sobota, 6 lutego 2016

"Dies Irae"













Tym, co natchnęło mnie do napisania tego utworu było objawienie św. Ojca Pio: "Trzy Dni Ciemności".



















Mariusz Dobrecki wszedł do domu. Była godzina dwudziesta druga dwadzieścia trzy, a on właśnie wrócił z drugiej zmiany. Pracował w zakładzie znajdującym się w strefie przemysłowej miasta i powrót do domu zajmował mu raptem kilkanaście minut, w zależności od korków. Ostatnio zaczął jeździć okrężną drogą, którą mało kto uczęszczał, a co za tym idzie, mógł pozwolić sobie na zwiększenie prędkości. Dzięki temu omijał korki, które tworzyły się głównie po pierwszych zmianach, po godzinie czternastej i jadąc objazdem docierał do domu mniej więcej o tej samej porze.
Dzisiejszy wieczór był wyjątkowy: przeddzień wigilii Świąt Bożego Narodzenia, dwudziesty trzeci grudnia. Ostatni dzień pracy przed przerwą świąteczną. Miał szczęście, grafik był dla niego łaskawy – następną, tym razem pierwszą zmianę, będzie miał dopiero drugiego stycznia. Jak łatwo się domyślić, na samą myśl o tym Mariuszowi poprawiał się humor. Tyle dni wolnego, spędzone w rodzinnym gronie? Dobrecki był z tych, którzy kochają swoich bliskich, uwielbiają z nimi przebywać i potrafią cieszyć się z ich obecności w każdej chwili, bez względu na to, w jakim aktualnie są stanie. Razem z Karoliną, jego uroczą żoną, mieli dwójkę dzieci: Dominika i Agnieszkę. O tej porze powinny już spać, jako że mają po dziesięć i jedenaście lat. Leżały w swoich łóżkach już pewnie około godziny dwudziestej pierwszej, ze świadomością tego, że jutrzejszego ranka znajdą pod choinką prezenty – oczywiście, gdyby ich spytać, które z nich było grzeczniejsze przez ten rok – kłóciłyby się zawzięcie, byle tylko przedstawić siebie w lepszym świetle. Prawda jednak była taka, że oboje dość dobrze się sprawowali. Karolina i Mariusz zgodnie to przyznawali: tak Dominik, jak i Agnieszka byli nadzwyczaj grzecznymi dziećmi. Nie miało na to wpływu nawet to, że dzieli ich raptem rok różnicy, spokojni, cisi, no po prostu anioły, nie dzieci. Starali się ich zbytnio nie rozpieszczać, no ale jak można odmówić dziecku czegoś, co sprawia mu przyjemność, zwłaszcza, że ani o chłopcu, ani o dziewczynce złego słowa nie mogli powiedzieć.
Ze względu na to, że cenił sobie ich spokojny sen – zwłaszcza w tę jedną, specjalną noc w roku, kiedy każde dziecko śpi jak na igłach, z nadzieją na to, że usłyszy świętego Mikołaja, gdy ten odwiedzi jego dom – otworzył drzwi i jak najciszej wślizgnął się do domu. Mariusz pamiętał siebie, gdy był w ich wieku, a że znał oboje na wylot, dobrze wiedział, że są dokładnie tacy sami, jak on. On też nie mógł się doczekać na wyimaginowanego grubasa z worem na plecach tak bardzo, że kilka razy budził się w środku nocy i zakradał do pokoju rodziców, by po kryjomu sprawdzić, czy pod choinką nie czekają już paczki z prezentami. Miał wrażenie, że jego dzieci robią to samo, chyba że już z tego wyrośli, ale szczerze w to wątpił. Jego zdaniem było na to jeszcze za wcześnie.
Obrócił się i delikatnie, powoli, zamknął za sobą drzwi, dodatkowo przekręcając klucz w drzwiach. Ściągnął buty i podszedł do szafki stojącej w przedpokoju, kładąc na niej torbę, w której nosił kanapki do pracy. Do jego uszu dobiegł szum zza zamkniętych drzwi od kuchni. To Karolina, wciąż przygotowywała po-trawy na święta. W chwilach takich, jak ta, żałował, że musi pracować, nie mogąc jej zbytnio pomóc w ciężkich pracach. Do południa Karolina robi zakupy i wraca z nich, gdy Mariusz wychodzi do pracy, więc praktycznie się mijają. Widzą się dopiero wieczorem, ale wtedy, oboje zmęczeni swoją pracą, nie mają już sił stać przy garach, tylko jedzą szybką, wspólną kolację i kładą się spać, ażeby następnego dnia wstać wcześnie i móc kontynuować przygotowania.
Wieczór dwudziestego trzeciego grudnia nie był wyjątkiem. Mariusz wszedł po cichu do kuchni, gdzie jego żona stała tyłem do niego, przygotowując jedyną, prawdziwą królową świąt w każdym polskim domu: sałatkę warzywną. Zbliżył się do niej i kładąc dłonie na biodrach, wyszeptał do ucha:
- Hej, kochanie, już jestem.
Na dźwięk jego głosu, lub dotyku jego dłoni, tak nagłych i niespodziewanych, Karolina podskoczyła, ze świstem wciągając powietrze w płuca. Odwróciła się przestraszona, patrząc mu prosto w oczy:
- Jezu, nie strasz mnie! Chcesz, żebym się skaleczyła? – to mówiąc pocałowała go, splatając dłonie za jego głową. – Chcesz już kolację, czy najpierw weźmiesz prysznic?
- Najpierw się wykąpię – odparł, przecierając oczy. – Jestem dziś cholernie zmęczony, jeśli najpierw zjem, to czuję, że usnę, zanim się wyszoruję.
- Dobrze, to idź, a ja uszykuję ci co nieco.
- Dzięki, skarbie, kochana jesteś – rzucił Mariusz, wychodząc z kuchni i po cichu zamykając za sobą drzwi. W drodze do łazienki zawahał się, po czym zakradł się ostrożnie pod drzwi do pokoju dzieci. Przystawił ucho, nasłuchując. Cisza. Nie wychwycił żadnych szeptów, co pozwala wnioskować, że już posnęły. Z lekkim uśmiechem, malującym się na twarzy jak nieśmiały rumieniec na obliczu kobiety, która usłyszy komplement na swój temat, wrócił do łazienki i zaczął się rozbierać. Nim zdążył wejść pod prysznic, drzwi po cichu się otworzyły i do środka wślizgnęła się Karolina.
Niecałą godzinę później oboje leżeli już w swoim łóżku, ciesząc się, że w końcu mogą odpocząć.
- Włożyłeś prezenty pod choinkę? – spytała Karolina.
- Tak, już leżą i czekają.
- To dobrze. Mam nadzieję, że dzieci się ucieszą.
- Na pewno. Zawsze się cieszą. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? – zapytał, obracając głowę w stronę żony.
- Nie wiem… one tak szybko rosną…
- Daj spokój, jestem pewien, że mamy jeszcze ze dwa, trzy lata, zanim zaczną się autentyczne problemy.
- Mam nadzieję, że masz rację… - westchnęła.
- Oczywiście, że mam, skarbie – to mówiąc, pochylił się i po-całował ją w policzek.
Przez chwilę leżeli w milczeniu, Mariusz właśnie miał się obracać na bok, gdy nagle przypomniał sobie coś, co zauważył, wracając z pracy.
- Oglądałaś może dziś prognozę pogody?
- Hmm…? – mruknęła już lekko zaspana Karolina. – Co…? Nie, nie oglądałam, a co? Nie miałam czasu.
- Wracając z pracy zauważyłem, że zaczyna się chmurzyć. Może to na śnieg, jak myślisz?
- Mhm…
- Śpisz, prawda?
- Mhm…
- Dobrze. Kocham cię. Dobrej nocy, skarbie.
- Mhm…
Mariusz przewrócił się na bok i zamknął oczy, oddychając głęboko. Fakt, iż niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami mógł oznaczać opady śniegu, owszem, w sumie byłaby to wyśmienita niespodzianka dla dzieci, gdy się obudzą, bo z tego, co pamiętał, przez ostatnie trzy, cztery lata, święta były deszczowe… lub suche, co wcale nie było lepsze. Z drugiej strony jeśli miałby to być śnieg, to prędzej właśnie kilka lat temu, a nie dzisiejszej nocy. Aktualnie klimat jest tak ciepły, że nie ma szans na klimatyczne, białe święta. Boże Narodzenie skąpane w białych zaspach młodsze dzieciaki znają z legend opowiadanych przez rodziców. Mariusz miał szczęście, że należy do tego pokolenia, w którym śnieżne zaspy niejednokrotnie utrudniały komunikację miejską, powodując niesamowitą frajdę u niego i dzieciaków w jego wieku. Dziś żałował, że jego dzieci nie mogą doświadczyć tego sa-mego. Chciałby je zabrać na sanki i rozbiec się, ciągnąć je za sobą, gwałtownie skręcić i sprawdzić, czy utrzymają się na pojeździe, czy spadną. Pamiętał, że jego ojciec tak się z nim bawił. Ależ miał z tego radochę! Mimo iż często spadał, nie przeszkadzało mu to, był ubrany „na Eskimosa”, więc upadki nie były bolesne, jedyne, co go wtedy bolało, to brzuch… ze śmiechu. „Ech, to były czasy…”, pomyślał jeszcze, zanim zapadł w sen.
Wspomnienie zimowych szaleństw z ojcem było jego ostatnią myślą przed zapadnięciem w krainę marzeń. Gdy zasnął, na jego twarzy malował się uśmiech, a śnił o czasach, gdy życie było prostsze, a jednym z największych zmartwień było to, czy następnego dnia pogoda pozwoli na wyjście na dwór i pogranie w piłkę.
Gdy się obudził, poczuł parcie na pęcherz. Za oknem było jeszcze ciemno, Karolina oddychała głęboko, leżąc u jego boku. Usiadł na łóżku, ziewając i przecierając oczy. Ubrał kapcie i po-szedł w stronę toalety. Oczy mu się kleiły, dodatkowo mrok panujący w domu sprawił, że niewiele widział; szedł na pamięć, jak każdy, kto obudzony w środku nocy wstaje za potrzebą.
Zapalił światło w toalecie i wszedł do środka, po cichu zamykając za sobą drzwi. Gdy znalazł się w oświetlonym pomieszczeniu, z zaskoczeniem stwierdził, że oślepiający zazwyczaj blask lampy nie razi go tak, jak zazwyczaj. Spojrzał w lustro, mrugając gwałtownie i ze zdumieniem stwierdził, iż rozbudził się w mgnieniu oka. „Co jest?”, pomyślał. Załatwił potrzebę i delikatnie spuścił wodę, nie marnując jej za wiele, jako że zawartość pęcherza nie była imponująca. Wychodząc z pomieszczenia i gasząc światło, kątem oka spojrzał w kuchenne okno. Nic. Ciemność. Postanowił pójść do pokoju gościnnego i napić się herbaty, która została mu po kolacji i przy okazji sprawdzić godzinę na zegarku pod telewizorem. Przeszedł przez przedpokój i zbliżył się do stołu, sięgając do kubek z napojem. Gdy przykładał go do ust, jego wzrok przykuło coś, co znajdowało się na stoliku, na którym stał telewizor.
Był to wyświetlacz odtwarzacza DVD, który pokazywał godzinę. W chwili, gdy Mariusz skierował na niego wzrok, zmieniła się ona z dziesiątej trzydzieści jeden na dziesiątą trzydzieści dwie. Mężczyzna zamrugał dwa razy, nie dowierzając temu, co widzi. Dziesiąta trzydzieści dwa? Jak to możliwe? Odstawił szklankę na stół, o mało co nie rozlewając herbaty i skoczył w stronę balkonu, choć już przez firankę widział, że na zewnątrz panuje nieprzenikniony mrok.
- Co, do… - zaczął, odsłaniając firankę i otwierając drzwi.
Z miejsca uderzył w niego potężny podmuch wiatru. Był tak silny, że niemal zwalił Dobreckiego z nóg. Firanka w mgnieniu oka się napięła, przypominając wściekłego psa na smyczy i jednocześnie sprawiając wrażenie, jakby lada chwila miała się zerwać z karnisza.
Zimne uderzenia wichury były ostre, niczym skórzane bicze, niemal natychmiast wywołując dreszcze na całym ciele Mariusza. Spróbował zamknąć drzwi, ale nadaremnie. Nie był w stanie tego zrobić, gwałtowne podmuchy były zbyt potężne, by mógł docisnąć je do futryny i by tam pozostały. Postanowił więc dać sobie z nimi spokój, przecież będzie tu tylko chwilę, nic się nie stanie, jeśli przez chwilę będą otwarte.
Stanął więc twarzą w stronę swego osiedla, a to, co ujrzał, sprawiło, że jego serce ze strachu na moment się zatrzymało.
Na dworze panowała czerń. Głęboka, aksamitna, nieprzenikniona. Jeśli zegarek w odtwarzaczu DVD chodził dobrze, powinno być kilkanaście minut przed godziną jedenastą rano, a tym-czasem świat nadal skąpany był w nienaturalnej ciemności. Nagle w umyśle Mariusza pojawiła się myśl: „Chmury! Wczoraj widziałem dziwne chmury, prawda?” Teraz, gdy sobie o tym przypomniał i spojrzał w niebo, dostrzegł, że miał rację. To te chmury. Przez noc zasłoniły całe niebo i wisiały teraz, ciężkie, ołowiane, tworząc nieprzeniknioną tamę, przypominająca żelazne wrota. Wydawały się zwiastować burzę stulecia. Mariusz zaczął podejrzewać, że może to przez nie Ziemia skąpana jest w tej nienaturalnej czerni, ale gdy tylko zaczął się nad tym zastanawiać, jego rozważania zostały brutalnie przerwane.
Najpierw oczy Mariusza oślepił jaskrawy błysk, najjaśniejszy, jaki kiedykolwiek widział. Był tak zatrważający, że świat pogrążony w kompletnej czerni, na kilka sekund stał się wręcz biały. Sekundę potem rozległ się grzmot. Nie był to jednak zwykły grzmot. Dźwięk, który wydostał się z dotychczas milczącego, budzącego nienazwaną grozę wału chmur był tak rozrywający i niski, w dodatku powodował takie wibracje, że szyby w samochodach – w tym pojeździe Mariusza – popękały z hukiem. Jednogłośnie zawyły dziesiątki alarmów i choć przez kilka sekund w uszach mężczyzny dudnił pogłos po grzmocie, wycie przypominające syreny powoli stawało się coraz wyraźniejsze. W przypadku jednego samochodu potrafi być irytujące, a do Mariusza docierało kilkadziesiąt różnorakich.
Dobrecki podszedł do balustrady i wpatrzył się w ciemność. Coś zaczęło mu migotać, coś, co w mroku zdawało się być białe. Pierwszą myślą, jaka pojawiła się w wytrąconym z toru racjonalnego myślenia umyśle Mariusza była nadzieja, iż jest to śnieg. Wyciągnął nawet rękę, aby to sprawdzić, pewien, że za chwilę poczuje zimno śnieżnych płatków.
Na jego dłoń jednak nie spadł biały puch. To, co się na niej pojawiło, nie było zimne, lecz suche. Zaskoczony cofnął rękę i przybliżył ją do twarzy. Z niewysłowionym wręcz zdumieniem stwierdził, że zamiast płatów śniegu, leżą na niej płaty… popiołu.
Z nieba prószył popiół.
Mariusz był tego absolutnie pewien.
Wziął nawet kilka z nich na język, po czym splunął z obrzydzeniem. Tak, to był popiół.
Podniósł wzrok z powrotem na chmury. Tym razem coś w ich wnętrzu się żarzyło, ciemny, głęboki czerwony kolor, niespiesznie pulsujący, przywodzący na myśl drapieżnika, czekającego cierpliwie na moment odpowiedni do zaatakowania ofiary.
Kłębowisko chmur żarzyło się, pulsowało głęboko wewnątrz, obrzydliwym, krwistym kolorem, z nieba prószył popiół, na ulicy samochody kontynuowały swoją opętaną kakofonię, a poza tym nie działo się nic.
Jak się okazało, był to jedynie głęboki wdech przed skokiem do wody.
W chwili, gdy oddech Mariusza zaczął się jako tako stabilizować, dobermany zostały spuszczone z łańcucha. Nie, dobermany to niewłaściwe określenie.
Ogary piekielne zerwały się z kajdan.
Ziemia, podwórko na osiedlu Mariusza, tuż pod jego balkonem, na oczach mężczyzny, który powoli zaczynał tracić zmysły, zaczęła się rozstępować.
Zaczęło się od zwykłych pęknięć, przypominających te na suchej, spieczonej ziemi, na którą długi czas nie padają deszcze. Potem jęły się powiększać, aż w końcu, między jednym krańcem a drugim, wytworzyły się kilkumetrowe przepaście, których głębokość mogła być liczona nawet w kilometrach. Wkrótce podwórko na osiedlu zamieniło się w olbrzymią siatkę pęknięć.
Mariusz patrzył na to wszystko i zaczął łudzić się nadzieją, że może to, że był w toalecie tylko mu się śniło. I ten koszmar, który rozgrywa się właśnie przed jego oczami jest jedynie wytworem jego zmęczonego umysłu. Zamrugał kilkakrotnie, nawet się uszczypnął. Gdy ponownie spojrzał na dół nic się nie zmieniło. Płyta Ziemi pękała, tworząc krajobraz z najdroższego filmu katastroficznego w dziejach. Filmu, który stał się rzeczywistością.
Mariusz cofnął się do okna i oparł o parapet okna, zbyt sparaliżowany, by krzyczeć. Zapomniał o żonie, zapomniał o dzieciach.
Instynkt samozachowawczy całkowicie przejął nad nim władzę. Jedyną myślą, jaka nieustannie kołatała się w umyśle Mariusza, było pragnienie ukrycia się. Ponadto, gdzieś głęboko w studni rozgorączkowanego umysłu pojawiło się wspomnienie. Stare, niewyraźne, niekompletne.
Jakiś czas temu, Dobrecki nie miał pojęcia kiedy, miesiąc, rok, dekadę wcześniej… spotkał się z pewną przepowiednią. Tej nocy nie miał pojęcia, czy rzeczywiście była to przepowiednia, czy jakaś historia znaleziona w Internecie, fakt faktem… wszystko wyglądało podobnie: nad światem zapadła ciemność, a niebiosa drżały od nienawiści. Może był to fragment Apokalipsy świętego Jana? A może proroctwo jednego z proroków?
Tego Mariusz nie wiedział. Wiedział jednak, że nie może zostać na balkonie. Coś podświadomie podpowiadało mu, co powinien robić: ukryć się. Przede wszystkim, nie powinien dłużej stać na balkonie. Musi się stąd ruszyć i wejść do środka.
W chwili, gdy miał się ruszyć w stronę drzwi, coś wstrzymało go w miejscu. Z popękanej ziemi wystrzeliły słupy ognia. Ogromne, o średnicy kilku metrów, z hukiem trysnęły w górę, sięgając chmur i stapiając się z nimi, niczym kolumny w greckim Partenonie. Fala gorąca w ciągu kilku sekund owiała twarz Dobreckiego. Upał był tak wielki, że w jednej chwili oblicze mężczyzny pokryło się potem.
Gdy przed oczami Mariusza ukazały się piekielne, filaropodobne kolumny, zdążył pomyśleć: „Dobry Boże… czy to apokalipsa? Czy to już koniec naszego świata…?” Gdy ta myśl prze-mknęła przez umysł mężczyzny ,do jego uszu dobiegł wrzask.
Na jego dźwięk Mariusz w końcu oprzytomniał i rzucił się do drzwi. Wskoczył do domu i jakimś cudem udało mu się całkiem szczelnie domknąć balkon. Nie rozglądając się na boki, padł na kolana przy narożnej kanapie i opierając się o nią łokciami, zamknął oczy i zaczął się modlić.
Tymczasem wrzask narastał. Na początku brzmiał jak ludzki krzyk… ale tylko na początku. Pochodził ze stworzonych z piekielnych ogni kolumn, z których wyłoniło się nagle dziesiątki ludzkich ciał. Nagich, powykrzywianych z bólu, kobiet i mężczyzn. To z ich gardeł wydobywał się ten nieludzki krzyk. Krzyk, który zmienił się w zwierzęcy w chwili, gdy skóra zaczęła schodzić z nich całymi płatami. Rozlegały się przeszywające dźwięki rozrywania ludzkiej skóry, na skrawki ziemi, które się ostały, pokryte powiększającą się warstwą popiołu, obfitymi strumieniami lały się litry krwi. Potępieńcy zawodzili nieustannie, a ich dzikie, rozedrgane głosy wznosiły się aż pod tętniący czerwienią wał chmur.
Mariusz klęczał w pokoju, żarliwie się modląc. Coś mu nakazywało, coś wręcz żądało, by tak zrobił, by zamknął oczy i padł na kolana modląc się i żałując za swoje grzechy. Spod przymkniętych powiek płynęły łzy.
Na podwórku spomiędzy ziejących otchłanią kraterów coś zaczęło się wyłaniać…
Najpierw pojawiły się olbrzymie rogi, a chwilę później obrzydliwa, gigantyczna, demoniczna twarz. Jej usta rozciągnięte były w ohydnym, szerokim uśmiechu. Ślepia, puste w środku, płonęły piekielnym ogniem. Całość była jedynie czymś na kształt rzeźby, diaboliczna forma sztuki. Pod łbem diabła widniał również lśniący czerwienią napis: „Lasciate ogni speranza, voi ch'en-trate”, co w przekładzie z włoskiego znaczy: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy wchodzicie”. Niżej, pod napisem, zaczęła wyłaniać się ogromna, dwuskrzydłowa brama. Wykonana była z ludzkich szkieletów, a całość otoczona olbrzymimi klatkami piersiowymi, przyozdobionymi licznymi mniejszymi elementami ludzkiego kośćca… i nie tylko. Były tam również kości istot przebywających w najgłębszych Kręgach Piekła, nienazwanych i nie mających jednolitego kształtu. Gdy już odrażająca, przerażająca do utraty zmysłów brama wyłoniła się z podwalin ziemi, obdarci ze skóry potępieńcy zajęli się ogniem, a ich wrzask szybko zmienił się w rzężenie i szaleńcze porykiwanie. Mariusz wciąż żarliwie się modlił. Karolina w końcu się przebudziła i wciąż zaspana, wstała z łóżka i wolnym krokiem ruszyła do pokoju gościnnego, skąd słyszała przerażone szepty i mruki męża. Stanęła w progu, przecierając oczy. 
- Mariusz…? Co się….? – zaczęła, ale nie skończyła. 
W tej chwili Brama Piekieł zaczęła się rozwierać, a spomiędzy jej skrzydeł wylał się niezdrowy, karmazynowy blask. Oczy kobiety dostrzegły przez firankę, co się dzieje na dworze. Mariusz, choć pogrążony w modlitwie, oderwał się na chwilę od żarliwych próśb o ocalenie i krzyknął: 
- Karolina, nie! Zamknij oczy! – bo jak sądził, właśnie to powinna zrobić. 
Niestety było już za późno. Na widok Sądu Ostatecznego – mimo iż nie był to taki sąd, o jakim mówi Pismo święte – oczy żony Mariusza eksplodowały, jakby rozsadzone od środka. Resztki gałek ocznych zaczęły spływać po policzkach, a zaskoczona kobieta padła na kolana. Mariusz, wciąż z zaciśniętymi powiekami, spod których jeszcze obficiej ciekły łzy, wyszeptał tylko: 
- Kochanie… 
Na nic więcej nie było go stać. Sam nie rozumiał, co się dzieje, ale czuł, że postępuje właściwie. Mimo wszystko wciąż miał nadzieję, że jakoś przetrwa do końca Sądu Ostatecznego. Jednakże… nie był to sąd ostateczny, który zapowiadał Chrystus. Był to sąd piekielny, kiedy to potępieńcy uprzedzili niebiosa i pierwsi wstąpili na ziemski padół. I to oni, a nie Ci, którzy zasiadają w niebiosach, będą sądzić ludzi za ich czyny. Wrota tymczasem otwarły się na tyle szeroko, że ogromna, tłusta, czarna jak noc, łapa z wielkimi, zakrzywionymi pazurami zdołała się z niej wysunąć. Chwilę po niej pojawiła się druga, obie wsparły się o resztki popękanej skorupy ziemskiej, tak żeby reszta cielska mogła się wydostać. 
Dobrecki wciąż miał nadzieję na ocalenie.
 - Dobry Panie, proszę cię, miej dla nas miłosierdzie. Tyś jest Panem wszystkiego, co żyje, błagam cię, ocal nas. Zbaw moje dzieci od swego gniewu, daj im szansę na życie, proszę Cię, Panie, bądź łaskaw w swym gniewie, ocal nas… 
Gdy jeszcze wypowiadał te słowa usłyszał, jak szyba w oknie w pokoju dzieci pęka, a sekundę potem rozległ się ich przeraźliwy wrzask. Wciąż nie otwierał oczu. Chwilę potem okno w pokoju gościnnym zostało rozbite na kawałki. Ogromna, demoniczna łapa chciwie wsunęła się do środka.


















30 grudnia 2015 – 10 stycznia 2016