wtorek, 18 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - XV [Finał + Epilog]

XVI
Starożytny Rytuał



Gdy przyjaciele zobaczyli Nyarlathotepa, krew w żyłach niemal zastygła im ze strachu. Przez kilka sekund nikt nic nie mówił, nikt nic nie robił. Robert oprzytomniał jako pierwszy.
- UCIEKAJCIE! – krzyknął na całe gardło.
Piątka przyjaciół obróciła się na piętach i rzuciła do ucieczki. Zaczęli przepychać się w wąskim korytarzyku. Przedwieczny stał niewzruszony na swoim miejscu.
- Za nimi – mruknął do trzech sługusów.
Zombie warknęło lubieżnie i wolnym krokiem podążyło za uciekinierami. Piątka przyjaciół właśnie dobiegała do drzwi prowadzących do chłodni.
- Teraz – rzekł Nyarlathotep.
Niemal w tej samej chwili drzwi rozsunęły się na boki. Ze środka wybiegł Wojciech Maser w zakrwawionym kitlu oraz Bogusław. Robert dostrzegł ich kątem oka, ale nie zdążył zareagować. Poczuł, jak Bogusław wpada na niego i przyciska do ściany. Chłodne palce zacisnęły się na szyi mężczyzny.
Wojciech zaatakował Bogdana. Potężne pchnięcie rzuciło Grabowicza na bok.
- Co, do… - stęknął otępiały.
Maser przycisnął go swoim ciężkim ciałem, uniemożliwiając mężczyźnie jakikolwiek ruch. Dwie pary czarnych, bezlitosnych ślepi wpatrywały się w obu mężczyzn. Oddech technika owiewał twarz Bogdana, wzbudzając w nim torsje. Usiłował odepchnąć potwora, jednak ten przeciwnik był zwyczajnie zbyt wielki.
Kam miał nieco więcej swobody. Zaczął szarpać się z napastnikiem, starając się za wszelką cenę nie dopuścić do ugryzienia.
Z chłodni wybiegły trzy kolejne zombie i rzuciły się na pozostałych. Tomasz kopnął jednego w klatkę piersiową, a gdy ten cofnął się kilka kroków, podbiegł do niego i wbił mu nóż w prawe oko.
Marta nie była przygotowana na atak. Zombie dopadł do niej, zacisnął na jej ramionach swoje sztywne palce i przytulił się do niej, usiłując wgryźć się w jej szyję. Grzegorz, widząc to, odepchnął od siebie trzeciego nieumarłego, podszedł do Marty i pomógł jej uwolnić się z morderczego uścisku. Zacisnął dłoń w pięść, zamachnął się i z całej siły uderzył napastnika w szczękę. Zombie zatoczył się do tyłu, a Marta i Grzegorz zyskali kilka sekund.
- Za tobą! – krzyknęła Marta.
Grzegorz zamierzał się odwrócić i sprostać kolejnemu niebezpieczeństwu, lecz nie zdążył. Trup wskoczył mu na plecy, zyskując doskonałą okazję do zatopienia zębów w szyi Czarneckiego.
- O, Boże, nie! – jęknęła Wiżycka, zakrywając usta palcami.
W chwili, gdy wydawało się, że Grzegorz nie ma szans, z odsieczą przyszedł Tomasz. Stanął za nim i zaczął zatapiać nóż w plecach stwora. Zombie wygiął się w łuk i spadł z pleców Czarneckiego na ziemię. Korzecki nachylił się nad nim i wbił mu ostrze prosto w krtań. Stwór zaczął się dławić, ale Korzecki ogarnięty szałem nie zwrócił na to uwagi. Wyprostował się i zaczął skakać trupowi po głowie, dopóki nie poczuł, że czaszka pęka pod jego ciężarem, a jej zawartość z cichym chlupotem wylewa się na ziemię.
Tymczasem Marta znów miała kłopoty. Nieboszczyk znów się do niej zbliżył. Dziewczyna zamachnęła się i z całej siły uderzyła go wałkiem w twarz. Głowa gwałtownie odskoczyła na bok, Wiżycka usłyszała cichy trzask i uświadomiła sobie, że był to dźwięk łamanego karku.
- O cholera! – wyrwało jej się.
Korzecki podszedł do niej i wyrwał jej z rąk wałek.
- Co…
Podszedł do nieumarłego z dziwnie wygiętą szyją, zamachnął się i wyprowadził uderzenie. Wałek zatoczył łuk i uderzył w spód żuchwy. Głowa poleciała do tyłu, stwór zachwiał się i oparł o ścianę, a następnie osunął na ziemię. Korzecki stanął nad nim i uniósł nogę. Już miał docisnąć ją do twarzy trupa tak mocno, aż nie poczuje pod podeszwą galaretowatej substancji, gdy rozległ się potężny, tubalny głos Nyarlathotepa:
- Dość.
Uniósł ramię na wysokość piersi. Z obszernego rękawa wynurzyła się olbrzymia łapa zakończona śmiertelnie ostrymi szponami. Jeden ze szponów był wycelowany prosto w pierś Korzeckiego. Trzej zombie podbiegli do niego, złapali go za ręce i boleśnie je wykręcili. Tomasz sapnął z bólu. Nyarlathotep się do niego zbliżył. Przez chwilę Tomasz wpatrywał się w nieprzenikniony mrok kaptura, a potem… jego świat zalała gęsta, bezkształtna ciemność.
Tymczasem Robert oswobodził się na chwilę, potężnym prawym sierpowym zdezorientował przeciwnika, wyciągnął zatknięty za pas nóż, złapał nieumarłego lewą ręką za włosy i odchylił jego głowę do tyłu. Następnie z opanowaniem, spokojem i precyzją tak charakterystyczną dla patologów, wbił nóż w szyję swego zastępcy niemal po sam uchwyt i z ogromną siłą, zaciskając zęby z wysiłku, przeciągnął go na drugą stronę, niemal całkowicie oddzielając głowę od reszty ciała. Gdy gęsta, krzepnąca krew spryskała oblicze Kama, mocząc brodę, ujrzał coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Po jego lewej stronie Bogdan, dręczony przez Wojciecha zamienionego w zombie słaniał się na nogach. Robert chwycił wiszącą na ścianie gaśnicę, doskoczył do nich i odciągnął Masera od Bogdana. Przemknęło mu przez myśl, że odnosi dziwne uczucie déja vu. Gdy czarne oczy spotkały się ze wściekłym spojrzeniem Roberta, mężczyzna uniósł gaśnicę nad głowę i już miał zadać cios, lecz nagle z habitu Nyarlathotepa buchnął czarny obłok, pogrążając cały prosektoryjny korytarz w czerni.



Pierwszą rzeczą, jaką zarejestrował umysł Roberta Kama po odzyskaniu świadomości był niski, basowy pomruk. Nie przypominał żadnych słów, znanych człowiekowi, była to raczej atonalna symfonia głębokich dźwięków, od których można było dostać gęsiej skórki. Brzmiało to jak śpiew, choć śpiew to raczej nieodpowiednie słowo do opisania tego bluźnierczego wycia.
Robert otworzył oczy i początkowo nie dostrzegł różnicy. Poczuł, że leży na ziemi. Chłodny piasek przykleił się do jego zarośniętych policzków. Przez chwilę leżał nieruchomo, czekając, aż wzrok przyzwyczai się do mroku. Tymczasem basowe dudnienie nie ustawało. Wznosiło się i opadało, tworząc opętańczą kakofonię.
Poznał ten głos. To Nyarlathotep. Kam natychmiast doszedł do siebie. Rozejrzał się wokół i z ulgą dostrzegł leżących obok przyjaciół. Tomasza po swojej prawej stronie, a Bogdana, Martę i Grzegorza po lewej. Szturchnął Korzeckiego, brutalnie przywracając jego umysł do świadomości. Mężczyzna stęknął cicho i spytał:
- Cholera… gdzie jesteśmy…?
- Ciii… - szepnął Robert, przykładając palec do ust. – W ruinach otyńskiego klasztoru. I nie jesteśmy tu sami. Słyszysz? To Nyarlathotep. Chyba próbuje coś… śpiewać.
- Matko Święta… co się dzieje?
W tej chwili Robert usłyszał szelest po swojej lewej stronie. Bogdan także się ocknął. Marta z Grzegorzem również.
- Co się dzieje? – spytała dziewczyna.
- Nie mam pojęcia. Jesteśmy w otyńskim klasztorze. Nyarlathotep nas tu sprowadził…
- Po co? – Grzegorz spojrzał na Kama.
- Nie mam pojęcia…
- W takim razie zapytajmy go – rzekł Bogdan wstając.
- Co ty robisz! Wracaj na ziemię! – syknął Robert, a Marta pisnęła cicho.
- Ej, ty! Przedwieczny! Dlaczego nas tu sprowadziłeś?
Mroczny śpiew umilkł. Robert wstał i rozejrzał się wokoło. Z przerażeniem stwierdził, że ze wszystkich stron są otoczeni dziesiątkami zombie. Tuż za nimi dostrzegł znajomych: Wojciecha i Tadeusza.
- Tadeusz! – szepnął Robert. – Co ty tu robisz?
Spowite nieprzeniknioną czernią oczy Krajewskiego spojrzały na Kama.
- Jest jednym z nich. Maser także. Oboje mają te czarne oczy… jak… ten dziadek, który cię zaatakował, pamiętasz? – powiedział Tomasz.
Czy to możliwe…?”, pomyślał Kam.
Nyarlathotep odwrócił się przodem do ludzi. Wyszedł zza kamiennego ołtarza i stanął kilkanaście kroków przed nimi.
- Jesteście tu, bo taka jest ma wola. Wasze dusze staną się pokarmem dla Przedwiecznych, a ciała naczyniami.
- Naczyniami? – szepnęła Marta.
- Naczyniami, w które Azathoth, Tsathoggua, Dagon, Shub – Ni-ggurath oraz Yog Sothoth przeleją swą wolę. Już niedługo powrócą do tego świata i będą nim władać po wsze czasy! – zakrzyknął, po czym wybuchnął szyderczym śmiechem i odwrócił się w stronę ołtarza.
- O, Boże… co teraz? – spytała Marta.
Tomasz odprowadzał wzrokiem Nyarlathotepa. Gdy ten wrócił do kamiennego podwyższenia, na którym…
Korzecki zaczął drżeć na całym ciele. Do oczu napłynęły mu łzy. Robert dostrzegł, że z przyjacielem jest coś nie tak.
- Tomasz… co się dzieje…?
- Na… ołtarzu… - wykrztusił.
Nie zdawał sobie sprawy, że w prawej dłoni nadal ściska nóż.
Robert i reszta spojrzeli na ołtarz. Kam i Bogdan dostrzegli leżącą na nim Dagmarę Korzecką, a ich twarze z przerażenia zrobiły się kredowobiałe.
- Korzecki… stary… to twoja siostra? – spytał Bogdan.
Nie uzyskał odpowiedzi. Chirurg drżał na całym ciele, ręce miał zaciśnięte w pięści.
Nim zdołał cokolwiek uczynić, rozpoczął się rytuał.
Nyarlathotep stanął przed ołtarzem z leżącą na nim Dagmarą i uniósł ręce do góry, rozpoczynając intonować przeklętą inkantację:



OD TOL V IL ZAR ODO...
V DRILPA VRAN TRIAN LU-LA.
OLLORA BIAH DA...
QUI-IN ZAPILA LA.
Z PAGE IA-IDON OD MICALZO…
LAP EMNA Z TRIAN SONF.
ODTABA QUI-IN Z LA INSI...
V DRILPA VRAN....
CASARMG CHIS V MICAELZODO.
BRIN NIISA AQLO OL COCACB…
OD ZTRIAN TOL TORZULI!



- Że co on powiedział? – mruknął Bogdan.
- Nie mam pojęcia. To chyba jakieś zaklęcie… - odparł Grzegorz drżącym głosem.
Była to formuła, od której rozpoczyna się każdy rytuał Przedwiecznych. Słowa, które ją tworzyły, znaczyły mniej więcej:



„I w Bramie otwartej…
Starożytni się pojawią.
Teraz tam stoi człowiek…
Gdzie Oni zrazu żyli.
Spoczywają w spokoju Potężni…
Gdyż tu zapanują ponownie.
I we władanie wezmą ziemię, po której stąpali…
Wielcy Starożytni…
Potężni.
Nadejdą w stosownej porze…

I powstaną ponownie!




- Boże Święty, on zaraz ich przywoła, musimy coś zrobić! - jęknęła Marta rozpaczliwie.
Bezradność sytuacji powoli ją przytłaczała.
- Jeśli wykonamy jakikolwiek ruch, jego „gwardia” się nami zajmie… - mruknął Robert kwaśno.
Tymczasem Nyarlathotep rozpoczął rytuał przyzwania. W mroku zniszczonej kaplicy rozległ się mrukliwy, monumentalny głos:



Iä! SHUB-NIGGURATH!
Wielka Czarna Kozo Lasów.

Przyzywam Cię!




Nyarlathotep ukląkł na oba kolana. Tomasz zamarł.
- To może być jedyna szansa… - szepnął niemal niesłyszalnie.
- Co? – również szeptem odparł Robert.
Nie zwracając na niego uwagi powoli podniósł się na nogi i ostrożnie, skradając się ruszył w stronę Przedwiecznego.
- Co ty wyprawiasz?!




Odpowiedz na wołanie Swego sługi,

Który zna słowa mocy!




Chirurg kurczowo ściskał nóż w prawej dłoni. Ostrożnie, niemal kucając nieustannie zbliżał się do pleców Nyarlathotepa. Grzegorz przełknął głośno ślinę i nieświadomie chwycił Martę za rękę. Dziewczyna odwzajemniła uścisk, choć jej uwaga w całości była skupiona na Tomaszu.
- Co on, kurwa, robi…?! – szepnął Bogdan, czując, jak gniew powoli rozsadza go od środka.
Niechcący odsłonił marynarką pistolet, który zabrał martwemu ochroniarzowi. Marta dostrzegła go i wlepiła w niego wzrok.
Robert usłyszał za sobą jakiś ruch. Nim zdołał się obrócić, zobaczył, jak czarna chmura, czarniejsza niż noc, przepływa obok niego, goniąc Korzeckiego. Na szczęście miała kształt człowieka, więc Robert nie zastanawiając się nad tym, co robi, rzucił się na nią. Upadł na ziemię, przygniatając swoim ciałem Tadeusza. Dostrzegłszy martwy blask jego szmaragdowo czarnych oczu, chwycił obiema dłońmi głowę Krajewskiego i zaczął z całej siły uderzać nią o twardą, pokrytą niewielkimi kamyczkami glebę.
Tadeusz jednak nie próżnował. Zacisnął swoje ręce na szyi Roberta i zaczął go dusić. Zaczął się rozpaczliwy wyścig z czasem: albo Robert uszkodzi mózg potwora, jakim stał się Tadeusz, albo ten go udusi.
Tymczasem chirurg był już niemal przy Nyarlathotepie. Stanął za nim w chwili, gdy wykonywał w powietrzu jakiś znak i kontynuował:



Powiadam, podnieś się ze snu

I przybądź z tysiącem innych!




Tomasz uniósł nóż nad głowę i już miał zadać śmiertelny cios, gdy Nyarlathotep wykonał kolejny, magiczny znak i nagle wstał, obracając się do niego przodem.
Korzecki zamarł w bezruchu. Przedwieczny nagle uniósł prawą łapę do góry i wyprowadził prawy prosty, zatapiając dwa, ostre jak brzytwa szpony w oczodołach Tomasza. Jasnoczerwona posoka trysnęła z dziur po gałkach ocznych i zaczęła spływać po policzkach chirurga. Mężczyzna osunął się na kolana.
Dagmara, która obserwowała całą scenę, krzyknęła cicho i zaczęła szlochać.
Robert, który nadal próbował rozwalić głowę Krajewskiego póki co o niczym nie miał pojęcia.
Bogdan nie mógł ustać w miejscu. Zacisnął dłonie w pięści, gniewnie wpatrując się w Nyarlathotepa, który jakby nigdy nic obrócił się do ołtarza i buczał dalej:



Wykonuję znaki, wypowiadam słowa,
Które otwierają wrota!
Przybądź, powiadam, obracam Klucz,

Teraz! Chodź po Ziemi raz jeszcze!




Czaszka Krajewskiego w końcu pękła, ziemia poczerniała od jego krwi, kawałki mózgu wypłynęły z jej wnętrza. Bolesny uścisk dłoni w końcu zelżał i Robert, rozpaczliwie próbując złapać oddech osunął się na ziemię obok trupa.
Marta i Grzegorz poczuli, jak obejmują ich czyjeś dłonie. Nim się zorientowali, tkwili w silnym uścisku, uwięzieni przez dwójkę zombie.
Bogdan natomiast już miał ruszyć pomścić Tomasza, gdy poczuł za sobą czyjąś obecność. Obrócił się i dostrzegł wyższego od niego o około piętnastu centymetrów Wojciecha Masera. Zombie zamachnęło się i nim mężczyzna był w stanie cokolwiek zrobić, na jego twarz spadł potężny, miażdżący cios. Zachwiał się i przykucnął na ziemi, rozcierając policzek. Pomacał językiem zęby, żeby upewnić się, że żadnego nie stracił. Gdy poczuł w ustach słodki smak krwi z przegryzionej końcówki języka, zacisnął zęby i chwycił z ziemi spory kamień – tak się stało, że przy dziurze w ziemi, w którą o mało co nie wpadł, gdy znaleźli „Necronomicon”, było sporo większych kawałków. Wstał, podbiegł do Masera, zamachnął się i rzucił mu cegłą w twarz. Głowa odskoczyła do tyłu. Wtedy Bogdan wskoczył na niego, objął dłońmi twarz Wojciecha i z całej siły przekręcił na bok, łamiąc nieumarłemu kark. Olbrzymie, tłuste ciało technika prosektoryjnego z głuchym uderzeniem zwaliło się na ziemię. Dla pewności Bogdan chwycił leżącą na ziemi cegłę i zaczął walić w głowę trupa, póki nie poczuł na dłoni kawałków mózgu.
Ciężko oddychając zsunął się z przelewającego się na boki brzuszyska Masera i na czworakach spróbował podejść do Roberta, gdy nagle poczuł potężne kopnięcie w brodę. Świat zamigotał blaskiem gwiazd, a potem zapadła ciemność.
Marta i Grzegorz szarpali się z napastnikami, jednak oplatające ich ramiona – mimo że były w fatalnym stanie – dysponowały niepojętą siłą.
Nyarlathotep narysował pazurem na ziemi następujący symbol:







po czym ryknął tak potężnie, że stare, rozsypujące się mury zadrżały groźnie:



ZARIATNATMK, JANNA, ETITNAMUS,
HAYRAS, FABELLERON, FUBENTRONTY,
BRAZO, TABRASOL, NISA,
VARF-SHUB-NIGGURATH! GABOTS

MEMBROT!




W powietrzu rozległ się potworny, odrażający, mięsisty, nieziemski ni to ryk, ni to skrzek, a po chwili dał się słyszeć głos Nyarlathotepa:
- Iä Shub – Niggurath! Idź, sługa Twój przygotował Ci miejsce!
Zapadła cisza. Cokolwiek pojawiło się w mroku zalegającym dalszą część kaplicy, odeszło… lub zostało odesłane. Tylko gdzie?
Nadeszła pora na drugi etap rytuału.
Nyarlathotep stanął za ołtarzem, jak kapłan podczas Mszy świętej. Uniósł ręce do góry, głowę odrzucił na plecy i rozpoczął obrzęd. Do uszu Roberta, Marty i Grzegorza dobiegł głos dziesiątek, jeśli nie setek nieumarłych, zgromadzonych w kaplicy. Chodź były tam obie płcie, wszystkie głosy należały do mężczyzn. Popłynęła porażająca, nieustająca („Skoro są martwi, to nie muszą robić przerwy na oddech”, pomyślała Marta później) wokaliza, razem z pierwszymi słowami wysyczanymi przez Nyarlathotepa:
- Przedwieczni byli… Przedwieczni są… i Przedwieczni będą… Iä Azathoth… (niezrozumiały fragment, chyba „z Otchłani”)… Iä Tsathoggua… spoza zamarzniętych mgieł… Iä Shub – Niggurath… (niezrozumiały fragment)… Jam jest Nyarlathotep… Medium…Iä Yog – Sothoth… (niezrozumiały fragment, chyba: „i Matka Hydra”)…
W trakcie wymieniania imion Przedwiecznych Nyarlathotep zerwał ubranie z Dagmary Korzeckiej. Kobieta wierciła się na wszystkie strony, jednak była zupełnie bezbronna. Czar, jakim ją spętał był zbyt potężny.
Marta rozejrzała się wokół. Wszyscy nieumarli mieli zamknięte oczy. W skupieniu śpiewali wokalizę. W umyśle dziewczyny zalęgła się szalona myśl. Nie zastanawiając się zbytnio, z całej siły wyszarpnęła się z odrobinę luźniejszego uścisku, podbiegła do nieprzytomnego Bogdana, odchyliła marynarkę i wyciągnęła zza pasa pistolet.
Serce ze strachu waliło jej w piersiach jak jeszcze nigdy przedtem. Świat przed oczami drżał w rytm uderzeń serca.
- Marta… co ty… - stęknął wyczerpany Robert.
- Marta, nie! – krzyknął Grzegorz, próbując się wyszarpnąć z objęć nieumarłego.
Niestety, zwrócił tym jego uwagę. Nieumarły przejechał prawą łapą, zakończoną niewiarygodnie długimi i ostrymi paznokciami po piersi mężczyzny, żłobiąc w nich długie, bolesne rany. Grzegorz zawył z bólu, świat poczerniał mu przed oczami, nogi odmówiły posłuszeństwa. Trup przejechał jeszcze lewą ręką po klatce Czarneckiego, tworząc swoisty znak X. Mężczyzna wysunął się z objęć i padł na ziemię.
Marta nie zwracając uwagi na to, co się dzieje, chwyciła broń w obie ręce i wolnym, spokojnym krokiem kierowała się w stronę ołtarza.
- Wiżycka… nie… - szepnął Robert, podnosząc się na kolana.
Kątem oka dostrzegł, że dwaj nieumarli, którzy trzymali Grzegorza i dziewczynę, śpiesznym krokiem ruszają w jej stronę.
- O nie, kurwa, o nie… - mruknął Kam, podnosząc się na nogi i ruszając ich śladem.
Zaczął się zataczać, jednak widok dwóch napastników, zbliżających się do pleców dziewczyny dodał mu sił. Zaczął biec, a gdy był przy nich, rzucił się przed siebie, powalając obu na ziemię.
Nyarlathotep właśnie kończył odprawiać rytuał. Marta nie miała wyboru, nie wiedziała nawet, czy pistolet jest nabity. Musiała zaryzykować. Miała tylko jedną szansę. Musiała podejść jeszcze bliżej.
Nyarlathotep podniósł prawą łapę w górę, a po chwili opuścił ją na dół, wbijając w pierś leżącej na ołtarzu kobiety. Jej ciało przeszyły drgawki, z ust popłynęła krew. Skóra na klatce piersiowej rozstąpiła się na boki, kości zagięły w głąb ciała.
Nyarlathotep szarpnął dłonią, a po chwili uniósł w górę serce Dagmary Korzeckiej. Chwycił je obiema rękami, w bluźnierczy sposób parodiując kapłana unoszącego Hostię w czasie Mszy świętej.
- Iä Dagon… wcielenie Nieskończoności… Iä Cthulhu… tkwiący w śmiertelnym śnie…
- Nyarlathotepie! – krzyknęła Marta, starając się nadać głosowi twarde, zdecydowane brzmienie.
Głowa opatulona nieprzenikniony mrokiem nagle skierowała się w jej stronę i zastygła w bezruchu.
- Dla Marcina – szepnęła, naciskając spust.
Rozległ się ogłuszający huk, spotęgowany echem odbijającym się od ścian kaplicy. Kula ze świstem przecięła powietrze i trafiła idealnie w środek kaptura.
Odrzut był tak silny, że dziewczyna zachwiała się i upadła na tarzającego się po ziemi Roberta. Miała pecha, trafiła prosto między dwóch nieumarłych. Jeden z nich wspiął się na nią i próbował swoimi zgniłymi zębami dosięgnąć jej szyi. Marta modląc się, aby w magazynku została choć jedna kula, wsadziła mu lufę do ust i powtórnie wypaliła. Po raz drugi dopisało jej szczęście. Pocisk wyrwał dziurę w głowie trupa, który nagle znieruchomiał i opadł na nią, przygniatając ją swoim ciałem.
Głowa Nyarlathotepa odskoczyła do tyłu. Zachwiał się i runął na plecy. Po chwili po raz drugi z jego ciała buchnęła czarna chmura, jednak tym razem nikt nie stracił przytomności. Obłok wypełnił całą kaplicę. Marta dostrzegła, że zwłoki na jej ciele nagle rozsypują się w proch. Spojrzała w bok i zobaczyła, że Robert, który nadal szarpał się z drugim trupem wpatruje się zdziwiony w dłonie, z których wysypywał się szary proszek. Ich oczy się spotkały. Robert wskazał jej palcem resztę zombie. Wszyscy, jeden po drugim zamieniał się w obłok pyłu.
- Co się stało? – spytał Robert.
Marta już miała powiedzieć, że nie ma pojęcia, gdy nagle ogłuszył ich potężny ryk, przepełniony niewysłowionym bólem i nienawiścią. Zakryli uszy, nie mogąc znieść takiego natężenia decybeli. Po chwili Marta ujrzała olbrzymie, blade ciało, wznoszące się zza ołtarza i ulatujące w górę. Nim rozbiło dach klasztoru i poszybowało wyżej, w niebo, Wiżycka dostrzegła, jak naprawdę wyglądał Nyarlathotep. Wspomnienie tego widoku nawiedzało ja w snach do końca jej dni.
Klasztor zaczął się walić. Z góry co chwila spadały olbrzymie fragmenty ścian, dachu, i tym podobnych.
- Chodź, musimy uciekać! – krzyknął Robert, łapiąc ją za rękę.
- Tomasz! Musimy zabrać Tomasza!
- Pomóż mi! – oboje podeszli do zwłok przyjaciela i położyli jego ręce na swoich karkach.
Idąc w ten sposób, Korzecki sprawiał wrażenie co najwyżej pijanego w sztok.
Podeszli do Bogdana, który powoli odzyskiwał przytomność i kazali mu ponieść Grzegorza.
Czym prędzej wyszli z kaplicy i ruszyli przez zagajnik. Gdy odeszli na kilkanaście metrów od klasztoru, położyli Tomasza i Grzegorza na ziemi, a sami zatrzymali się dla złapania oddechu.
Robert zadzwonił po pogotowie, Marta zajęła się cuceniem Grzegorza. Bogdan podszedł do Tomasza.
- Wybacz mi, przyjacielu… - szepnął i się rozpłakał.











I
Marta i Grzegorz



- Szybciej, szybciej!
Marta robiła, co mogła, by Grzegorz jak najprędzej otrzymał potrzebną pomoc, jednak lekarzom wcale się nie spieszyło.
- Pomóżcie mu, do cholery! – krzyknęła rozpaczliwie.
- Spokojnie… - rzekł Robert, stając obok niej. – Na razie nic nie możemy zrobić. Musimy czekać na opinię lekarzy.
- Boję się, że stracił zbyt dużo krwi…
- Wszystko będzie dobrze, mała – powiedział Bogdan podchodząc do przyjaciół.
Położył dziewczynie rękę na ramieniu, by dodać swym słowom mocy.
- Grzegorz to silny facet, wyjdzie z tego.
Kam spojrzał ukradkiem na Grabowicza, jakby chciał spytać, czy naprawdę w to wierzy. Mężczyzna wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia. Rany wyglądały poważnie, blizny na pewno zostaną. Kam śmiał twierdzić, że jednak mimo wszystko, z Grzegorzem będzie dobrze i wkrótce odzyska przytomność.
Miał nadzieję.



Minął miesiąc. Bogdan po śmierci kolejnego przyjaciela zamknął się w sobie. Niegdysiejsze poczucie humoru ulotniło się niespodziewanie, a jego miejsce zajęła powaga. Robertowi, który znał Bogdana od kilkunastu lat, ciężko było przyzwyczaić się do nowej osobowości przyjaciela. Nie miał wyboru – praktycznie rzecz biorąc, został mu tylko on. Oboje stracili swoich najbliższych przyjaciół, więc doskonale wiedzieli, jakie w tej sytuacji jest ich samopoczucie.
Grzegorz nie zabawił w szpitalu zbyt długo. Dostał opatrunki i leki przeciwbólowe, po czym został wypisany. Nim to się stało, gdy jeszcze leżał nieprzytomny, Marta spędzała przy nim każdą wolną chwilę, modląc się, by jak najszybciej powrócił do zdrowia. Może wydawać się to dziwne, ale w tym krótkim czasie ich znajomości, zdążyli się do siebie przywiązać na tyle, by po powrocie Czarneckiego do zdrowia zaczęli się spotykać. Wkrótce oficjalnie zostali
parą. I choć Marta nie zapomniała o Marcinie, była pewna, że chciałby, by znalazła kogoś, przy kim mogłaby czuć się bezpiecznie i była szczęśliwa. Owszem, była. Grzegorz stał się dla niej całym światem. Kochała go. A on kochał ją.

I tylko to się dla niej liczyło.





II

Ostatnie słowa




Jakiś czas później, Robert, Bogdan, Marta i Grzegorz spotkali się nad grobem Tomasza i Dagmary. Był chłodny, zimowy dzień. Korzeccy spoczęli obok Wiktora Bormańskiego.
- Przyjaciele trzymają się razem nawet po śmierci… - powiedział Bogdan w zamyśleniu.
Marta z Grzegorzem usiedli na niewielkiej ławeczce. Bogdan usadowił się obok nich i zapatrzył w nagrobek Tomasza.
Robert stanął obok ławki i zaczął wspominać przyjaciela. Przypomniał sobie swoje wesele. Do oczu napłynęły mu łzy, a na twarzy zakwitł nieśmiały uśmiech – po raz pierwszy, w pełni szczery od dnia, w którym Aneta po raz ostatni zrobiła mu śniadanie.
Waszeee… zrowie!” Tak powiedział, wznosząc kolejny toast.
Łzy wydostały się z kanalików łzowych i obficie spłynęły po zarośniętych policzkach. Kam oblał się rumieńcem, jednak nie miał się czego wstydzić. Marta również płakała, mężczyźni mieli łzy w oczach.
- Czy to już koniec? – zapytała Marta. – Powiedzcie, czy to już koniec?
Głos dziewczyny z trudem wydostawał się z zaciśniętego gardła. Bogdan spojrzał na nią, a potem przeniósł wzrok na kaplicę ewangelicko – augsburską, znajdującą się kilkanaście metrów za ich plecami. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego przed wieloma laty, ale przecież koszmar, który tu się rozegrał, miał miejsce niecałe dwa miesiące temu.
Bogdan westchnął. Po tym, co ta dziewczyna przeszła, należy jej się upragniony odpoczynek.
- Tak… to koniec.
Marta spojrzała na zmarznięte ręce. Grzegorz przytulił ją mocniej.
- Bogdanie… przepraszam. Powinnam była wcześniej wziąć od ciebie broń…
- Nie! – żachnął się Grabowicz. – To nie twoja wina. Jeśli ktoś jest winien śmierci Tomasza, to tylko ja. Sam mogłem to zrobić… zanim zabił jego siostrę…
- Wina nie leży po niczyjej stronie – oznajmił Robert w przypływie duchowego uniesienia. – Taki był plan Boga, a my, nie mamy nic do gadania. Uznał, że tak będzie najlepiej… czy miał rację, przyszłość to pokaże.
- Bóg nigdy się nie myli. Bóg jest miłością – powiedziała Marta, patrząc Robertowi w oczy. – Nie nam dane jest roztrząsać Jego decyzje.
- Mam nadzieję, że to, co mówisz, jest prawdą – rzekł Bogdan.
- Nie wierzysz mi?
- Jeśli chodzi o Boga, to zbyt wiele razy się na Nim zawiodłem… Wierzę, ale swoją wiarę noszę głęboko w sercu. Kwestia wiary jest bardzo osobistą rzeczą, inną dla każdego człowieka. Rozumiecie, o co mi chodzi?
Grzegorz skinął głową, Marta w duchu przyznała mu rację.
- Nie wiem, czy w ostatnich wydarzeniach miał jakiś udział, możliwe, że tak… Nie mnie to oceniać.
Robert wpatrywał się w Bogdana w niemym osłupieniu. „On naprawdę się zmienił”, przemknęło mu przez głowę.



Po jakimś czasie wstali i podeszli do grobu Bormańskiego. Nikt już się nie odzywał, w powietrzu słychać było tylko zasmarkany nos Bogdana, który płakał jak bóbr. Następnie przenieśli się na grób Pauli, Mariusza i Marcina. Pomodlili się za dusze przyjaciół Marty i odeszli na kilka metrów, zostawiając ją samą nad miejscem wiecznego spoczynku jej byłego chłopaka.
- Chcesz, abym został…? – spytał Grzegorz nieśmiało.
- Nie, dziękuję. Chciałabym zostać sama…
- Dobrze, rozumiem. Będziemy czekać niedaleko.
Marta skinęła głową i została sama. Wróciła po dwudziestu minutach, zapłakana i oblana rumieńcem. Czarnecki natychmiast ją objął, starając się dodać dziewczynie otuchy.
Gdy wyszli z cmentarza, nadszedł czas pożegnania. Bogdan podszedł do Grzegorza i uścisnął mu rękę.
- No, my spadamy. Trzymajcie się. Mam nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie – głos mu lekko drżał, co nie umknęło Robertowi.
- Jasne. Dzięki, Bogdan – odparł Grzegorz, czując, jak do oczu napływają mu łzy.
Robert przytulił Martę. Niewiele brakowało, a oboje by się rozpłakali, jednak Marta po ostatnich przeżyciach nauczyła się kontrolować swoje emocje.
- Dzięki ci, Marto. Z całego serca ci dziękuję – szepnął Robert do ucha dziewczyny.
- N – nie ma za co…
- Owszem jest. Gdyby nie ty, nie byłoby nas tutaj. Nyarlathotep osiągnąłby swój cel, a nasz świat zostałby zniszczony. Dzięki tobie jesteśmy bezpieczni… uratowałaś nie tylko nas, ale i całą ludzkość. Dziękujemy.
- A – ale ja… - zaczęła, ale umilkła.
Jak dotąd nie myślała o tym w ten sposób. Słowa Roberta onieśmieliły ją tak bardzo, że opuściła czerwone jak burak oblicze, pozwalając, by częściowo zakryły je długie, brązowe, bujne włosy.
Robert podszedł do Czarneckiego. Uścisnął go, dziękując za wszystko.
Bogdan stanął przed Martą i wyciągnął w jej kierunku rękę. Dziewczyna niepewnie wyciągnęła swoją, ale gdy poczuła, jak Grabowicz delikatnie obejmuje ją i miękko ściska, spojrzała mu w oczy.
- Dziękuję, Marta – rzekł, kiwając głową, jakby chciał przekazać jej coś, o czym tylko ona może wiedzieć.
Ze zdumieniem dostrzegła, że oczy mężczyzny błyszczą od łez.
- Dzięki za wszystko – wyszeptał, po czym puścił jej rękę.
Robert podszedł razem z Grabowiczem do swojego samochodu. Pomachali parze na pożegnanie i wsiedli do samochodu.
Marta, uśmiechnięta, choć w oczach błyszczały jej łzy, spojrzała na Grzegorza i z ulgą stwierdziła, że on także się uśmiecha.
Przytulił ją, a dla Marty Wiżyckiej wszystko inne przestało się liczyć. Po raz pierwszy się pocałowali, a Marta poczuła, jak serce zaczyna jej szybciej bić.
Tkwiła w ramionach mężczyzny, którego kochała z wzajemnością.
Była szczęśliwa i bezpieczna.
Była szczęśliwa.




III

Koniec i Początek




Kilka dni później do drzwi Roberta ktoś zapukał. Mężczyzna podszedł do drzwi, otwierając je na oścież. W progu stał Bogdan. Pod pachą trzymał opasły „Necronomicon”.
- Mogę wejść? – spytał.
- Jasne, jasne, wchodź.
Grabowicz wszedł do środka i uścisnął Roberta na powitanie.
- Chodź, napijesz się czegoś – zaproponował Kam.
- Nie, dzięki, ja tylko na chwilę – odparł Bogdan dziwnym głosem.
- Coś się stało?
- Długo myślałem… i w końcu podjąłem decyzję – oznajmił. – Przyszedłem się pożegnać.
- Wyjeżdżasz gdzieś?
Bogdan wziął głęboki wdech.
- Muszę odejść.
- Co? Gdzie? – Kam zaczynał powoli się irytować.
- Pamiętasz… wtedy, w Otyniu… w tym klasztorze… Nim Marta zabiła tego skurwiela, on chyba… chyba coś przywołał.
- Że co?! – wykrztusił Robert.
- Chyba udało mu się przywołać jednego ze swych kumpli.
- Ale… jak…? Bogdan, ale ty wtedy byłeś nieprzytomny…
- Wiem… ale słyszałem początek rytuału. A potem, gdy straciłem przytomność… miałem sen…
- Jaki sen? – Kam czuł, jak nogi same się pod nim uginają.
- Widziałem… widziałem… ją… - stęknął Bogdan przerażony. – Od tamtej pory nie mogę spać… widzę ją w snach… na jawie… widzę ją, gdy zamknę oczy! – krzyknął.
- „Ją”? Kogo widzisz?
- Shub – Niggurath! – jęknął Grabowicz, a światło w i tak ciemnym przedpokoju pociemniało.
- Shub – Niggurath? Jesteś pewien.
- Kurwa, chłopie, nigdy nie byłem niczego bardziej pewien… Iä Shub – Niggurath!
- Bogdan, dobrze się czujesz…? – spytał Kam zaniepokojony.
Nie wiedział, dlaczego, ale nagle poczuł, jak lepkie łapy strachu zaciskają się na jego szyi, utrudniając mu oddech
- Tak. I już wiem, co zrobię – rzekł, a jego głos powoli zaczął przypominać głos normalnego Bogdana.
Wyciągnął zza pasa pistolet, ten sam, który zakończył koszmar.
- Bogdan, chyba nie chcesz… - zaczął Kam, ale Bogdan mu przerwał.
- Odnajdę ją. I zabiję jak szmatę.
- Chłopie… skąd możesz wiedzieć…
- Pozostaje nam mieć nadzieję. Jak dotąd nas nie zawiodła, prawda? – zapytał Bogdan, patrząc Kamowi prosto w oczy.
Kam umilkł, zdając sobie sprawę, że nie uda mu się sprawić, by Grabowicz zmienił zdanie.
- Wiesz, że to pewna śmierć?
- Tak, zdaję sobie z tego sprawę… ale jeśli istnieje choć cień szansy, że uda mi się pomścić moich przyjaciół, gotów jestem podjąć to ryzyko.
I wtedy Robert zrozumiał.
- Chcesz, abym poszedł z tobą?
- Nie, zostań. Masz Edytę, opiekuj się nią. Kochajcie się i spłodźcie gromadkę dzieciaków. Powiedzcie im, że wujek Bogus ich kocha.
Bogdan poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. Umilkł i podał wolną rękę Robertowi. Mężczyzna uścisnął ją. Łzy zginęły w obrodzonych policzkach.
- Trzymaj się, chłopie.
- Dzięki, ty też.
Robert przyciągnął Bogdana do siebie i uściskał jak brata. Oboje się rozpłakali, jak małe dzieci, gdy zrobią sobie krzywdę, a nie chcą, by dorośli uważali je za płaczków.
Bogdan po raz ostatni spojrzał Kamowi w oczy, po czym wyszedł na zewnątrz, zostawiając przyjaciela w progu.
Robert usłyszał za sobą kroki. Edyta podeszła i przytuliła go, stając za nim.
- Kto to był?
- Bogdan... – odparł.
- Chciał coś?
- Tak, przyszedł się pożegnać…
- Wyjeżdża gdzieś?
Robert nie odpowiedział od razu. W końcu wykrztusił:
- Można tak powiedzieć…
Edyta pocałowała go w szyję i szepnęła mu do ucha:
- Chodź do pokoju, mam coś dla ciebie…
Robert niechętnie zamknął drzwi, chwycił rękę kobiety i wszedł za nią do środka mieszkania.
Przez łzy nie dostrzegł, że oczy Edyty przybrały dziwnie ciemny kolor…






2 lipca 2010 – 23 grudnia 2011







Brak komentarzy :

Prześlij komentarz