czwartek, 6 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - VIII

III
Marta



Marta Wiżycka otworzyła oczy. Łagodny deszczyk, padający na twarz dziewczyny, przywołał jej umysł z niezbadanych głębin nieświadomości. Otworzyła oczy i powoli zamrugała. Przed nią znajdowała się ulica.
Zmarszczyła brwi. „Dlaczego leżę na ulicy i moknę?”, przemknęło jej przez głowę. Podniosła się i rozejrzała wokół.
W ułamku sekundy świadomość wydarzeń, które w nocy miały miejsce na cmentarzu, znajdującym się za jej plecami, dotarła do niej, paraliżując dziewczynę od stóp do głów.
Przypomniało jej się, że przyjaciel, Michał, zaproponował jej, Paulinie, Marcinowi i Mariuszowi, aby razem z nim spędzili noc w opuszczonej kaplicy na miejskim cmentarzu…
Marta od samego początku była sceptycznie nastawiona do tej idei, jednak pod wpływem Marcina, który zapewniał ją, że nic się jej nie stanie, bo on będzie cały czas przy niej (pamiętała, jak delikatnie ją wtedy objął i jaką przyjemność jej ten gest sprawił), w związku z czym nic jej nie grozi, w końcu mu uległa, zwłaszcza, że pozostała dwójka również była za pomysłem Michała. Wybrali się więc samochodem Mariusza na cmentarz i weszli przez okno do kaplicy.
Niemal od razu usłyszeli szepty, a potem… te postacie… sylwetki za oknem… Mariusz próbował się wydostać… miał nadzieję, że mu się uda, że będzie od nich szybszy… Jednak gdy tylko wyszedł przez okno, jeden z tych odrażających stworów w mgnieniu oka znalazł się tuż za nim i… Marta usilnie starała się wyrzucić to przerażające wspomnienie z głowy, jednak było na to jeszcze za wcześnie; było ono zbyt wyraziste.
Gdy to coś… zabiło Mariusza… długo siedzieli pod ścianą… Nikt nie odważył się zasnąć, mając w sąsiedztwie za oknem takie straszne bestie. W końcu jednak usnęła razem z Paulą… gdy się obudziła, zobaczyła, jak jeden z potworów trzyma jej przyjaciółkę, próbując się dobrać do jej szyi.
Wiżycka zaczęła krzyczeć, alarmując tym samym pozostałych przyjaciół… ale na ratunek przybył tylko Marcin…
W chwili, gdy zombie wgryzło się wreszcie w miękką szyję Pauliny.
Widziała jasny strumień krwi tryskający na biało – czarną posadzkę kaplicy. W mroku panującym wewnątrz budynku dostrzegła również, jak nagle twarz dziewczyny traci kolory i staje się trupioblada…
Marcin dobiegł do niej i zaczął ją odciągać od nich, krzycząc niezrozumiałe dla otępiałej z przerażenia Wiżyckiej rzeczy. Chciała pomóc przyjaciółce, choć gdzieś w głębi umysłu wiedziała, że jest już na to za późno, wiedziała to już wtedy, gdy stopy jej najlepszej przyjaciółki zaczęły wygrywać na posadzce szaleńcze staccato, a głowa bezwładnie kiwała się na boki, podczas gdy monstrum wysysało z niej krew.
Uciekli w stronę ołtarza, skrytego w mroku. Za nim znajdowała się dziura w podłodze, prowadząca do podziemnego tunelu.
Marta stanowczo się zaparła, że tam nie wejdzie, jednak Marcin oznajmił, że Michał został tam przez coś wciągnięty i muszą go odnaleźć…
W tamtej chwili, którą pamiętała nadzwyczaj wyraźnie i która zapisała się w jej umyśle i sercu do końca jej dni, wyznali sobie miłość z Marcinem. Żadne z nich nie miało pojęcia, że oboje się kochali i żadne nie miało odwagi powiedzieć o tym drugiemu. Dopiero w obliczu tak bliskiej i tak realnej śmierci zdecydowali się wyznać sobie uczucie.
W chwilę po tym wskoczyli do tunelu.
Nie wiedziała, ile czasu wędrowali… po drodze nękało ich nienazwane stworzenie w tunelu, które porwało Marcina…
Gdy dotarła do końca tunelu i rozpaczliwie próbowała się z niego wydostać przez drewnianą klapę, jej ukochany wrócił cały i zdrowy.
Pomógł jej wydostać się na górę, po czym sam się wydostał z dusznych podziemi.
Znaleźli się w drugiej, „działającej” kaplicy. Przy jej wrotach znaleźli Michała. A raczej coś, co zawładnęło jego ciałem.
Zmienił się nie do poznania, jego twarz stanowiła mieszaninę brudu i krwi.
Marcin podszedł do niego, jednak ten wykrzyknął coś w nieznanym im języku. W tym momencie jej ukochany, Marcin Birecki krzyknął do niej, by uciekała przez wybite okno, które pękło w chwili, gdy stwór ryknął.
Wybiegła na zewnątrz i rzuciła się w stronę bramy cmentarnej.
To, co wydarzyło się potem, było tak niesamowite, że wciąż nie mogła uwierzyć, że to prawda…
Zerwała się na równe nogi i rozejrzała wokół siebie. Nikogo nie dostrzegła, był wczesny ranek.
Z sercem próbującym rozerwać jej pierś wkroczyła na cmentarz.
Musiała do niego wrócić. Kochała go i musiała sprawdzić, co mu się stało. Nawet… nawet jeśli…
Już z daleka dostrzegła coś… a raczej czegoś brak.
Dzień wcześniej niedaleko wejścia na cmentarz wznosił się wysoki, majestatyczny krzyż, który teraz leżał na ziemi, zmiażdżywszy kilka nagrobków. Marta dostrzegła miejsce, w którym został… no właśnie, co? Sam nie pękł… Jakaś siła musiała go złamać.
Czyżby to było…?
Dziewczyna przyśpieszyła kroku. Strwożona ominęła zdewastowany krzyż, rozglądając się wokół. Na cmentarzu prócz niej jak na razie nie było nikogo, był wczesny ranek, więc nikt nie dostrzegł jeszcze braku krzyża.
Marta przyspieszyła kroku. W pewnym momencie wydało jej się, że słyszy zduszony krzyk z głębi kaplicy, jakieś dziwne słowo z obcego, nieznanego jej języka. Mimo iż wyraźnie je słyszała, wciąż nie mogła dać wiary temu, co zarejestrowały jej uszy.
Wielkie, masywne, dwuskrzydłowe, drewniane drzwi do budowli nadal były zamknięte, więc musiała skorzystać z okien, przez które uciekała jeszcze kilka godzin temu.
- Yuggoth! – usłyszała ponownie owe dziwaczne słowo.
Przedarła się przez uporczywe krzaki i zajrzała przez okno. W środku było pusto, przynajmniej z miejsca, w którym się znajdowała, nikogo nie mogła dostrzec. Ostrożnie wskoczyła do kaplicy. Jej uszu dobiegło ciężkie dyszenie, zmieszane z kaszlem.
- Marcin…? – rzekła cicho.
Za katafalkiem rozległo się ciche gulgotanie. Dziewczyna bez zastanowienia podbiegła do niego i to co zobaczyła, sprawiło, że łzy mimowolnie popłynęły jej po policzkach.
Na ziemi leżał Marcin, jej ukochany Marcin, tyle że zamiast twarzy miał krwawą maskę. Nos wydawał się być ohydnie złamany, niemal w całości zagłębił się w czaszkę. Marta była zdumiona, że jeszcze nie dotarł do mózgu.
Chłopak, który jeszcze jej nie dostrzegł, usiłował wstać, lecz z marnym skutkiem. Nie miał siły (albo nie mógł) podnieść się z ziemi, jedynie niemrawo ruszał prawą ręką, jakby odganiał od siebie niewidzialne zmory. Oczy Marcina błądziły chaotycznie, w pewnym momencie dostrzegł dziewczynę i jego ręka opadła na pierś, która wznosiła się i opadała w rytmie gwałtownych, nierównych oddechów.
- Widziałem… widziałem Yuggoth! – wyszeptał strwożony.
- C – co widziałeś? – spytała Marta, siadając obok niego na skrwawionej posadzce.
Delikatnie chwyciła głowę chłopaka i położyła na swoich nogach. Wtedy Marcin zaczął wyszeptywać urywane zdania
- Yuggoth… widziałem… Mrok… namacalny mrok… na jej powierzchni… otchłanie… poza wyobraźnią… potężne kondygnacje miast… wieże, zbudowane z czarnego kamienia… wielkie świątynie bez okien… smoliste rzeki, płynące pod cyklopowymi miastami… niebieską planetę K’n-yan… skąpany w czerwonym świetle… Yoth… zatopiony w mroku N’kai, na którym przebywa Tsa-thoggua… - gdy wymówił to słowo, jego głos nabrał siły i wyrazistości, brzmiał dokładnie tak, jak jeszcze kilkanaście godzin temu, gdy wszystko było w porządku… gdy wszyscy żyli. – Widziałem zatopione miasto R’lyeh… tutaj, na naszej planecie… widziałem świątynię, w której tkwi w nieśmiertelnym śnie Wielki Cthulhu… czekając, aż nadejdzie pora… gdy będzie mógł się przebudzić…
- Marcin… ja… nie rozumiem, o czym do mnie mówisz… - rzekła Marta, której powoli zaczęło udzielać się szaleństwo, jakie dotknęło jej chłopaka.
Nagle Marcin w jednej chwili oprzytomniał. Jego ręce wystrzeliły do góry, łapiąc za płaszczyk Marty i przyciągając ją do siebie.
- Posłuchaj mnie!... Nie możesz pozwolić, by to, co zbudziliśmy osiągnęło swój cel! Zbyt wiele ludzi już zginęło… Paulina… Michał, Mariusz… Ja będę następny…
W tym momencie Marta usiłowała mu przerwać, powiedzieć, że boli ją to, jak ją ściska, jednak Marcin nie zdawał sobie sprawy z tego, że dziewczyna przez niego cierpi. Wydawało się, że resztkę sił witalnych, jaka mu pozostała, pragnie wykorzystać do przekazania Marcie ważnych informacji, które postronny słuchacz wziąłby za bredzenie szaleńca.
- Posłuchaj mnie uważnie!... Nie możemy mu pozwolić… Ty nie możesz mu pozwolić… On nie może… nie może… nie może spełnić swoich zamiarów… musisz go powstrzymać… gdy spojrzał mi w oczy... przejrzałem… poznałem jego plan… ma zamiar przywołać Nyarlathotepa… za pomocą starożytnego „Necronomiconu” … jeśli mu się uda… jeśli przywoła Nyarlathotepa… nasz świat zostanie zniszczony… Nyarlathotep sprowadzi na Ziemię Wielkich Przedwiecznych… Jeśli Yog – Sothoth otworzy Bramę pomiędzy naszymi światami, będziemy zgubieni… Nyarlathotep jest tylko Ich Posłańcem… gdy Przedwieczni przybędą… świat, jaki znamy pogrąży się w mroku i zniszczeniu… Uczynią z Ziemi drugą Yuggoth…! Przeniosą swój dom tutaj! Nie możesz im na to pozwolić, proszę…! Marta, kochanie, obiecaj mi to!
Marta słuchała monologu Marcina z szeroko otwartymi ustami. Pod koniec, gdy chłopak zaczął okazywać, że ciągle jest świadomy, dziewczynie mocniej zabiło serce.
Pierwszą sensowną myślą, jaka przyszła jej do głowy była chęć wezwania pogotowia. Miała nadzieję, że zdążą przyjechać na czas…
Jednak Marcin zaczął kręcić głową na boki, a jego ciałem nieustannie wstrząsały spazmy.
Marta nie wiedziała, że pewna starsza kobieta, zauważywszy tak brutalnie zdewastowany krzyż, krzyknęła cicho i zemdlała, uderzając głową o twardy asfalt. Po chwili druga, o silniejszych nerwach podbiegła do niej i zaczęła ją cucić. Po paru minutach przerażone skierowały się do kaplicy. Mimo podeszłego wieku, obie słyszały niewyraźne głosy dobiegające z jej wnętrza.
- Możesz wstać? – spytała Marta, mając cichą nadzieję, że nie jest to pytanie retoryczne.
- Nyarlathotep… nie… nie… nie pozwól… nie może… - mamrotał Marcin pod nosem.
Nagle zerwał się i usiadł, patrząc na nią dziwnie martwym wzrokiem.
- Nasz gatunek… nie ma szans. Wszystko zostanie zniszczone. Świat ludzi upadnie – rzekł wyzbytym z emocji, matowym głosem.
Obrócił się przodem do katafalku, położył na nim ręce i gwałtownie się nachylił, twarzą uderzając w niemal czarny od jego krwi, oryginalnie czerwony materiał. Mimo zapewne nieludzkiego bólu, z ust chłopaka nie dobył się żaden dźwięk.
Marta krzyknęła przerażona i rzuciła się na niego, starając się powstrzymać Marcina przed samobójstwem. Jednak na próżno, chłopak, gdy poczuł, że dziewczyna zaczyna go odciągać od katafalku, obrócił się w jej stronę. Przez chwilę ich oczy się spotkały, Marta nie dostrzegła w jego spojrzeniu żadnego śladu człowieczeństwa. Było… martwe. Jakby już nie żył.
Marcin zamachnął się prawą ręką. Pięść z zaschniętą krwią chłopaka trafiła dziewczynę w policzek. Krzyknęła cicho i osunęła się na ziemię, w niemym szoku patrząc, jak jej chłopak w przypływie obłędu popełnia samobójstwo.
Głowa to unosiła się, to opadała w zawrotnym tempie. Kawałek nosa odpadł od twarzy, z której na nowo zaczęły buchać strugi krwi i potoczył się po katafalku, by z cichym stukotem kości spaść na posadzkę.
Po kilku przerażających uderzeniach Marcin wydał z siebie cichy jęk i osunął się na ziemię, tym razem martwy.
Marta przez chwilę leżała nieruchomo, zbyt zszokowana, by podjąć jakiekolwiek działanie.
W końcu przezwyciężyła otępienie i podczołgała się do ciała Marcina. Delikatnie ułożyła go w pozycji półleżącej i przycisnęła jego zmasakrowaną twarz do piersi.
Zamknęła oczy i zaczęła płakać.
Gdy dwie starsze kobiety weszły do kaplicy przez okno, zobaczyły zapłakaną dziewczynę, trzymającą w objęciach martwe ciało czarnowłosego chłopaka. Nie zauważyła ich, głowę miała wtuloną w posklejane krwią włosy zwłok.
Nie zareagowała na to, że nie jest już sama, kołysała się tylko w przód i tył, w przód i tył…







Brak komentarzy :

Prześlij komentarz