niedziela, 9 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - X

VI
Bormański odchodzi



Wieczorem tego samego dnia, do Wiktora zadzwonił telefon. Bormański akurat wrócił z miasta i właśnie zamierzał napić się zimnego piwa, gdy rozdzwoniła się jego komórka. Wyciągnął aparat i przystawił do ucha.
- Jestem. – rzekł do słuchawki.
- Wiktor? Widziałeś, co się dzieje? Wyjrzyj przez okno, stary!
Bormański wyszedł na balkon i rozejrzał się po swoim osiedlu, ale nie zobaczył nic ciekawego. Świat tkwił skąpany w gęstniejącym, wieczornym mroku, niebo było lekko zachmurzone. Wiał lekki, przyjemny wietrzyk, było nawet ciepło.
- Nic nie widzę. – mruknął do słuchawki.
- No jak to nie? Zobacz, co się dzieje nad Otyniem! To będzie jakieś pierdolone tornado! – krzyknął podekscytowany Bogdan.
- Bogdan, nie wiem, czy pamiętasz, ale z mojego balkonu nie widzę tego, co się dzieje nad Otyniem…
- Fakt, zapomniałem… - skonstatował Grabowicz, ale po chwili dorzucił – będę u ciebie za parę minut, dobra? Pojedziemy zobaczyć, co się szykuje.
- Dobra – rzekł Wiktor i się rozłączył.
Wziął piwo z lodówki, poszedł do pokoju i usiadł na fotelu. Otworzył butelkę i wziął spory łyk. Nim Bogdan dotarł do niego swoim gratem, zdążył wypić dwa i pół piwa. Trzecie włożył do lodówki na później.
Wsiadł do samochodu Bogdana i zapiął pas.
- No i co takiego się dzieje? – spytał.
- Spokojnie, spokojnie, wyjedziemy na drogę, to zobaczysz – sapnął Bogdan. Sprawiał wrażenie niesamowicie podekscytowanego, Wiktor dawno nie widział, by jego przyjaciel był czymś aż tak przejęty.
Gdy znaleźli się na głównej drodze, Bogdan wskazał mu niebo na horyzoncie i rzekł:
- Spójrz. Coś się szykuje, nie?
Bormański spojrzał we wskazanym kierunku i zobaczył w oddali ogromny, ciężki, ponuro granatowy wał chmur…. Chociaż bardziej przypominał on ogromny okrąg, znajdujący się nad całym Otyniem.
Obaj mężczyźni niemal przez całą drogę z niemą fascynacją wpatrywali się w niepokojący widnokrąg.
W Otyniu powitała ich ulewa, wycieraczki w samochodzie nie nadążały zgarniać wody z szyby.
- Co robimy? – spytał Bogdan, gasząc silnik.
Wiktor spojrzał na niego zdumiony.
- My? Myślałem, że wiesz, co chcesz robić.
Bogdan chciał coś powiedzieć, jednak ich uszu dobiegł jakiś nieludzki ryk, Urwał w pół słowa i nasłuchiwał.
- Słyszałeś? – spytał.
- Tak. To chyba dobiegło stamtąd – mruknął Wiktor, palcem wskazując niewielki zagajnik, przez który prześwitywały mury opuszczonego, rozpadającego się klasztoru.
Bogdan spojrzał we wskazanym kierunku. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, aż w końcu do ich uszu ponownie dobiegł ów dziwny głos.
- Ktoś jest w tych ruinach? – spytał Bogdan.
- Ma bardzo donośny głos – stwierdził Bormański w zamyśleniu.
- Idziesz ze mną? – rzucił Bogdan, otwierając drzwi samochodu.
- Co? Gdzie?
- Do środka, zobaczyć, co tam się dzieje…
Wiktor westchnął, po czym otworzył drzwi po swojej stronie.
Lało tak mocno, że jeszcze zanim się wyprostowali, oboje byli przemoczeni niemalże do suchej nitki.
- I co teraz, panie ciekawski? – krzyknął Wiktor, próbując przekrzyczeć szum deszczu.
- Idziemy! – ryknął Bogdan.
Dwie skulone postacie przebiegły przez ulicę i skręciły w uliczkę, otoczoną z dwóch stron przez koślawe domki. Pobiegli przed siebie, zbliżając się do zagajnika, gdy nagle Wiktor stanął jak wryty.
Bogdan również się zatrzymał i krzyknął:
- Co robisz?! Chodź!
Jednak Bormański nadal stał niewzruszony, nie zwracając uwagi na stalowe szpikulce deszczu, wbijające mu się w całe ciało, nawet w twarz. Wpatrywał się w niemym przerażeniu w prześwitujące przez niemalże całkowicie ogołocone z liści drzewa ruiny klasztoru.
- Dobry Boże… czujesz to…? – szepnął.
Grabowicz podszedł do niego chwycił go za ramiona i mocno potrząsnął.
- Co ty, do ciężkiej…
Nagle Wiktor spojrzał w lewo i zastygł. Bogdan zająknął się i podążył za wzrokiem przyjaciela.
Okazało się, że Wiktor dostrzegł postać w czarnym… płaszczu? Stała ona w krzakach, przy drodze prowadzącej do głównego wejścia do kaplicy. Nagle się poruszyła i zdawała się iść w ich stronę, nie zważając na wszechobecny deszcz.
Nyarlathotep się zbliżał.
Ręce miał założone na piersi, przez co przypominał duchownego w czarnym habicie, z kapturem głęboko nasuniętym na głowę.
Wiktor gwałtownie chwycił Bogdana za przemoczoną marynarkę i spojrzał mu w oczy.
- Musisz uciekać! – krzyknął.
- Co?! Co to za dziwny facet? To on tak ryczał?
Nyarlathotep był już kilka kroków od Bormańskiego i Grabowicza.
- UCIEKAJ, Bogus! – ryknął mu prosto w twarz, po czym szarpnął przyjacielem, pchając go w stronę samochodu.
- C – co do kurw… - zaczął Bogdan, starając się nie wywrócić.
Postać w kapturze dotarła do Bormańskiego. Wyprostowała ręce, a z rękawów, ku przerażeniu Bogdana, wyłoniły się potężne, olbrzymie łapy, zakończone śmiertelnie ostrymi szponami.
Do Bogdana w ułamku sekundy dotarło, co się zaraz stanie, jednak strach sprawił, że nie mógł się ruszyć. Gdy usłyszał rozpaczliwy głos Wiktora, który nakazywał mu uciekać, otrzeźwiał.
Nyarlathotep podszedł do wysokiego mężczyzny. Uniósł lewą łapę i objął nią głowę Wiktora.
Bormański zaczął się wiercić, próbując w jakiś sposób chociaż poluzować stalowy uścisk. Uniósł ręce, jednak w tym momencie Nyarlathotep zamachnął się prawą łapą i przejechał szponami po szyi Bormańskiego, niemal z chirurgiczną precyzją oddzielając ją od reszty ciała.
Bogdan, gdy to zobaczył, serce podeszło do gardła; wpadł w niepohamowany gniew.
- WIIIIIKTOOOORRR!!! – ryknął, ile sił w płucach, nieopatrznie zwracając na siebie uwagę stwora.
Nyarlathotep warknął, miażdżąc głowę Wiktora w łapie. Czaszka pękła z cichym stuknięciem, a mózg zaczął wypływać na zewnątrz.
- O kurwa! – jęknął Bogdan, odwracając się i pędząc ile sił w stronę auta.
Jednak Nyarlathotep zobaczył zbiega. Z głębi kaptura nagle wytrysnęła ogromna, blada macka, sięgnęła stóp Grabowicza i oplotła się wokół kostek. Mężczyzna krzyknął i runął na ziemię, upadając prosto w kałużę. Nad ich głowami co chwilę przetaczały się grzmoty, zagłuszając wszelkie inne odgłosy.
Nyarlathotep zaczął ciągnąć Bogdana do siebie. Mężczyzna rozpaczliwie wyciągał ręce przed siebie, próbując znaleźć coś, czego mógłby się złapać.
W chwili, gdy wydawać by się mogło, że nie ma ratunku dla Grabowicza, jeden z mieszkańców, zaniepokojony dziwnymi krzykami na zewnątrz, wyszedł na balkon i zaczął krzyczeć do zakapturzonej postaci.
Bogdan, gdy poczuł, że znów jest wolny, nie zastanawiając się nad tym cudem, zerwał się na nogi i ponownie popędził do samochodu. Gdy otwierał drzwi, usłyszał dziki, przepełniony bólem wrzask mężczyzny. Nim wsiadł, uniósł głowę i zobaczył, jak Nyarlathotep dusi swoją macką grubasa w koszulce na ramiączkach. Oczy Bogdana zdążyły zarejestrować, jak głowa wyślizguje się z uścisku i spada na balkon. Wsiadł do samochodu, próbując włączyć silnik. Na szczęście odpalił za pierwszym razem.
- Szybko, szybko… - szeptał Grabowicz, popędzając samego siebie.
Zakręcił i ruszył poprzez krętą, wąską uliczkę z powrotem do Nowej Soli. Za jego plecami rozległ się w połowie tryumfalny, w połowie wściekły ryk potwora, który sprawił, że Grabowicz dostał gęsiej skórki. Siedział skulony przed kierownicą, szeroko otwartymi oczyma wpatrując się w drogę, która powoli zaczynała zamieniać się w strumień.
Co chwilę spoglądał na wsteczne lusterko, mając nadzieję, że nie zobaczy za sobą zakrwawionych szponów i macki wystającej z kaptura.
- O kurwakurwakurwakurwakurwakurwa… - mruczał nieustannie, w nadziei, że to pomoże mu w jakiś sposób złagodzić strach, który lepkimi łapami powoli oplatał jego czaszkę, ściskając ją brutalnie.
Pędził jak szalony, dopiero za Otyniem zwolnił, a tuż przed Nową Solą zatrzymał się na środku ulicy.
- Co to było, do cholery…? – szepnął.
Przez chwilę milczał, ze łzami w oczach tępo wpatrując się w pogrążony w smugach deszczu świat, po czym ryknął na całe gardło i zaczął wściekle, lecz bezradnie walić dłońmi w kierownicę.
- WIIIIIIIIKTOOOOOOOORRRRRR!!!!!!
W końcu zakrztusił się i umilkł, czując palący ból w gardle. Zaczął gwałtownie mrugać oczami, jednak nie był w stanie powstrzymać łez cisnących się do oczu. Położył ręce na kierownicy, nie zważając, że trąbi bez przerwy i schował w nich głowę.
To zdumiewające, ale Bogdan, Bogdan Grabowicz, największy twardziel, jakiego Robert i Tomasz znają… zaczął szlochać.
Opamiętał się dopiero po kilkunastu minutach. Podniósł głowę, zaczerwienione oczy wpatrywały się w leniwie spływającą po szybie wodę.
- Przepraszam, przyjacielu… To moja wina. To ja wyciągnąłem cię z domu. Pomszczę cię… - mruknął głębokim, zawziętym głosem. – Pomszczę cię, bracie. Jak Boga kocham. Możesz mi wierzyć.
Włożył do odtwarzacza płytę zespołu „Ich Troje” i włączył ostatni, jego ulubiony utwór. Odpalił silnik i ruszył do Nowej Soli, nie zważając na przepisy drogowe. Gdyby ktoś zobaczył wtedy jego twarz, stwierdziłby, że za kierownicą siedzi szaleniec.
Tekst utworu brzmiał tak:



Nazbyt rozumny się staję
Bezładnym językiem władam
Zatrute wyznaczam granice
Nietrwały jak mgła opadam

Wykreślam z pamięci twe wiersze
Wyjące widziadła w twych słowach
Przewracam w zeszycie wciąż strony
Świadomie innym je zdradzam

Dreszcz dręczy drążąc do prawdy
Brzegi tych stron zapisanych
Nie tkniętych przez moment zmęczenia
Zajętych przez kłamstwo natchnienia

Dziewica wśród słodkich pajęczyn
Zapadła w sen, kwitnie pod tęczą
Tuż obok brzozy płaczącej
Nie boi się mnie i nie jęczy ...


Błędne wojenne rozkazy
Nie drążę, nie słucham, nie warto
Alarm i pościg i zamęt
Wywołam jedną kartą!

Nie ufam trzęsącej się z zimna
Na głodzie – i zielonym obłokom
A tym padającym na twarz
Spoglądam oko w oko!

Jesteś ćmą lub aniołem
Na pewno nie jesteś człowiekiem
Z końcem świata z pewnością
Nad jego pochylisz się wiekiem

I z tego samego nieba
Świadomość zmieni te wersy
Nie będzie różnił się wtedy
Ten wiersz od - innych twych wierszy!

Błędne wojenne rozkazy
Nie drążę, nie słucham, nie warto
Alarm i pościg i zamęt
Wywołam jedną kartą !

Nie ufam trzęsącej się z zimna
Na głodzie – i zielonym obłokom
A tym padającym na twarz
Spoglądam oko w oko!

Błędne wojenne rozkazy
Nie drążę, nie słucham, nie warto
Alarm i pościg i zamęt
Wywołam jedną kartą!

Nie ufam trzęsącej się z zimna
Na głodzie – i zielonym obłokom
A tym padającym na twarz

Spoglądam oko w oko!




Mężczyzna kiwał głową w rytm muzyki, razem z wokalistą śpiewając ze łzami w oczach refren. Kochał ten utwór. Było w nim coś… coś, co warunkowało to, kim jest… jaki jest… To był jego własny, prywatny hymn, który towarzyszył Bogdanowi zawsze, w chwilach dobrych i złych.
Ręce Grabowicza drżały na kierownicy, w myślach wciąż miał twarz Wiktora i jego słowa: „UCIEKAJ, Bogus!”
Bogus… Tylko on go tak nazywał. Przed nim tylko ojciec Bogdana w dzieciństwie tak się do niego zwracał, ale stary Władysław nazywał go Bogusiem. Wiktor dodał trochę powagi i zmienił Bogusia na Bogusa.
Wiktor Bormański był dla Grabowicza jak starszy brat.
Brat, który leżał teraz na zapchlonej, otyńskiej ulicy z odciętą głową, przez jakieś stwora nie z tego świata, który krył się pod czarnym habitem.
Wyobraził sobie korpus Wiktora, spoczywający w zalanym rynsztoku. Czy krew nadal tryska z jego szyi i miesza się z wodą deszczową, wpływającą do studzienki?
Odrzucił od siebie tę paskudną myśl, jego gniew spotęgowała świadomość, że zwłoki jego przyjaciela leżą teraz zupełnie bez opieki, zdane na łaskę kotów i psów. A on musi uciekać z podkulonym ogonem, jak kundel. Zacisnął bezradnie pięści i skupił się na wspomnieniach związanych z Wiktorem.
Westchnął.
Utwór dobiegł końca, płyta się skończyła. Grabowicz włączył odtwarzanie, przełączył do ostatniego numeru i po chwili z głośników ponownie popłynęły pierwsze nuty utworu „Błędne Wojenne Rozkazy”.
Wkrótce samochód zatrzymał się pod domem Grabowicza. Mężczyzna ponownie ukrył twarz w dłoniach spoczywających na kierownicy.
- Spoczywaj w pokoju, bracie… - wyszeptał i znów się rozpłakał.



VII

Sen Roberta




Robert położył się na łóżku, okrywając ciało ciepłą kołdrą. Założył ręce za głowę i przez kilkanaście minut leżał bez ruchu, rozmyślając o tym, co się zdarzyło dzisiejszego dnia.
Do prosektorium przywieziono zwłoki z cmentarza. Nie tracąc czasu, po kilkudziesięciu minutach rozpoczęły się przygotowania do pogrzebu. Według informacji podanych przez Martę Wiżycką, trup nazywał się Mariusz Jakubski. Ciało znalazło się na stole. Przed Tadeuszem czekało nie lada wyzwanie: miał bowiem doprowadzić zwłoki do takiego stanu, by trumna na pogrzebie mogła być otwarta.
Robert Kam asystował Krajewskiemu. Początkowo miał to być Maser, jednak Robert się z nim zamienił, co technik przyjął z radością.
Krajewski przygotował odpowiednie narzędzia i już miał się zabierać do pracy, gdy nagle zobaczył coś, co spowodowało, że włosy na karku stanęły mu dęba.
Zwłoki na stole otworzyły oczy.
To niemożliwe, jednak najwyraźniej nie było złudzeniem, że Krajewski poczuł nagle wszechogarniający, paraliżujący strach, a w gardle ciężką, twardą kulę, której nie mógł przełknąć. W niemym przerażeniu obserwował nieruchome ciało Mariusza, jego oczy, czarne jak szmaragd.
Robert, który stał tyłem do stołu, nie zauważył tego dziwnego zjawiska. Tadeusz położył mu drżącą rękę na ramieniu i rzekł:
- Robert…? Musisz to zobaczyć…
Kam odwrócił się i spojrzał na patologa. Jego oczy podążyły za wzrokiem Tadeusza.
- Otworzył oczy? Pewnie jakaś drgawka pośmiertna… - rzekł i nachylił się, aby zamknąć powieki trupowi, gdy ten nagle mrugnął.
Kam zastygł w bezruchu.
- Widziałeś? – spytał, obracając głowę w stronę Tadeusza, jednak zanim Krajewski wydusił z siebie cokolwiek, na jego twarzy pojawił się narastający strach. Kam zmarszczył brwi. Już miał się obrócić, gdy poczuł, jak na szyi zaciska mu się zimna, sztywna ręka trupa. Próbował krzyknąć, jednak uścisk był stalowy. Tadeusz stał jak wryty, nie robiąc nic, by mu pomóc. Kam spojrzał na niego rozbieganym wzrokiem, mając nadzieję, że w jakiś sposób go tym otrzeźwi.
Trup Mariusza usiadł na stole, głowę lekko przechylając w prawo. Z rany na szyi pociekło trochę krwi. Dłoń wciąż trzymał zaciśniętą na gardle patologa. Robert chwycił trupa za nadgarstek obiema dłońmi, jednak nie był w stanie odciągnąć go od siebie.
Jest cholernie silny”, przemknęło mu przez głowę.
Robertowi pociemniało przed oczami. Nogi ugięły się pod nim, jednak zwłoki go nie puściły, wręcz przeciwnie, przyciągnęły go do siebie, a po chwili usłyszał suchy, nieludzki szept, dobywający się tuż przy jego uchu:
- Azathoth….
To dziwne słowo zostało przez Mariusza przeciągnięte, tak, że zabrzmiało jak: „Azaaatooooff”. Robert nie miał jednak okazji do zastanawiania się nad ową zagadką, gdyż zaczynało mu brakować powietrza. Zrobił się siny na twarzy, oczy uciekły mu w tył głowy i tylko sekundy dzieliły go od utraty przytomności. Wprawdzie uszy Kama nie zarejestrowały przyczyny, jednak w tym momencie martwe dłonie nagle puściły szyję patologa.
Robert upadł bezwładnie na podłogę, głową uderzając o posadzkę, nie czyniąc sobie jednak krzywdy. Uniósł ręce i delikatnie dotknął krtani. Oddychał głęboko, zachłannie, na czoło wystąpiły mu nagle krople zimnego potu, choć było mu gorąco.
Jeszcze chyba nigdy nie byłem tak blisko śmierci”, przemknęło Robertowi przez głowę.
Zamglonym wzrokiem dostrzegł, jak tuż obok niego na ziemię pada trup. Oczy
[oczy, czarne oczy, były całe czarne]
wciąż były otwarte i co gorsza, zdawały się nadal w niego wpatrywać. I choć Kam przez tę krótką chwilę był w szoku i pewna część jego zmysłów, jak na przykład słuch była otępiała, był pewien jednej rzeczy.
Usta zwłok poruszyły się. Nie słyszał wprawdzie dźwięku, jaki się z nich wydobył, lecz widział poruszające się usta.
Słowo, w jakie się złożyły (o ile to naprawdę było to słowo, a nie psikus osłabionego umysłu Kama) sprawiło, że Robert skamieniał z przerażenia.
Wargi Mariusza ułożyły się w jedno, jedyne słowo: Yuggoth.
Robert poczuł, jak ktoś klepie go w ramię. Spojrzał w górę i ujrzał Tadeusza, wyciągającego rękę w jego stronę. Chwycił ją i pozwolił się podnieść.
- Nic ci nie jest? – spytał, próbując dojść do siebie.
- Nie, chyba nie – odparł Tadeusz, obracając się do Kama bokiem.
- Co to było? – Kam spojrzał na zwłoki leżące na podłodze. – Czy tym razem jest martwy?
- Tak. Chyba… chyba uszkodziłem mu mózg… - powiedział Tadeusz.
- Kam nachylił się i przyjrzał twarzy Mariusza. Z ust wyciekło trochę ciemnobrunatnej krwi, oczy, choć nadal czarne, zmatowiały i znieruchomiały, sprawiając budzące grozę wrażenie, że znów mogą się ożywić.
- Pomóż mi go podnieść – rzekł Robert, łapiąc zwłoki pod ramiona.
Tadeusz obrócił się do niego i złapał trupa za nogi, po czym wspólnymi siłami przenieśli go na stół.
Robert spojrzał na Tadeusza i ich spojrzenia spotkały się.
- Jesteś strasznie blady… - szepnął Kam.
- To ze strachu i szoku… przeraziłem się... – mruknął Tadeusz, odchodząc na kilka kroków. Głos zaczął mu drżeć.
- Chłopie co jest? – Kam podszedł do niego i dotknął jego ramienia. Tadeusz Krajewski wrzasnął z bólu, a Kam poczuł pod ręką coś mokrego. Natychmiast cofnął rękę. Krajewski stanął przodem do Roberta. Kam spojrzał na ramię i dostrzegł na nim powiększającą się, ciemną plamę.
- Czy on… - zaczął Robert.
- Ugryzł mnie lekko… Muszę to przemyć, założyć opatrunek i będzie dobrze… - jęknął Krajewski.
- Zrób to jak najszybciej, nim wda ci się jakieś zakażenie – rzekł Robert, podnosząc gaśnicę. Później poszedł do łazienki.
- I jak wygląda rana? – spytał, opierając się o futrynę.
- Niegroźnie – stęknął Krajewski, obmywając ramię z krwi. – Ale boli jak cholera.
Gdy oczyścił ranę, obaj mężczyźni dostrzegli ślady zębów. Przerażające było to, że odstęp pomiędzy żuchwą a górną szczęką był znacznie większy, niż to możliwe. Żaden człowiek nie ma takich umiejętności, by tak szeroko otworzyć usta.
Ale czy aby na pewno?
Kam obserwując obmywającego ranę Krajewskiego cofnął się myślami do samego początku, do dnia, w którym dowiedział się o śmierci Anety. Odwiedził go wtedy dziwny starszy mężczyzna, który bez powodu rzucił się na niego, próbując go ugryźć. Jego usta, podobnie jak usta byłego przyjaciela Marty Wiżyckiej rozchylały się niewyobrażalnie szeroko.
Czy tamten facet i Mariusz mieli coś ze sobą wspólnego?
Krajewski założył opatrunek, po czym wrócił na salę sekcyjną dokończyć czynności przedpogrzebowe. Zaczął szyć zwłoki, a potem obmywać twarz.
Robert natomiast nadal był pogrążony w rozmyślaniach na temat zjawiska sprzed kilku minut.
Gdy ciało upadło na ziemię, Robert dostrzegł że wymawia jakieś słowo. Był niemal pewien, że dziś już je usłyszał. Czy Marta Wiżycka ma z tym jakiś związek? Musiał z nią porozmawiać, jednak uznał, że najpierw porozmawia o tym z Bogdanem. Przeprosił Krajewskiego i wyszedł na korytarz, Zdjął rękawice i wyciągnął telefon. Wybrał numer Grabowicza i oczekiwał na połączenie.
Po chwili w słuchawce rozległ się basowy głos jego przyjaciela:
- Dyktuj.
- Cześć, Bogdan, muszę z tobą pomówić o tym, czego byliśmy dziś świadkami na cmentarzu. Spotkajmy się na podwórku za kilka minut, dobrze? Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza…
- Załatwione – rzekł Grabowicz, rozłączając się.
Robert wziął głęboki wdech, po czym wrócił do Krajewskiego.
- Muszę na chwilę wyjść na zewnątrz, poradzisz sobie? – spytał.
- Rozumiem, jasne – odparł Krajewski, który zakończył już zaszywanie brzucha Mariusza i właśnie zajmował się doprowadzaniem twarzy do wyglądu modela z okładki magazynu dla sportowców.
- Dzięki – rzekł Kam i ponownie wrócił na korytarz. Ściągnął z siebie ubiór ochronny i poszedł do łazienki dokładnie umyć ręce i twarz.
Nachylił się, nalał wody do splecionych rąk i przyłożył je sobie do twarzy. Wyprostował się, pozwalając, by woda przez chwilę swobodnie spływała po jego twarzy, ginąc w bujnym zaroście.
Przyglądał się swojemu udręczonemu obliczu, krzaczastej brodzie, szczelnie pokrywającej dolną część jego facjaty. Dotarło do niego, że zaczął ją zapuszczać krótko po pogrzebie w zeszłym roku, od tamtej pory przycinając ją jedynie kilkakrotnie, wyrównując tu i tam kilka włosków, które zdecydowały się odstawać od reszty.
Stwierdził, że podoba się sobie taki, jaki jest obecnie i przez najbliższy czas nie będzie jej golił. Nieważne, co będą o nim i o niej mówili inni, nie obchodziło go zdanie innych. Ważne, że dobrze się w niej czuje i nie przeszkadza mu w codziennym życiu.
Przypomniał sobie, że Edycie niezbyt podoba się jego zarost i uśmiechnął się pod nosem.
- Przykro mi, moja droga. Lubię ją, jest częścią mnie. Człowieka nie kocha się za to, jaki jest na zewnątrz, tylko za to, jakie ma wnętrze –powiedział jej kiedyś.
Wtulił twarz w swój osobisty ręcznik i wytarł się do sucha.
Jeśli Edyta kiedykolwiek miałaby się w nim zakochać, niech wie, że on nie zamierza rezygnować z zarostu. Po prostu za bardzo się do niego przywiązał. Może dlatego, że pomaga tłumić emocje? Bardzo możliwe.
Tak myśląc wyszedł z łazienki, a później z prosektorium, zmierzając na zewnątrz.
Z Bogdanem spotkał się kilka minut później. Grabowicz siedział na ławce na lewo od głównego wejścia. Gdy dostrzegł Kama wstał, łapiąc się za kręgosłup i wykrzywiając twarz.
- Dzień dobry!
- Dobry. Musimy pogadać – rzekł Kam, zajmując miejsce obok Bogdana.
Był pogodny, jasny dzień, jednak chłód przypominał mężczyznom o porze roku. Mimo ciepłych kurtek, oboje po kilku minutach zaczęli się trząść z zimna.
- Jutro Wszystkich Świętych – mruknął Bogdan. – Zamierzasz odwiedzić Anetę?
- Tak. Nie o tym chciałem z tobą porozmawiać, przyjacielu.
- Mów więc, synu. Ojciec Bogdan słucha – rzekł poważnym głosem Grabowicz, jednak zepsuł efekt żartu cichym chichotem pod nosem.
- Pamiętasz gościa, który przyszedł do mnie w zeszłym roku? – zaczął Kam, ignorując żart przyjaciela.
- Hmm… - zastanowił się Bogdan. – Masz na myśli tego, z który chciał się z tobą całować? – spytał, ponownie chichocząc.
- Tak, to ten facet. I proszę, to nie pora na żarty, więc bądź poważny i wysłuchaj, co zamierzam ci powiedzieć, bo tylko ty znasz całą historię.
- Jasne, spokojnie, nie unoś się – rzekł Bogdan, unosząc ręce w obronnym geście. – A Tomek? On nie zna wszystkiego?
- Nie – Kam spojrzał na Grabowicza. – Nie był od początku w karetce dziś na cmentarzu, prawda?
- Ano tak…
- No właśnie.
I Kam opowiedział Bogdanowi wszystko, do czego sam doszedł. O wizycie starucha w zeszłym roku, jego ohydnym, przerażającym zgryzie i o zwłokach zabranych z cmentarza, które nagle ożyły na stole. Drugi najgorszy koszmar patologa spełnił się przed kilkunastoma minutami, jednak umysł Roberta był tak rozkojarzony całą sprawą, że nie przejął się tym zbytnio.
Przypomniał mu także o tym, co mówiła im rano Marta w karetce. Jej chłopak przed śmiercią wspominał coś o jakichś dziwnych imionach, Tsathoggui, Yog – Sothocie…a także o jakiejś dziwnej planecie, Yuggoth, jeśli dobrze zapamiętali tę niespotykaną nazwę.
Robert powiedział Bogdanowi, że gdy zwłoki upadły na ziemię, definitywnie zabite przez Tadeusza, z ich spękanych, pokrwawionych ust padło słowo, którego Kam niestety nie usłyszał. Jednak mimo szoku, jaki wtedy go sparaliżował, zdołał odczytać owe słowo z ruchu warg trupa. Ostatnim słowem chłopaka była ta niepokojąca nazwa.
Yuggoth.
A wcześniej powiedział inne słowo, słowo, którego wcześniej nie słyszeli, słowo, które również dziwnie brzmiało. Azatoof?
- Nie, źle to wymawiasz… - przerwał mu Bogdan. – To powinno brzmieć jakoś tak… Azathof.
- A ty skąd możesz to wiedzieć, skoro nie było cię przy tym? – spytał Robert
Grabowicz wzruszył ramionami.
- Nie wiem… Możliwe, że jest między tym wszystkim jakiś związek. Nie uważasz, że powinniśmy jeszcze raz pogadać z tą dziewczyną? Może powie nam coś więcej…?
Kam skinął w zamyśleniu głową. Grabowicz miał rację. Może Marta, gdy ochłonęła nieco, mogłaby im coś jeszcze wyjawić?
- Pogadam z lekarzem, który się nią opiekuje. Może da nam kilka minut.
- No i gra muzyka – rzekł Grabowicz, wyciągając się na ławce. – Jak pan myśli, panie Kam, będzie dziś padać?
Robert spojrzał w niebo, które podczas ich rozmowy zaczęło ciemnieć. Nad lasem, który otaczał szpital, pojawiły się ciężkie, ołowiane, kłębiaste chmury.
- No… zanosi się na deszcz – mruknął Kam.



Jakiś czas później Kam leżał w łóżku i rozmyślając nad tym, co się dziś zdarzyło. Analizował rozmowę z Grabowiczem oraz to, czy te dzisiejsze zwłoki mają jakiś związek z mężczyzną, który rok temu, w dzień śmierci jego żony, przyszedł do Roberta i go zaatakował.
Intrygowały go oczy trupa. Były czarne, matowe, a mimo to, dostrzegł w nich jakąś cząstkę życia. Tyle że to nie był już człowiek, lecz coś innego… Coś jakby siła, która wstąpiła w martwe ciało, na powrót przywracając mu funkcje życiowe. No i ta „planeta”, Yu-ggoth… i Azatoof… co to było, do cholery?
Może ten…ta… to… to coś, Azatoof, miało z tym bezpośredni związek?
Umysł Roberta dał w końcu za wygraną i mężczyzna w jednej chwili pogrążył się w śnie. Przez kilkadziesiąt minut nic mu się nie śniło, lecz w końcu…
Znalazł się w… pod wodą. Gdy dotarł do niego ten fakt, zesztywniał z przerażenia, jednak z jeszcze większym zdumieniem stwierdził, że może swobodnie oddychać. Uniósł ręce do szyi i zaczął się po niej macać. Gdy poczuł pod palcami skrzela, wrzasnął na całe gardło i spojrzał na palce. Dłonie były pokryte grubą, chropowatą skórą, a pomiędzy cienkimi palcami znajdowały się błony pławne.
Robert był tak przerażony, że nie zwrócił uwagi na głos, który zmienił się w charczące gulgotanie.
Rozglądał się wokół, ale otaczały go hektolitry wody.
Nagle dostrzegł jakąś postać, niedaleko siebie. Była ubrana na biało. Kam podpłynął bliżej i przyjrzał się dziwnemu osobnikowi.
Z przerażeniem, paraliżującym jego umysł rozpoznał w nim Anetę. Jej blond włosy swobodnie pływały w wodzie. Gdy go zobaczyła, uniosła dłoń i mu pomachała. Kam dostrzegł, że Aneta także ma błony pławne między palcami.
Przeniósł wzrok na jej sukienkę, która zdawała się wirować w obłędnym, hipnotyzującym tańcu.
- Chodź ze mną… -usłyszał w myślach głos Anety.
Więc ona także ma skrzela i może normalnie oddychać…”, przemknęło Kamowi przez myśl.
Nie dane mu było dłużej rozmyślać nad tym dziwnym zjawiskiem, gdyż powoli zaczął tracić z oczu intrygującą postać żony. Popłynął w jej kierunku i z lekkim zaskoczeniem stwierdził, że przychodzi mu to z niesamowitą łatwością, zupełnie, jakby… jakby był rybą.
Aneta płynęła w dół, aż w końcu pogrążyli się w niemal całkowitej ciemności.
- Dokąd mnie prowadzisz? Zaczekaj! – krzyknął w myślach, mając nadzieję, że „żona” go usłyszy.
- Już niedaleko. Zbliżamy się do R’lyeh – usłyszał odpowiedź.
- Że do czego?
- Zobaczysz… - odpowiedziała słodkim głosem i zachichotała. – Oj tak, zobaczysz.
Kam umilkł i płynął dalej. Wkrótce przed oczami mężczyzny wyrosły znikąd zarysy kamiennych słupów, fantazyjnie owiniętych wodorostami. Gdy podpłynął bliżej, dostrzegł w niemym zachwycie i przerażeniu, że znajdują się pod olbrzymią, starożytną bramą jakiegoś opuszczonego, prawdopodobnie zatopionego miasta.
- Witaj w R’lyeh – usłyszał głos Anety, unoszącej się obok niego.
Spojrzał w jej anielską twarz i poczuł, jak coś ściska go w gardle.
- Aneta… kochanie…
- Złap mnie za rękę – powiedziała.
Kam zmarszczył brwi, zastanawiając się, co ma na myśli, ale w końcu, niewiele się zastanawiając, wyciągnął błoniastą dłoń i ścisnął drugą błoniastą dłoń, należącą do jego zmarłej żony.
- Możesz się poczuć nieco dziwnie… - usłyszał jeszcze jej głos, gdy nagle jakaś niesamowicie potężna siła rzuciła jego ciałem do przodu. Nie poluźnił uścisku, gdyż to właśnie Aneta była tym, co spowodowało jego szybkie przemieszczenie.
Budowle, świątynie podziemnego miasta mknęły wokół nich z zawrotną prędkością, tak, że nie był w stanie dostrzec żadnych szczegółów.
Jedyne, co poczuł, to niepokojące, przytłaczające uczucie bycia obserwowanym. Wydawało mu się, że zewsząd przeszywają go nienawistnym spojrzeniem setki demonicznych oczu.
W końcu się gwałtownie się zatrzymali, a Kam poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Znajdowali się przed ogromną, starożytną świątynią. Wsparta była potężnymi kolumnami, porośniętymi bujną morską roślinnością.
- Robercie… - odezwała się Aneta, patrząc mu prosto w oczy. – To tutaj. W tej świątyni śpi Cthulhu. Tak, to prawda. Dziewczyna z cmentarza miała rację. Grozi wam niebezpieczeństwo. I nie mówię tu o was, jako o tobie, Tomaszu, czy Bogdanie. Mam na myśli całą ludzkość.
Posłuchaj mnie uważnie. Musisz uwierzyć w historię, którą opowiedziała ci dziś ta dziewczyna, Marta. To się już zaczęło. Nyarlathotep przybył. Rytuał już się rozpoczął. Musicie działać. Musicie go powstrzymać. Jeśli przyzwie Yog – Sothotha, Bramę pomiędzy naszym światem, a ich…
Za pośrednictwem Yog – Sothotha przywoła Azathotha, który jest wprawdzie bogiem – idiotą, ale za to jednym z najwyższych w hierarchii i najpotężniejszych Przedwiecznych, będzie za późno… Azathoth przekaże Nyarlathotepowi moc do przyzwania kolejnych Przedwiecznych.
Jestem pewna, że kolejną będzie Shub – Niggurath, Czarna Koza z Lasów z Tysiącem Młodych… później może Dagon… Tsa-thoggua…
- Słuchaj, posłuchaj – przerwał jej Robert. – O czym ty do mnie mówisz?
- Nie mamy czasu! Musisz pokrzyżować plany Nyarlathotepa, inaczej ludzkość jako rasa zginie… proszę.
[dzyń, dzyń]
- Azathoth? Shub – Niggurath? Yog – Sothoth…? Tego ostatniego kojarzę, ta dziewczyna, Wiżycka o nim wspominała, ale wydawało mi się, że jest w szoku i bredzi.
- Nie, to nie szok, to prawda.
[dzyń, dzyń]
To się zaczęło zeszłej nocy… duch jednego z kultystów opętał jednego z jej przyjaciół. Zawładnął jego ciałem i wykorzystał je do przyzwania Nyarlathotepa... proszę, skarbie, uwierz mi.
[dzyń, dzyń]
Nagle obraz Anety się rozmazał, tak samo starożytna świątynia, z której wnętrza dało się czuć tak silną wolę i zło, że ciężko byłoby przebywać przy niej na suchym lądzie bez utraty zmysłów ze strachu.
Kam rozejrzał się wokół, nie wiedząc, co się dzieje. Nim wszystko się rozmazało, a on sam został odciągnięty od żony i budowli, usłyszał oddalający się głos Anety:
- Zaczynasz się budzić! Musisz w to uwierzyć! Zabij Nyarlathotepa!
- Co robię?! – próbował odkrzyknąć, ale nie mógł wydobyć z siebie dźwięku.
Po chwili poczuł, że spada i uderza o coś twardego. Otworzył oczy i rozejrzał się dookoła. Znajdował się w swoim domu. Najwyraźniej przez sen się wiercił, bo obudził się na twardej podłodze.
[dzyń, dzyń]
Ostry dźwięk telefonu podziałał na niego, niczym wiadro zimnej wody wylane na twarz.
- Kto to dzwoni o tej porze? – mruknął, podnosząc się ciężko z ziemi.
Usiadł na ziemi i podniósł komórkę.
- Tak, słucham?
- Robert? Wybacz, stary, że cię budzę, ale… stało się coś…
Kam zrobił się czujny. W umyśle wciąż miał świeże wspomnienie niedawnego snu.
- Mów – rzekł, rozbudzony w ciągu kilku sekund.
- Wiktor nie żyje – usłyszał niski, rozedrgany bas Bogdana.









Brak komentarzy :

Prześlij komentarz