środa, 12 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - XIII

XI
Ressurectio*



Gdy zapadł zmrok, przy koszu na śmieci, stojącym przy budynku znajdującym się w sąsiedztwie cmentarza znikąd zmaterializował się tajemniczy obłok, czarny jak otchłań bez dna. Przyjął ludzki kształt, a po chwili nabrał ostrości i masy. Ręce miał założone na piersi, twarz tradycyjnie była zatopiona w gęstych, mrocznych odmętach przepastnego kaptura. Nyarlathotep ruszył wolnym, dostojnym krokiem w kierunku bramy.
Półleżący, pijany mężczyzna, znajdujący się po drogiej stronie kontenera dostrzegł tajemniczego przybysza i wlepił w niego wzrok. Pierwszy raz widział kogoś ubranego w tak nietypowy strój. Zmarszczył czoło, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zaczął się karnawał. Bądź co bądź, widok tak ubranego człowieka w takim miejscu i o takiej późnej porze był co najmniej niepokojący.
Nyarlathotep bez słowa minął pijaczka i zbliżył się do cmentarnej bramy. Mężczyzna podniósł się na łokciach.
- Panie! Poratuj pan! Daj dychę na flaszkę! Nie bądź pan cham!
Dziwny przybysz nie zwrócił uwagi na wołanie i przestąpił próg cmentarza. Mężczyzna powiódł za nim wzrokiem, powoli i niezdarnie stając na drżących nogach. To dziwne, ale odkąd zobaczył dziwnego człowieka w kapturze, poczuł w sercu głęboki, niewytłumaczalny niepokój, który nie wiadomo dlaczego, ale niezauważalnie przekształcał się w strach.
- Słyszysz mnie pan? – powiedział, ruszając powoli za tajemniczym osobnikiem.
Wszedł za nim na pogrążony w ciemności cmentarz. Rozglądał się wokoło, próbując dostrzec przed sobą jakikolwiek ruch. Postąpił jeszcze kilka kroków i nagle stanął jak wryty. W końcu go dostrzegł. Mimo iż świat nieco wirował mu przed oczami (trochę już dziś wypił), udało mu się wypatrzyć delikatny szum płaszcza, który ten człowiek miał na sobie.
Podszedł jeszcze bliżej, gdy nagle usłyszał donośny, basowy głos, przemawiający w języku, którego brzmienie przyprawiło pijaczka o dreszcze.
- Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn!
Wydawało się, że na cmentarzu zrobiło się jeszcze ciemniej. Już nie widział sylwetki postaci, która znikąd pojawiła się przed bramą, ale ją wyczuwał. Czuł, że znajduje się kilka kroków przed nim, że stoi przed wejściem do kaplicy, ręce trzymając uniesione wysoko nad głowę, którą odchylił do tyłu.
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. Powietrze zdawało się drżeć w oczekiwaniu. Stary pijaczyna już miał ponownie krzyknąć do niepokojącej postaci, ale w tym momencie rozległ się głos. Niski, potężny, ogłuszający i do tego wszystkiego… w pewnym sennie melodyjny:



Cthulhu fhtagn!
Surgite mortui!
CTHULHU FHTAGN!
SURGITE MORTUI!
C T H U L H U  F H T A G N!
S U R G I T E  M O R T U I!



Mężczyzna skulił się, przyklęknął na jedno kolano, dłońmi zatykając sobie uszy. Głos był tak potężny, że słuchanie go powodowało ból. Pijak spojrzał na swoje ręce i dostrzegł na nich krew. Krew, która ściekała z jego uszu na szyję, plamiąc grubą, ocieplaną kurtkę.
- C –co się… - szepnął zdumiony, oglądając dłonie ze wszystkich stron.
Tymczasem rozkaz Nyarlathotepa nie został bez odpowiedzi. Zewsząd zaczęły dochodzić odgłosy pękających płyt grobowych.
Pijaczek rozejrzał się dookoła i to, co zobaczył sprawiło, że niepokój ustąpił miejsca przerażeniu. Wszędzie wokół niego groby pękały na kilka części a z ich środka wygrzebywało się… no właśnie, co? Zatrzymał wzrok na jednym z grobów po swojej lewej stronie i dostrzegł szarą, zgniłą dłoń wysuwającą się leniwie z ziemi. Serce podeszło mu do gardła, na łysą głowę wystąpiły zimne krople potu. Spróbował przełknąć ślinę, choć w ustach miał kompletną suchość, ale z otępieniem spostrzegł, że w gardle zalega mu ogromna kula.
Za ręką wynurzyło się ramię. Bladą kość otaczały jedynie ścięgna i mięśnie, obleczone resztkami skóry, niczym starą, brudną szmatą. Po chwili ze zmarzniętej ziemi wydostała się
[głowa]
czaszka, z kilkoma mięśniami na policzkach, okrytych ciasno rozpiętymi fragmentami skóry. Pozbawione warg usta rozchylały się, a spomiędzy zębów wylatywały resztki gleby. Trup rozejrzał się dookoła, ciągle poruszając szczęką. „Cthulhu fhtagn”, zdawał się szeptać. Podciągnął się na rękach, z niemałym wysiłkiem wyciągając nogi. Wstał, rozprostował się i rozejrzał wokół. Pijak poszedł za jego przykładem. Cała lewa strona cmentarza poruszała się.
- Dobry Boże… - szepnął mężczyzna zdrętwiałymi z przerażenia ustami.
Kolejni martwi ludzie wydostawali się ze swych grobów, nie przejmując się pękającymi zniczami, z rozlewającym się na boki gorącym woskiem, ani wazonami z bukietami kwiatów, które spadały z nagrobków na ziemię, rozsypując swoją różnokolorową zawartość (w większości sztuczną, choć zdarzały się i żywe okazy, choć niektóre powoli więdły) na wszystkie strony. Jedni byli bardziej naznaczeni przez rozkład, inni mniej. U wszystkich jednak widać było połyskujące w świetle księżyca trupim blaskiem (a jakże by inaczej) blade kości szkieletu. Najbardziej przerażające i, po części także odrażające były… oczy. Chociaż bardziej by wypadało napisać: oczodoły. Żaden z „nowonarodzonych” nie miał gałek ocznych, u wszystkich świeciły puste dziury w czaszce.
Gdy kilkuset – pijak nie miał pewności, obwiniał za to upojenie alkoholowe, przerażenie, i nienajlepszy już wzrok – lekko przygarbionych, martwych ludzi powolnym, ociężałym krokiem, z dłońmi zwisającymi luźno wzdłuż tułowia, ruszyło w jego stronę, z szeroko otwartych oczu mężczyzny popłynęły dwie samotne łzy.
Przy każdym kroku kości nieboszczyków wydawały niesamowicie ohydny dźwięk, przyprawiający o niekontrolowany dreszcz na plecach. One skrzypiały. Skrzypiały jak stare, drewniane schody. Tylko że ten dźwięk był znacznie gorszy. O tak.
Ręce, spoczywające na kolanach mężczyzny zaczęły niekontrolowanie drżeć. Spojrzał na nie i dostrzegł na nich krew z uszu. Serce o mały włos nie rozerwało mu klatki piersiowej. Za sobą i po prawej stronie usłyszał to samo paraliżujące skrzypienie. Został otoczony. Gdy podniósł wzrok dostrzegł przed sobą stojących ciasno przy sobie, ohydne, odrażające, przerażające potwory. W niemej panice dostrzegł, że niektórzy są cali szarzy – jak się domyślił, z nich został sam proch, który uformował się na kształt człowieka.
Nozdrza uderzył mu smród. Ciała ciągle się rozkładały. Jego własne trzęsło, gdyż był śmiertelnie przerażony. Patrzył w oczy śmierci – i to dosłownie, a ona patrzyła w jego.
Przed sobą usłyszał jakiś szmer, a po chwili dostrzegł ruch. Armia kilkuset trupów – zombie – rozstąpiła się na boki, robiąc przejście dla Nyarlathotepa. Powoli, dostojnym krokiem zbliżył się do klęczącego, płaczącego mężczyzny i przemówił donośnie, głosem głębokim, władczym:
- Wezwałem was, bo jesteście mi potrzebni. Gdy zajdzie taka potrzeba, wezwę was do walki. Zanim to nastąpi, pójdziecie ze mną w bezpieczne miejsce.
Kilku zombie skinęło głowami. Jedna czaszka obróciła się w stronę kaptura Nyarlathotepa.
- Zabijcie każdego, kto stanie wam na drodze.
Niezliczona liczba zębów zaszczękała donośnie. Przez chwilę panowała cisza, a po chwili Nyarlathotep ponownie się odezwał
- Zacznijcie od niego. Zróbcie sobie ucztę.
Ręce uniosły się w górę, przyczepione kawałki mięsa zadrżały, a potem krąg wokół pijaczka zacieśnił się tak, że mężczyzna miałby problem z wstaniem na równe nogi, gdyby chciał to zrobić bez dotykania żadnego trupa.
Był zbyt przerażony, by krzyczeć. Zaczął dopiero, gdy zęby zaczęły rozrywać jego ciało, a krew tryskała na wszystkie strony. Próbował walczyć ostatkiem sił, ale był bez szans przeciwko prawie dwóm setkom przeciwników. Gdy jedna czaszka nachyliła się nad nim, a jej zęby zatopiły się w jego szyi, wyrywając z niej kawał żył wraz z tętnicą, ostatnim impulsem uderzył napastnika. Czaszka oddzieliła się od reszty ciała/szkieletu i potoczyła się po ziemi. Zęby jednak się nie rozwarły, więc kolejny ochłap mięsa został wydarty z szyi pijaka. W tym momencie opuściły go wszelkie siły, nie mógł już nawet krzyczeć. Ręce opadły bezwiednie na ziemię, powieki opadły na załzawione gałki oczne, ciało zwiotczało.
A zombie kontynuowały ucztę. Każdy odgryziony fragment ciała nieboszczyka wrastał w to, co go pożerało, powoli, ale skutecznie przywracając mu ludzki wygląd.
Zombie przyłożyły się do wykonania rozkazu Nyarlathotepa. Wkrótce po pijaku został szkielet i ogromna plama krwi.
Kilku z nich niepokojąco dokładnie upodobniło się do żywego człowieka.
Po jakimś czasie armia zombie ruszyła. Wyszli z cmentarza, spotykając kilkunastu gapiów, którzy przybiegli na miejsce, słysząc donośny ryk Nyarlathotepa.
- Nie musieliście długo czekać – mruknął Przedwieczny. – Znów sobie pojecie. Smacznego.
Ci zombie, którzy najbardziej upodobnili się do ludzi, uśmiechnęli się szeroko. Na ustach wciąż mieli ślady krwi, przez co w ich uśmiechu żądza krwi była bardziej widoczna.



Kilka minut później oddział nieumarłych ruszył ulicami miasta powolnym, ale zdyscyplinowanym krokiem. Na czele pochodu szedł sam Nyarlathotep. Wokół niego kłębiła się chmura, podkreślając jego nieziemski mistycyzm. Z punktu widzenia człowieka, wracającego z pracy do domu, Przedwieczny i towarzysząca mu mroczna świta wyglądali jak widmowe zjawy. Nim dotarli na miejsce zabili kilku ludzi. Horror zaczął się, gdy znaleźli się na głównej ulicy miasta. Wylali się na nią niczym mrówki. Komenda Powiatowa Policji i budynek sądu byli niemymi świadkami masakry, gdy kilku z ponad dwóch setek stworów wyłamało się z szeregu i zaatakowało przejeżdżające samochody. Jeden zombie otworzył drzwi od strony kierowcy, gdy samochód nadal był w ruchu. Złapał siedzącego w środku, przerażonego, starszego mężczyznę i wyszarpnął na zewnątrz. Blisko sześćdziesięciopięcioletni kierowca czarnego opla został brutalnie rzucony na ziemię. Niemal natychmiast dopadło do niego dwóch innych stworów. Ten, który go zatrzymał, usiadł na nim, pochylił się i w bezlitośnie wgryzł się mężczyźnie w szyję. Trysnęła jasnoczerwona krew. Drugi zaczął gołymi kośćmi rozszarpywać brzuch ofiary. Kolejny zatopił zęby w policzku i podniósł głowę, odrywając solidny kawał mięsa z twarzy zszokowanego kierowcy. Po chwili było po wszystkim. Na ulicy słychać było jęki ostatniego, konającego człowieka.
- Ruszamy dalej – zarządził Przedwieczny i skierował się w prawo. Armia posłusznie podążyła za swym przywódcą.
Co chwilę jednak pochód zwalniał; posiłek sam do nich przyjeżdżał. Oddział nieumarłych zostawiał za sobą samochody, porozrzu-ane jak zabawki przez niegrzeczne dziecko oraz… niemal idealnie obgryzione z ciała ludzkie szkielety, spoczywające w kałuży słodkiej krwi, w której odbijało się chłodne, obojętne na wszystko oblicze księżyca.
Nyarlathotep skręcił w lewo i skierował się na wiadukt. Jeden ze zjeżdżających z niego samochodów skręcił w bok, gwałtownie hamując. Pojazd uniósł się w powietrze, obrócił o sto osiemdziesiąt stopni i roztrzaskał się o asfalt. Przekoziołkował kilka razy, po czym wylądował nieruchomo na dachu. Nieumarli podeszli do wraku. Młody chłopak próbował się z niego wydostać. Twarz miał zakrwawioną. Z wnętrza dobiegały jęki przerażonej i zapewne również rannej pasażerki.
Chłopak z wysiłkiem uniósł głowę do góry i dostrzegł wyciągniętą w jego stronę rękę. Chwycił ją i natychmiast poczuł, jak czyjaś dłoń zaciska mu się na karku i pomaga wyjść z auta. Już zamierzał się podnieść, gdy poczuł kościste kolano, boleśnie wbijające mu się w plecy.
- C – co jest… - wymamrotał, próbując obejrzeć się za siebie.
W tym momencie jeden z niedawno zmartwychwstałych, przyciskający klatkę piersiową chłopaka do asfaltu, nachylił się nad nim, zatopił zęby w jego szyi. Po chwili odsunął twarz, trzymając w ustach ochłap mięsa. Krew w zastraszającym tempie wydostawała się z organizmu umierającego chłopaka. Ostatnią rzeczą, jaką zarejestrował jego umysł była ciągle powiększająca się plama krwi, w której leżał.
Zwolnijmy trochę. Zdarzenia, które po sobie następują są coraz bardziej dramatyczne, straszne i niosące ze sobą wiele następstw. Wkrótce armia Nyarlathotepa dotrze do szpitala, jednak my zostawmy ją na chwilę, niech dalej robi rzeź na wiadukcie i drodze prowadzącej do szpitala. Cofnijmy się nieco w czasie. Cofnijmy się do poprzedniego wieczoru, kiedy to Robert z przyjaciółmi badali hipotetyczną kryjówkę Nyarlathotepa.
Mężczyźni czuli pod podeszwami butów piasek. Wewnątrz kaplicy było odrobinę chłodniej, niż na zewnątrz.
- Musimy się zorientować, w którym dokładnie miejscu się znajdujemy – rzekł Robert, trzymając ręce przed sobą.
Otaczał ich nieprzenikniony gęsty mrok, w którym można było dostrzec jedynie własne obuwie, a i to z niemałym trudem. Trzej mężczyźni nieświadomie się rozdzielili, każdy z nich skierował się w innym kierunku. Tomasz w stronę, gdzie przed wieloma laty znajdował się ołtarz (czyli do miejsca, w którym ostatecznie i definitywnie zginął Michał, przyjaciel Marty Wiżyckiej), Robert w stronę wyjścia na dziedziniec – dosłownie szedł w stronę światła, na zewnątrz bowiem było nieco jaśniej. Bogdan zaś, od razu przy wejściu skręcił w lewo, wchodząc do niewielkiego tunelu, z którego z jednej strony również wychodziło się na dziedziniec.
- Nie widzisz? Jesteśmy w ciemnej dupie, chłopaki – usłyszeli jego rozgoryczony głos.
Tomasz mimowolnie się uśmiechnął. Właśnie wszedł w miejsce, w którym Nyarlathotep wstąpił w ciało chłopaka. W powietrzu nadal unosiła się subtelna, niemal niewykrywalna woń ludzkiej krwi. Tomasz pociągnął nosem.
- Dziwne… - szepnął.
Tymczasem Kam zbliżył się do bramy, prowadzącej na dziedziniec. Na ziemi walało się mnóstwo cegieł, tworzących przyzwoitą kupkę. By dostać się na dziedziniec tą drogą, trzeba było wejść na chwiejny stos. Patolog oczywiście ich nie zauważył… ale za to poczuł. Postawił stopę na jednej z nich i w chwili, gdy przełożył na nią ciężar całego ciała, cegła rozsypała się w proch, a mężczyzna upadł na kolana. Ostre krawędzie boleśnie wbiły się w skórę. Robert stracił równowagę i z cichym krzykiem zaskoczenia runął przed siebie. Na szczęście w ostatniej chwili zdołał podeprzeć się rękami.
- Stary, nic ci nie jest? – usłyszał głos Bogdana, który ponownie wszedł do głównego pomieszczenia.
- Nie, nic. Potknąłem się o cegły – stęknął Kam.
Bogdan podszedł do niego, podając mu rękę. Klęczący mężczyzna chętnie skorzystał z oferty pomocy i po chwili z powrotem stał na nogach, próbując zignorować ból kolan.
- Znalazłem coś! – usłyszeli nagle głos Korzeckiego, dobiegający z drugiego końca kaplicy. – Musicie to zobaczyć.



W czasie, gdy trzech mężczyzn penetrowało wnętrze Kaplicy, kilkanaście metrów dalej, wśród ruin ktoś się ukrywał. Pod powierzchnią ziemi, w miejscu, gdzie rozsypujące się mury odsłoniły niewielką szparę, znajdował się Tadeusz ze swoim jeńcem. Dagmara Korzecka co jakiś czas odzyskiwała przytomność, jednak nim zdążyła otworzyć usta do krzyku, Krajewski uderzał ją cegłą w głowę. Wyczulony słuch sługusa Nyarlathotepa był w stanie wychwycić każde słowo, jakie padało wewnątrz kaplicy. Z chęcią by się z nimi zabawił, jednak rozkazy były jasne: Ukryj kobietę. Nie daj się wykryć. Czekaj, aż wrócę.
I Tadeusz czekał. Ciekawscy ludzie w końcu sobie pójdą. A kiedy jego pan wróci, odbędzie się Rytuał. Yog – Sothoth w końcu powróci na Ziemię!
W chwili, gdy Tomasz poinformował pozostałych o znalezisku, Dagmara jęknęła cicho i niemrawo otworzyła oczy. Cegła uniosła się i opadła z głuchym uderzeniem.
Siostra Tomasza znów pogrążyła się w błogiej nieświadomości.



Potykając się w egipskich ciemnościach, Robert i Bogdan ruszyli w stronę Tomasza. W połowie drogi Grabowicz wpadł do niewielkiego wgłębienia w ziemi. Ruszył przed siebie i w chwili, gdy miał z niego wyjść, jego stopa zanurzyła się w piasku i gruzie, które osunęły się w dół. Mężczyzna stracił równowagę i upadł na plecy.
- Co to, do cholery? – mruknął zdziwiony.
Tym razem to Robert pomógł wstać przyjacielowi.
Tak się stało, że Bogdan Grabowicz przez przypadek znalazł kolejną dziurę w ziemi. I to nie byle jaką. Według legendy, to do niej członkowie podziemnej sekty, wierzącej w Wielkiego Cthulhu, wrzucali zwłoki zakonników. Niszę w posadzce Kaplicy znaleziono dopiero, gdy klasztor został „oczyszczony” z wszelkich rzeczy, mających jakąkolwiek wartość. Znalezienie wysuszonych zwłok dziesiątek duchownych, poukładanych jeden na drugim, było przerażają-cym odkryciem. Ciała ekshumowano i pochowano w osobnych grobach na otyńskim cmentarzu. Ale dziura została.
- Możliwe, że kiedyś to było zejście do piwnicy – odezwał się Robert, choć sam w to wątpił.
- W środku kościoła?
- To czysta hipoteza…
- Chodźcie, szybko! – głos Tomasza sugerował, że są już bardzo blisko. Robert z Bogdanem ostrożnie przeszli kilka kroków i dosłownie wpadli na Korzeckiego.
- Przepraszam – rzekł Robert.
- Spójrzcie na to… - szepnął Tomasz.
Mężczyźni spojrzeli przed siebie, ale nic nie dostrzegli.
- Nic tu, kurwa, nie widzę – oznajmił Bogdan.
- Przypatrzcie się. Niech wasz wzrok przyzwyczai się do ciemności…
Przez chwilę panowała cisza, gdy trzej mężczyźni zmrużonymi oczami próbowali przebić się przez gęsty mrok. W końcu Tomasz wyszedł naprzód i popukał w coś, co znajdowało się dwa kroki przed nimi.
- Co to? – spytał Kam.
- O to samo chciałem was spytać – rzekł Tomasz.
Bogdan podszedł bliżej i dotknął obiektu, przy którym stał Korzecki.
- Co za gładkość… - wyszeptał.
- Ma idealnie równe, ostre krawędzie. Z tego, co widzę, to idealny kwadrat. Albo prostokąt. Jest dość wysoki, sięga mi do pępka i tak, jak zauważyłeś – zwrócił się do Bogdana – jest nienaturalnie gładki.
- Jak coś pochodzące nie z tego świata? – podsunął Robert.
- Dokładnie – rzekł Tomasz. – Chyba znaleźliśmy pierwszy trop – uśmiechnął się, dumny, że odkrycie należało do niego.
- Brawo, Korzeń, moje gratulacje – rzekł Bogdan kwaśno – Miło by było, gdybyśmy jeszcze kurwa wiedzieli, do czego to cholerstwo służy.
Położył obie dłonie na powierzchni czarnego bloku i zatoczył okrąg sprawdzając, czy nigdzie nie ma żadnych wybrzuszeń. Jego ręce dotknęły czegoś.
- A cóż to za nowe diabelstwo? – mruknął, wyciągając ręce przed siebie i podnosząc nowe znalezisko.
Mężczyźni skupili się wokół siebie.
- Mogliśmy wziąć ze sobą latarki… - zauważył Robert. – Byłoby znacznie wygodniej.
- Taa, mądry Polak po szkodzie – burknął Grabowicz.
- To jakaś stara księga! – odezwał się Tomasz. – Spójrz, tu jest jakaś klamra, możesz ją otworzyć?
Bogdan spróbował i ze zdziwieniem stwierdził, że przyszło mu to bez problemu. Gdy otworzył księgę, kurz ze starych, zmurszałych stronic uderzył ich w twarz; wszyscy zaczęli kaszleć.
- Wiecie, co? Myślę, że właśnie weszliśmy w posiadanie czegoś, co należy do Nyarlathotepa. Lepiej będzie, jak się stąd ulotnimy, póki nic nam nie grozi. Gdy wróci i odkryje, że ktoś zabrał mu tę księgę… przypuszczam, że nie będzie zbyt szczęśliwy – odezwał się zamyślony Robert. –Wiecie, że to, co teraz znaleźliśmy, może być kluczem do zakończenia tego wszystkiego?
- Do zabicia Nyarlathotepa? – spytał Tomasz.
- Tak, ale wydaje mi się, że do reszty też. Gdyby oczywiście – ale nie daj Boże – udało mu się kogoś jeszcze tu sprowadzić.
- Oby nie – powiedział Tomasz. – Oby nie.
Bogdan zamknął księgę i zapiął klamrę.
- Idziemy? – spytał.
- Tak, ale ostrożnie. Nie wpadnij znowu w jakąś dziurę – rzekł Robert.
- Haha, bardzo śmieszne. A ty uważaj, żeby nie paść na kolana na stos cegieł – odgryzł się Bogdan.
Uważając na każdy krok, mężczyźni zbliżyli się do wyjścia. Jak miło było pooddychać znów świeżym powietrzem!
Przedarli się przez zagajnik i wybiegli na ulicę. Bogdan kurczowo ściskał pod pachą opasłą księgę. Wsiedli do samochodu i zamknęli za sobą drzwi.
- Chciałbym zobaczyć minę tego stwora, gdy zobaczy, że coś mu zginęło – odezwał się Bogdan.
- Jesteś pewien? – spytał Robert, odwracając się do niego i oglądając księgę w świetle, który rzucała żarówka w suficie pojazdu. – Jest naprawdę stara… - dodał po chwili.
Bogdan pomyślał chwilę i rzekł:
- Jednak nie za bardzo. Kto wie, co za obrzydlistwo kryje się pod tym głębokim kapturem.
- No właśnie – odparł Robert.
Tomasz zapalił samochód i ruszyli w drogę powrotną. Drużyna ludzi zdobyła punkt, jednak zespół Nyarlathotepa wciąż był daleko przed nimi.



Tadeusz bardzo pragnął wpaść do kaplicy i zrobić porządek. Wygonić wścibskich lekarzy i sprzątacza na zbity pysk. Jednak pan mu zabronił podejmować jakiekolwiek działania. Kazał czekać. Tadeusz Krajewski z wielką niechęcią czekał na powrót Nyarlathotepa.
Będzie zły, gdy zobaczy, co zrobili. Będzie bardzo zły.



Nieświadomi tego, co uczynili, mężczyźni spokojnie wracali do domu. Na twarzy Tomasza nadal gościł uśmiech. Spojrzał w lusterko wsteczne i dostrzegł siedzącego na tylnym siedzeniu Bogdana. Na jego obliczu wciąż malowało się zacięcie.
Dłońmi ściskał należącą do Nyarlathotepa starą, mistyczną księgę o nazwie „Necronomicon”.





*Ressurectio - łac. wskrzeszenie, zmartywchwstanie.





Brak komentarzy :

Prześlij komentarz