.
W życiu by im nie powiedział o tym, co widział podczas sekcji, ani tym bardziej tego, czego był świadkiem przed chwilą.
Wziął głęboki wdech i uklęknął.
Jeszcze żarliwiej modlił się o siłę.
Gdzieś na skraju jego umysłu, na samych obrzeżach, tam, gdzie pozostawał normalny, pojawiło się pytanie, czym był ten łamaniec językowy, który usłyszał… i co on oznaczał… ?
Brzmiało to jak imię… ale czyje? Nja…co?



Po chwili wyszedł z kościoła, starając się jak najprędzej zaczerpnąć świeżego powietrza.
Przyjaciele wyszli razem z nim. Gdy wziął kilka głębokich wdechów, na jego twarz wróciły kolory. Wrócił do matki.
- Jak się czujesz, synku? – spytała.
- Dziękuję, mamo, trochę lepiej – odparł, choć jego słowa mijały się z prawdą.
Czuł się coraz gorzej.
Na dodatek zaczynał mieć mdłości.
Kątem oka dostrzegł mijającą go kobietę. Czy to możliwe…?
- Hej, proszę pani! – zawołał za nią.
Kobieta obróciła się zdumiona i spojrzała prosto w zaczerwienione oczy Roberta.
- Edyta…? – spytał Robert.
Kobieta zmarszczyła brwi, wciąż wpatrując się w oczy mężczyzny.
- Kim pan jest? – zapytała.
- Robert. Robert Kam – rzekł, wyciągając do niej rękę.
- Robert…? Robert… Robert! – krzyknęła uradowana. – Co ty tu robisz? – rzekła rozglądając się dookoła. Czemu wszyscy są… Robercie, co się stało?
- Moja żona zginęła w środę w wypadku samochodowym. - Kama zdumiało, z jaką łatwością przechodzą mu te słowa przez gardło.
- Och… tak mi przykro… przyjmij moje najszczersze kondolencje! – powiedziała, wtulając mu się w ramiona.
Chciała mu powiedzieć o owej dziwnej rozmowie, którą odbyła, jednak postanowiła przełożyć ją na czas, gdy mężczyzna ochłonie po takiej stracie i jako tako, o ile to możliwe, wróci do siebie.
Na razie pominęła fakt, nawet przed samą sobą, że kobieta dzwoniła do niej... dzień po swojej śmierci.
Zaskoczony wdowiec początkowo nie wiedział, co zrobić, ale po chwili nieśmiało oddał uścisk.



Po kilku minutach wszyscy pojechali do domu Roberta, pomóc mu w przygotowaniu stypy. Równo w południe wybrali się na cmentarz komunalny.
Szli z kwiatami w kierunku kaplicy, gdy Bogdan spytał Tomasza:
- A tamta kaplica, to co to jest? Opuszczona jakaś?
- Tak – odparł Korzecki – Ewangelicko – augsburska. Ma już swoje lata.
- Aha. – mruknął Bogdan.
Jak się okazało trumna była zamknięta. Robert nie życzył sobie, by jego rodzina, jak i znajomi oraz przyjaciele oglądali zwłoki jego żonę w takim stanie.
Zwłaszcza Edyta, która stała tuż obok niego.
Chciał, by zapamiętali jej twarz taką, jaka była, a nie okaleczoną i zdeformowaną po otwarciu czaszki.
W kaplicy dostrzegł Janusza Kalfasa, Tadeusza Krajewskiego, Wojciecha Masera oraz Ryszarda Jakobina.
Gdy dostrzegł samego dyrektora odebrało mu mowę. Patrzył na grupę mężczyzn w zdumieniu, ale oni jedynie poważnie skinęli głowami w jego kierunku.
Robert zaczął płakać.
Pogrzeb odprawił ten sam kapłan, który celebrował mszę pogrzebową. Robert obserwował go z bijącym sercem, jednak ksiądz nie zachowywał się podejrzanie, ani też Kam nie miał żadnych wizji.
Gdy celebrans ogłosił, że pora na ostatnie pożegnanie, wszyscy się ruszyli. Niemal każdy chciał choć dotknąć trumny.
Kam się nie śpieszył. Przepuszczał starszych, ustępował im miejsca. W końcu, gdy wyszła nawet jego rodzina, został on, wraz z bratem, Tomaszem, Bogdanem, Edytą, Tadeuszem oraz Januszem Kalfasem. Po chwili pojawił się Wiktor w stroju roboczym. Uniósł lekko lewą brew.
- Wiktorze… - zaczął Robert. – Chciałbym… chciałbym po raz ostatni zobaczyć moją żonę.
Wiktor skinął głową, po czym przy pomocy Bogdana ściągnął wieko jasnobrązowej trumny, wykonanej z mocnego, dębowego drzewa.
Robert szybko pożałował swojej decyzji. Nie taką chciał ją zapamiętać.
Edyta wydała z siebie ciche „och!” i spojrzała w inną stronę.
Tomasz z Bogdanem również odwrócili wzrok, Tadeusz położył rękę na ramieniu Roberta w geście duchowego wsparcia. Tomasz spojrzał na niego i po chwili dołożył swoją dłoń na ramię wdowca. Po chwili dołączył Bogdan, a nawet Janusz.
Robert pękł.
Ponownie czuł w gardle uciskającą, twardą kulę, ale jednak zdołał z siebie wykrztusić rozedrganym głosem, który w jego mniemaniu był szlochem:
- D – dziękuję…wam… Dziękuję w – wam wszystkim… ż – że jesteście ze mną…
Po kilku minutach mężczyźni wyszli z kaplicy. Trumnę niosło czterech mężczyzn: w pierwszym rzędzie Bogdan i Tomasz, z tyłu szli wyżsi, czyli Wiktor i brat Roberta.
Położyli ją na katafalku. Po chwili samochód ruszył, zabierając Anetę w ostatnią podróż przy akompaniamencie „Dobry Jezu, a nasz Panie”, w wykonaniu organisty.
Wkrótce dotarli do wcześniej przygotowanego grobu. Kapłan odprawił krótką modlitwę, po czym zgarnął z kupy ziemi niewielką garstkę i rzucił ją na trumnę. Po chwili Robert i kilka innych osób zrobili to samo.
Wiktor wraz ze swoimi pomocnikami spuścili trumnę w mroczną głębinę.
Gdy odprowadzał wzrokiem swoją żonę, naszła go refleksja: kończy się jeden rozdział jego życia… i zaczyna następny. Jaki będzie? Co mu przyniesie? Czy w końcu pogodzi się ze śmiercią żony i o niej zapomni? Czy wręcz przeciwnie, wciąż ją będzie kochał…?
Gdy wszyscy odeszli, Robert i Edyta jako jedyni zostali przy grobie. Tylko oni byli świadkami zasypywania go przez Wiktora.
Później ruszyli wolnym krokiem w stronę kaplicy. Bormański odprowadził ich smutnym wzrokiem.
Robert miał rację.
Coś się kończy, coś się zaczyna.
Tak właśnie zaczął się koszmar, który na zawsze zmienił losy ich wszystkich…






Brak komentarzy :

Prześlij komentarz