piątek, 31 maja 2013

"Kaplica: Requiem" - II

III
Bogdan i Wiktor



Wyszli z sypialni i skierowali w kierunku schodów. Byli jeszcze na szczycie, gdy z dołu dobiegło łomotanie w drzwi.
- Spodziewasz się kogoś? – spytał Tomasz.
- Nie. No, z wyjątkiem Bogdana i Wiktora.
Robert zszedł na dół i skierował się do drzwi. Spojrzał przez judasza i odwrócił się do Korzeckiego.
- Jakiś dziad – szepnął.
- Znasz go?
- A skąd. Pierwszy raz na oczy gościa widzę.
Otworzył drzwi na oścież i chłodne wieczorne powietrze uderzyło ich w twarz. Dotyk normalności w świecie skąpanym w oparach szaleństwa.
W progu stał starzec, teraz niemal zgięty w pół. Oddychał z trudem, krztusząc się co chwilę.
- Nic panu nie jest? – spytał Robert, którego nagle nawiedziło dziwne uczucie. Zmrużył oczy i spojrzał na Korzeckiego. Ten milczał, wpatrując się w starca.
Mężczyzna usiłował coś powiedzieć, lecz zdawał się być taki słaby, że z jego gardła wydobywało się jedynie chrapliwe rzężenie.
Podniósł na nich wzrok i dopiero teraz dostrzegli przerażenie malujące się na jego twarzy. Panikę w oczach. Lekkie drżenie dolnej wargi. Kropelki poty spływające po pomarszczonym czole.
- Poom – tss… - wysapał z trudem.
Zrobił chwiejny krok do przodu, lecz nagle zachwiał się i gdyby nie szybka reakcja Kama, wylądowałby na wycieraczce.
- Pomóż mi, jest trochę ciężki – jęknął Robert.
Korzecki nachylił się i przełożył sobie lewą rękę mężczyzny przez kark. Robert w ten sam sposób chwyciła go za prawą rękę.
- Gotowy?
Tomasz skinął głową. Wnieśli starca do środka. Zaprowadzili go do dużego pokoju i posadzili na kanapie. Wciąż dało się czuć woń rozlanego piwa, jednak nie była ona już tak uderzająca, jak jeszcze przed kilkoma minutami.
Kam poszedł zamknąć drzwi, a gdy wrócił, Korzecki szepnął mu na ucho:
- Jest bardzo blady. I osłabiony. Coś mu dolega… Obawiam się, że trzeba go będzie zabrać do szpitala. Zrobić stosowne badania…
Robert podstawił sobie pufę i usiadł naprzeciwko starca. Mówił powoli, głośno i wyraźnie, by ten dobrze go zrozumiał.
- Nazywam się Robert. Robert Kam. A pan? Jak ma pan na imię?
Mężczyzna spojrzał na niego rozbieganymi oczyma, otworzył usta, przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał odpowiedzieć, lecz po chwili je zamknął.
- Słyszy mnie pan? – Robert zdawał się zapomnieć o śmierci żony. Znów się wyłączył. Teraz w centrum jego uwagi był tajemniczy gość siedzący na kanapie. Był całkowicie pochłonięty rozmową.
Nie.
To był monolog. Mężczyzna jak na razie zupełnie nie reagował na pytania. Jego rozbiegany wzrok świadczył o tym, że nie do końca wie, gdzie się znajduje. Co chwilę łypał spod byka na mężczyzn, jakby w obawie, że coś mu zrobią. Z tego, co widział Tomasz, starzec nawet nie wiedział, że ktoś do niego mówi. Zdawał się być… pogrążony w jakimś rodzaju katatonii… Tomasz był zafascynowany. Nigdy dotąd nie spotkał się z takim przypadkiem.
- Gdzie pan mieszka?
Nic.
- Ma pan rodzinę w okolicy?
Cisza.
Robert odwrócił się do Tomasza i rzekł:
- Tomku, zadzwoń do szpitala, niech kogoś przyślą.
Korzecki wyciągnął komórkę, wybrał numer pogotowia i wyszedł na ganek.
Robert wpatrywał się w milczeniu w starca, który odprowadził Tomasza wzrokiem. Gdy ten wyszedł na ganek, dziadek przeniósł wzrok na Kama. Uśmiechnął się szyderczo, ukazując pożółkłe zęby.
- Co, do… - mruknął Robert, nagle dostając gęsiej skórki.
Wtem starzec zerwał się z kanapy. Z niesamowitą szybkością i nienaturalną gracją, jak na kogoś, kto jest już jedną nogą w grobie, rzucił się na Roberta. Mężczyzna nie zdążył zareagować. Starzec całym swym ciężarem strącił go z pufy i razem wylądowali na ziemi.
Robert krzyknął cicho.
Pomarszczona twarz znalazła się zatrważająco blisko jego. Wyglądał, jak szaleniec – rozszerzone źrenice, obłąkańczy uśmiech.
Tomasz na dźwięk krzyku przyjaciela wydał kilka zwięzłych poleceń swemu rozmówcy, po czym ruszył na pomoc Kamowi.
W tym czasie staruszek zrobił się bardzo rozmowny. Każde zdanie było pozbawione sensu. Słowa wyrzucał z sinych jak śliwka ust z prędkością karabinu.
- Jej dusza należy już do nich. Przyjdą i po ciebie. O, tak, przyjdą i po ciebie. Nie uciekniesz im. Nikt im nie może uciec. Już idą. Słyszę ich oddechy. W mojej głowie. Już nadchodzą. Już nadchodzą. Nie masz dokąd uciec. Znajdą cię. A wtedy…
Robert nie miał pojęcia, o co mu chodzi. Próbował go jakoś z siebie ściągnąć, jednak zwyczajnie nie dał rady: staruszek był zwinny jak jaszczurka.
Nagle zachciało mu się śmiać. Prawie parsknął prosto w twarz napastnika. To takie absurdalne: zdrowy, sprawny fizycznie trzydziestosześciolatek nie potrafi zepchnąć z siebie wściekłego osiemdziesięciopięciolatka. Na dodatek, Tomasz, który chwycił dziadka pod pachami, też nie radził sobie najlepiej; ciągle mu się wyrywał.
Robert spojrzał na dłonie starca.
Stare, pomarszczone. Palce wygięte jak szpony bestii. Szaleńczy błysk w oczach. Ślina tryskająca spomiędzy suchych warg.
- Nie daję rady! – krzyknął Tomasz w panice.
- Ściągnij ze mnie tego pojeba!
- A wtedy dołączysz do nich i już na wieki będziesz należał do niego! – zakończył swą wypowiedź szaleniec i spróbował ugryźć Roberta.
Szpony starca zacisnęły się na ramionach mężczyzny. „Skąd ten dziad ma w sobie tyle siły?!”, pomyślał. Za nic nie mógł ich od siebie oderwać. Spróbował odsunąć się jak najdalej od twarzy napastnika, ale powoli zaczynało mu już brakować oddechu.
Nie wspominając o siłach.
- Korzecki, pośpiesz się do cholery! – krzyknął.
- Staram się! Albo on jest taki silny, albo…
W tym momencie starzec rozwarł usta. Rozciągnęły się na maksymalną wysokość, a potem… jeszcze szerzej.
Nadnaturalnie rozwarta paszcza z każdą sekundą była bliżej twarzy mężczyzny. Poczuł, jak ślina ścieka mu na twarz. Wstrząsnął nim dreszcz.
- Tomek… - szepnął.
Jego przyjaciel z braku pomysłu rozpaczliwie kopał napastnika w żebra, z rozpaczliwą nadzieją, że może to pomoże. Z tego co słyszał, kilka z nich pękło z cichym trzaskiem. Starzec nawet tego nie poczuł.
W tym momencie, usłyszawszy krzyki już z zewnątrz, do domu wbiegli Bogdan Grabowicz i Wiktor Bormański.
Pomoc nadeszła w ostatniej chwili. Ohydne, żółte zęby zamknęły się na twarzy Kama, niczym pułapka na niedźwiedzie. Odrażający, cuchnący zgniłymi jajami oddech owionął jego twarz. Stęknął z obrzydzenia. Czoło i broda. Coraz większy nacisk. Coraz gorszy smród.
- Co, do... – mruknął Bogdan.
Oboje z Wiktorem nie mogli uwierzyć w to, co widzą.
Robert leżał na ziemi, na nim jakiś starszy jegomość, który najwidoczniej… całował go (tak to wyglądało z ich punktu widzenia), a za nimi pan Korzecki daremnie próbujący ściągnąć kochasia z pana Roberta Kama.
- Pomóżcie nam, do cholery! – zawołał desperacko Tomasz.
- A po co? Pan Kam wygląda jakby był siódmym niebie, więc po co mamy się wtrącać? Nie lepiej zostawić ich samym sobie?
- Grabowicz! To nie pora na żarty! – jęknął Korzecki.
Trzeba jednak przyznać, że Bogdan nawet w takiej sytuacji potrafił ich rozbawić.
To znaczy, jego. Robert wciąż szarpał się przygnieciony staruszkiem.
- No przecież już idę…
To mówiąc, razem w Wiktorem ruszyli na pomoc przyjaciołom.
Tomasz chwycił starca w pasie, a Grabowicz i Bormański za łokcie.
- Na trzy… - mruknął Tomasz.
Zęby starca próbowały przebić skórę na czole i brodzie Roberta, jednak ten wciąż zaciekle się bronił.
- Raz…
W tym momencie starzec postanowił użyć języka. Przejechał długim, szorstkim ozorem, zupełnie jak pies, po twarzy Kama. Coś w żołądku mężczyzny się przewróciło i w mgnieniu oka znalazło się w ustach.
- Dwa…
Robert zacisnął usta i oczy. Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał torsje.
- Trzy!!!
Mężczyźni jak na rozkaz szarpnęli starca. Wspólnymi siłami udało im się wreszcie oderwać go od ciała Roberta, jednak i tak z wielkim trudem. Od tego momentu wszystko dzieje się błyskawicznie: zakrzywione szpony próbują dosięgnąć Roberta. W tym ułamku sekundy, gdy twarz szaleńca oddala się od jego, ma okazję dostrzec, jak płynnie wraca do normalnego stanu. Wszystko wraca na swoje miejsce. Skóra wokół ust na powrót się marszczy i nie sprawia już wrażenia, jakby za chwilę miała pęknąć.
Bogdan i Wiktor mocno zaparłszy się nadal trzymają dziadka za ramiona. Tomasz traci równowagę i z rozmachem siada na kanapie.
Kam, zaślepiony wściekłością, wciąż z oślinioną twarzą w mgnieniu oka staje na równe nogi. Bierze potężny zamach i uderza prawym sierpowym w twarz osiemdziesięciopięcioletniego mężczyzny. Żuchwa pęka w trzech miejscach. Głowa bezwładnie odlatuje w bok. Zamglone oczy uciekają w tył głowy. Z lekko uchylonych ust wydobywa się rozedrgany niczym struna na silnym wietrze wydech. Ciało starca nagle wiotczeje w silnych uściskach mężczyzn. Pozwalają opaść mu na podłogę.
- Cholera… słyszeliście to? – powiedział cicho Tomasz. Cały czas siedział na kanapie. Pot spływał mu po czole.
- Chłopie, połamałeś mu szczękę!
Robert milczał, patrząc na ciało leżące w pokoju, które przy słabym świetle lampki mogło śmiało uchodzić za worek. Dyszał ciężko. Nie mógł uwierzyć, że to zrobił.
Uderzył starszego mężczyznę.
Podniósł dłonie i spojrzał na nie, jakby w obawie, że dostrzeże na nich krew. Drżały lekko.
Co sprawiło, że nagle wpadł w taki szał? A może to było złudzenie?
Dotknął śladów po zębach na czole.
Nie.
To stanowczo nie było złudzenie.
Coś go napadło, ale co?
- Może mi ktoś wyjaśnić, co tu się stało? – spytał Bogdan, drapiąc się po głowie.
Wtem zastygli w bezruchu.
- Słyszycie? – szepnął Tomasz – Jadą tu.
- No, to cudownie… - wymruczał Grabowicz pod nosem.
- Jak się wytłumaczymy chłopakom, że gościu nie żyje?
- Coś wymyślę… - powiedział Robert powtarzając w myślach słowa, które usłyszał od dziadka.
Co znaczyły? O kim on w ogóle mówił? Czy gdy mówił o czyjejś duszy, miał na myśli Anetę? Wyraźnie powiedział: jej dusza. Czy to możliwe?
Roberta zaczęła boleć głowa.
Przez chwilę panowała cisza. Bogdan i Wiktor usiedli obok Korzeckiego na kanapie. I właśnie wtedy Bormański zadaje to brzemienne pytanie:
- A gdzie się podziała pani domu?
Robert spuścił wzrok. Poczuł ucisk w sercu. Starając się ze wszystkich sił opanować łzy, które cisnęły mu się do oczu, kucnął przy starcu i sprawdził mu puls.
Żył.
Bogu niech będą dzięki. Jeszcze nie wszystko stracone. Strach pomyśleć, co by było, gdyby uderzył mocniej.
- Żyje! – powiedział do reszty.
Tomasz wstał z kanapy.
- Świetnie. To teraz musimy zastanowić się, co powiemy chłopakom.
- Mam pewien pomysł… - mruknął Bogdan również wstając. – Powiemy, że zobaczyliśmy go przez okno. Szedł chodnikiem, zachwiał się i upadł na twarz, co tłumaczy pękniętą żuchwę. Kam, sprawdziłeś jego kręgi szyjne?
- Tak. Wszystko w porządku. Mam taką nadzieję… - dodał po krótkim namyśle.



Po kilku minutach, które zdawały się wlec w nieskończoność, przyjechało pogotowie. Robert wyszedł przed dom.
- Cześć, chłopaki – powiedział do załogi – Witaj, Sandro.
- Dobry wieczór, panie Kam – odpowiedziała młoda, drobniutka kobietka. Jednak pozory mylą – Sandra cechowała się silnym charakterem. Koniec końców, tego wymagała od niej jej praca. Nie każdy jest w stanie odbierać telefony od nierzadko przerażonych i spanikowanych ludzi. Co za tym idzie, nie każdy jest w stanie wyciągnąć od nich sensowne informacje. Sandra Pater była, jak to się mówi – właściwą osobą na właściwym miejscu.
Stanisław, który siedział za kierownicą, zasalutował Kamowi, po czym zapatrzył się w szybę karetki.
Z tyłu wyszli dwaj mężczyźni z noszami – Dariusz i Ryszard; oboje mieli po trzydzieści lat.
- Gdzie nasz pacjent? – spytał Ryszard.
- W środku – odparł Robert, starając się opanować drżenie głosu. – Wnieśliśmy go. Szedł chodnikiem. Zobaczyłem go przez okno. W pewnej chwili zachwiał się i upadł prosto na twarz. Chyba… chyba coś mu się stało ze szczęką.
Doktor i sanitariusz weszli do środka, więc Kama słuchała jedynie Sandra i Stanisław.
W oknach sąsiednich domów zaczęły pojawiać się blade twarze. Mimo dość późnej pory, Robert dostrzegł wśród nich małe, niewinne twarzyczki. Niemal od razu przed oczami stanął mu jego najgorszy koszmar.
Odkąd podjął pracę w prosektorium, bał się tylko jednego. W sumie to koszmar chyba wszystkich patologów. Modlił się do Boga, by nigdy nie musiał tego robić.
By nie musiał przeprowadzać sekcji zwłok na niemowlaku. Boże, czy istnieje coś bardziej smutnego, przygnębiającego, przyprawiającego nawet patologa o mdłości? Robert nieraz zrywał się w środku nocy zlany potem, z gardłem przygniecionym jakby ciężkim butem.
Podobnie rzecz ma się ze starszymi dziećmi. Jednak przy nastolatkach nie ma już tego szoku i smutku. Osiemnasto – i dziewiętnastolatkowie to już nie dzieci, ich ciała są już niemal w pełni ukształtowane. Pracując przy ich zwłokach ma się wrażenie, że kroi się dorosłego człowieka. To pomaga. Ta świadomość, że na stole leży dorosły człowiek.
Robert jak dotąd w swojej karierze nie był zmuszony do wykonania tej koszmarnej operacji, nawet jego znajomi nie mieli okazji stoczyć walki z własnymi nerwami.
Po każdym ciężkim dniu Robert Kam dziękował Bogu, że nic gorszego go nie spotkało. Cóż… najbliższa rozmowa będzie bardzo osobliwa – w końcu stracił żonę. Wątpił, że Bóg obdarzy go łaską zrozumienia Jego decyzji, jednak musiał spróbować. Musiał z Nim porozmawiać.
Po chwili z domu Kama wyszli Dariusz i Ryszard. Ten drugi pchał przed sobą nosze. Leżący na nich mężczyzna zdawał się spać. Gdy podjechali do karetki Robert dostrzegł oddech starca – płytki, każdy wdech nagle urywał się połowie, a klatka piersiowa gwałtownie zapadała w sobie.
Twarz była odkryta. Wyglądała mizernie. Spojrzał na żuchwę. Była lekko przekrzywiona w płaszczyźnie, co nadawało koszmarny wygląd. Coś w rodzaju parodii uśmiechu półgębkiem. Robertowi zrobiło się przykro, że tak potraktował starca, ale był zaślepiony gniewem. No i te zęby. Na Boga, jakim cudem rozdziawił usta tak szeroko? Przecież to jest niemożliwe, by usta człowieka rozciągnęły się tak, że górna szczęka znalazła się na wysokości czoła.
- Panie Robercie, słyszy mnie pan? – Sandra. Już wsiadła do karetki. Spojrzał w lewo i dostrzegł, że nosze też są już w środku. Byli gotowi do odjazdu.
- Chciałam panu powiedzieć, że miał pan rację – szczęka jest złamana w co najmniej dwóch miejscach.
Robert Kam skinął głową i na pożegnanie zasalutował Stanisławowi.
Potem odwrócił się i ruszył w stronę domu. Jego przyjaciele wyszli na zewnątrz. Mieli kamienne twarze. Robert spojrzał na nich zmęczonym wzrokiem. Wiktor podszedł do niego (był od Kama o ponad głowę wyższy), położył mu rękę na ramieniu i powiedział cicho, dobitnie i zapewne w imieniu reszty:
- Moje kondolencje, przyjacielu.
Robert skinął głową, do oczu znów napłynęły mu łzy.
Spojrzał na Bogdana i Tomasza. Obaj, jak na rozkaz skłonili głowy.



IV
"Tabu"


Gdy nieco ochłonęli, zdecydowali, że pojadą do pubu. Robert oczywiście stawiał opór, ale przyjaciele niemal siłą wyciągnęli go z domu. Nie chcieli zostawiać go samego, zwłaszcza, że Tomasz powiedział im, w jakim stanie zastał Kama.
Wdowiec żądał, by Korzecki wyjaśnił mu wreszcie, w jakich okolicznościach zginęła jego żona. Tomasz uparł się, że powie, owszem, ale dopiero, gdy będą w pubie. Nie chciał, by Robert dowiedział się o tym w domu. W miejscu, gdzie wszystko, każdy mebel, ba, nawet zapach może mu przypominać o Anecie. Kam miał już zbyt zszarganą psychikę, by stawiać mu opór. Jednak się zgodził, ale postawił warunek: pojadą do pubu, w którym często przesiadywali z Anetą, Tomkiem i jego… siostrą.
Dagmara bardzo przyjaźniła się z Anetą. Ich więź była niemal tak silna, jak więź pomiędzy Korzeckim a Robertem. Bormański i Grabowicz byli na drugim miejscu, najbliższym przyjacielem Roberta był Tomasz. Bogdan i Wiktor dobrze to wiedzieli, dlatego i między nimi wytworzyła się trwała nić przyjaźni. We czwórkę stanowili jednak dość dziwnie dobrane towarzystwo: Robert był patologiem, Tomasz chirurgiem, Bogdan… Boguś był cieciem w szpitalu. Wiktor zaś…
Pub zwał się „Tabu” i znajdował się z dziesięć minut drogi od domu Roberta Kama. Wsiedli do jego samochodu i ruszyli w drogę. Za kierownicą jednak zasiadł Korzecki. Nie dlatego, że Robert nie czuł się na siłach. Po prostu… sam go o to poprosił. Chciał usiąść spokojnie i pomyśleć, ze wzrokiem zawieszonym gdzieś za szybą.
Choć wtedy nie przyszło mu to do głowy, wkrótce miało to się stać jego nawykiem.
Mijali domy, ulice, osiedla. Niewiele się odzywali. Wiktor tradycyjnie milczał, wzrokiem usiłując wywiercić dziurę w siedzeniu między swoimi nogami. Kam odbywał podróż w głąb swojego umysłu. Bogdan kilka razy zagadnął Korzeckiego, jednak nikt się nie śmiał. Panowała grobowa atmosfera. W dodatku w radio nadawali piosenkę Macieja Koleśnika pod tytułem: „Uśmiechnij się”, co w obecnej sytuacji było co najmniej ironiczne.
Ponadto dawało się wyczuć jakieś swoiste napięcie, które krępowało każdego z nich. Słowa, które nie zostały jeszcze wypowiedziane, lecz wisiały w powietrzu, jak chmury, z których lada moment lunie deszcz.
W końcu dotarli na miejsce. Tomasz zjechał z głównej ulicy i zaczął rozglądać się za miejscem do parkowania. Na szczęście tego wieczoru na parkingu przed pubem nie było zbyt dużo pojazdów, więc po chwili wysiedli, z trzaskiem rozprostowując kości. Bogdan otworzył drzwi i weszli do środka. Aby dostać się do sali trzeba było wspiąć się po kilkunastu dość stromych schodkach. Każdy z nich był elegancko obity czerwoną wykładziną i oświetlony kilkoma lampkami.
Z głośników sączyła się muzyka, która zdawała się nadawać powietrzu w pubie elektryzujących wibracji. Na ścianie po prawej stronie znajdował się ekran, na którym najczęściej puszczane były rozgrywki sportowe (jeśli tylko były jakieś ważne spotkania), choć zdarzały się i teledyski utworów, które wypływały z głośników.
Ponadto w czwartki organizowane było karaoke.
Na jednym z nich Aneta zajęła pierwsze miejsce za najładniejsze zaśpiewanie jakiejś angielskiej piosenki. Robert był wtedy z niej dumny jak nigdy dotąd.
Po lewej stronie, na końcu pomieszczenia znajdował się bar, do którego właśnie skierował się Tomasz Korzecki. Reszta zajęła miejsce na czerwonej kanapie, jedynej wolnej w całym pubie. Siedzieli w milczeniu czekając na Tomasza. Po kilku chwilach wrócił, niosąc na brązowej tacy butelkę wódki, trzy kieliszki oraz… szklankę wypełnioną piwem.
- A ty co tak skromnie? – spytał Bogdan unosząc brwi ze zdumienia.
- Ktoś musi nas chyba odwieźć – mruknął Tomasz.
Bogdan kiwnięciem głowy przyznał mu rację. Otworzył wódkę i zaczął rozlewać każdemu do kieliszka. Tomasz wziął do ręki szklankę z piwem, wstał i rzekł:
- Za Anetę, żonę mojego najlepszego przyjaciela.
Drugi wstał Grabowicz, po nim Wiktor i na końcu Kam.
- Za najseksowniejszą kobietę, jaką znałem – powiedział Bogdan wznosząc kieliszek.
Tomasz rzucił mu karcące spojrzenie, ale tamten zbył je nieznacznym wzruszeniem ramion.
Za najsympatyczniejszą istotę, jaką znałem... – rzekł Bormański zamyślony.
Robert, któremu świat przysłoniły łzy, chyba jeszcze nigdy bardziej nie kochał tych facetów, niż w tamtej chwili. Podniósł kieliszek i wyszeptał:
- Za moją żonę…
Stuknęli się kieliszkami ze szklanką Korzeckiego, po czym opróżnili je jednym łykiem. Usiedli i Bogdan zaczął nalewać drugą kolejkę. Robert spojrzał zaczerwienionymi oczami na Tomasza i powiedział:
- Powiedz mi, przyjacielu… powiedz mi, jak zginęła moja żona.
W tym momencie całe napięcie, jakie towarzyszyło im od spotkania z szalonym starcem, zaczęło gwałtownie opadać. Tomasz pociągnął spory łyk, wypijając niemal całe piwo.
- Właśnie kończyłem zmianę, gdy się o tym dowiedziałem – zaczął. – Zszedłem na parter z zamiarem zajrzenia do chłopaków z pogotowia. Gdy przyszedłem, Sandra odebrała zgłoszenie, że gdzieś tam doszło do wypadku. Samochód spadł z mostku do rzeczki. Kierowca zginął na miejscu. Gdy spytała o szczegółowe dane, usłyszałem, jak rozmówca podaje model samochodu. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że to mógł być samochód Anety.
- Nie masz całkowitej pewności?! – niemal krzyknął Grabowicz.
Tomasz nie zważając na to, że mu przerwano, kontynuował:
- Jednak postanowiłem się upewnić. Poleciłem Sandrze, by spytała o rejestrację. Niestety, wszystko wskazywało na to, że to Aneta, ale ja nadal starałem się nie dopuszczać do siebie myśli, że mogłoby jej się coś stać. Zdecydowałem, że zaczekam, aż chłopaki wrócą. Chciałem to sprawdzić osobiście.
Gdy wyjechali, odbyłem rozmowę z Sandrą. Nadal wydaje się być niedostępna, ale myślę, że wkrótce jednak zgodzi się na wspólną kolację gdzieś na mieście. Jeśli nadal będę…
- Dalej.
Jedno słowo. Wypowiedziane niskim, basowym głosem. Tomasz znów posłał Grabowiczowi karcące spojrzenie, ale on jedynie pokręcił głową. Wiktor? Nie. To Robert Kam, tępo wpatrujący się w Korzeckiego. Wypił już trzy kieliszki i alkohol powoli, powoli zaczynał działać. Przez chwilę panowała cisza, nawet w głośnikach. Dało się słyszeć cichy szum prowadzonych wokół rozmów, a z drugiego końca pubu uderzenia kijów od bilardu.
Podeszła do nich kelnerka. Wysoka, smukła brunetka o wyprostowanych włosach swobodnie opadających na plecy, piorunujących nogach i orlim nosie.
- Panowie życzą sobie coś jeszcze? – spytała uprzejmie, lustrując wzrokiem każdego z mężczyzn. Zatrzymała się na Robercie.
Czerwone oczy, łzy nieustannie spływające po policzkach, zgarbiona sylwetka.
- Nie – odparł Tomasz.
- Czy… wszystko gra? Nic się nie stało? – spytała nieśmiało, patrząc przy tym prosto w oczy Roberta, który skłonił głowę na piersi. Zdawał się spać, jednocześnie opierając ręce na stoliku.
- Nie, wszystko w porządku.
Robert parsknął w myślach ironicznym śmiechem.
- Na pewno? – długie, przepełnione wątpliwościami niczym dzban z winem spojrzenie.
- Taa… - mruknął Bogdan zirytowany. – Da nam pani wreszcie trochę prywatności?
- Tak, już, oczywiście – mruknęła speszona, po czym odwróciła się na pięcie i udała w stronę baru kręcąc prowokacyjnie tyłkiem. Grabowicz mimo wszystko wychylił się i odprowadził wzrokiem jej nogi. Gwizdnął cicho i mruknął z uznaniem:
- Ale lalunia. Chętnie bym ją…
- Bogdan, zamknij się z łaski swojej – mruknął Robert stanowczo.
Był wykończony psychicznie, jednak znalazł w sobie jeszcze dość sił, by przywołać przyjaciela do porządku. Bogdan mruknął coś niezrozumiale, po czym nalał następną kolejkę.
- Kontynuuj – zwrócił się Kam do Tomasza.
- Po jakimś czasie chłopaki wrócili – Tomasz pojął, że Robert wolałby raczej nie słuchać na razie żadnych szczegółów z relacji damsko – męskich. Cóż, trudno się dziwić. Jak można słuchać, rozmawiać o czymś, co przypomina o tym, że się straciło kogoś, kto był dla ciebie najważniejszą osobą w życiu?
- Karol powiedział mi, że… że reanimowali ją na miejscu przez blisko kwadrans…
Robert Kam podniósł na niego zmęczone spojrzenie. Uniósł lekko lewą brew.
Tomasz pokiwał głową.
- Gdybyś chciał poznać bezpośrednią przyczynę śmierci…
Tomasz wiedział, co ma powiedzieć, ale nie mógł się do tego zmusić. To zdanie nie mogło mu przejść przez gardło. Zupełnie, jakby połknął duży kawałek chleba… a teraz ten chleb miał wrócić z powrotem do ust. W końcu, przezwyciężając własną słabość zdołał wykrztusić zduszonym głosem:
- …ktoś musiałby zrobić jej sekcję.
Zrobiło się niewiarygodnie cicho. Można by odnieść wrażenie, że wszyscy wokół zamilkli i z uwagą czekali, kto i co powie. Robert wypił kolejne dwa kieliszki i w jego głowie powoli zaczynało szumieć. Odgłosy z otoczenia dobiegały jakby z oddali.
- Zrobię to – mruknął po chwili.
Tomasz i Bogdan spojrzeli na niego ze strachem w oczach.
- Na pewno tego chcesz? – spytał Grabowicz.
- Robert, jako twój przyjaciel radzę ci…
- Zrobię to – powtórzył Kam stanowczo. Sprawiał wrażenie, jakby wytrzeźwiał w ułamku sekundy.
- Dobrze, wrócimy do tego jutro – powiedział Tomasz unosząc dłonie na znak kapitulacji i dopił piwo.
Stuk, stuk, stuk.
Robert spojrzał w stronę, z której dobiegał dźwięk.
Bilard.
No jasne. Kije uderzające o bile.
Wysoki, chudy jak patyk facet gra ze swoją… żoną, lub dziewczyną w bilard. Patyk uderza. Bila trafia do łuzy. Przymierza. Uderza. Biała bila uderza w małą grupkę, ale tym razem żadna nie trafia. Do gry wchodzi dziewczyna
[żona?]
Patyka.
I nagle Robert Kam dostrzega coś niezwykłego. Tą kobietą jest… Aneta. Długie, rozpuszczone blond włosy otaczają tę anielską twarz. Kam widzi, jak podchodzi do stołu i pochyla się nad nim tak, że dostrzega błysk łańcuszka, który kupił jej na jedną z rocznic ślubu. Znów zaczyna płakać, choć jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Łańcuszek wysuwa się z jej dekoltu i zwisa zaledwie kilka milimetrów nad stołem.
Aneta przymierza.
Na sekundę przed uderzeniem, to niewiarygodne, ale… przesuwa wzrok z bil na niego, swojego męża i obdarza go ciepłym, szczerym uśmiechem.
Robertowi zaczynają trząść się ręce.
Na zakończenie puszcza mu oko, po czym z powrotem skupia się na grze. Uderza. Biała bila z rozmachem taranuje czarną, odbija się o bok stołu i pędzi na spotkanie z resztą.
- Chłopie, nic ci nie jest? – głos Grabowicza zdaje się dolatywać z drugiego końca pubu.
- Zemdleje – sądząc po głosie, z Bogdanem jest i Korzecki.
Po chwili wszystko zalewa błogosławiona czerń. Wszystkie odgłosy cichną. Muzyka, bilard, szepty ludzi w pubie.
Słodkie odkupienie dla umęczonego umysłu Kama.



Robert obudził się w swoim mieszkaniu. Leżał w łóżku. Rozejrzał się. W pokoju panował półmrok.
Król w królestwie cieni.
Zbliżał się ranek. Bolała go głowa. Usiadł na łóżku. Gdy przetarł oczy, stwierdził, że ma na sobie wczorajsze ubranie. Wstał i ruszył do łazienki wziąć prysznic. Już miał wychodzić, gdy okazało się, że nie wziął ubrania na zmianę.
- Skarbie, czy możesz…? – zaczął, ale urwał.
Coś tu nie pasowało. Po chwili konsternacji pojął sens wypowiedzianych słów. I właśnie wtedy przypomniał sobie, co się wczoraj stało.
Aneta nie żyje.
Jego żona nie żyje.
Zginęła w wypadku. Spadła z mostku do rzeczki. Skręciła sobie kark. Czy słyszała, jak pękają jej kości, zanim
[zamknij się]
ból poraził jej nerwy tak, że przestała cokolwiek czuć…?
Zanim się utopiła?
Czy próbowała wydostać się z wraku? Wzywała pomoc? Jaka była jej ostatnia myśl…?
- Robert, jesteś tam?
Jego rozważania przerwał czyjś głos.
Bogdan.
- Usłyszeliśmy szum, więc domyśliliśmy się, że wstałeś – krzyknął, a jego wysoki bas z łatwością przebił się przez dźwięk gorącej wody lejącej się na głowę Roberta.
Kam zakręcił kurek i powiedział głośno:
- Tak, biorę prysznic. Zaraz zejdę.
Bogdan nic nie odpowiedział. Po chwili Robert usłyszał jego tupanie na schodach. Obojętnie, czy wchodził, czy schodził, Bogdan zawsze tupał. Tomasz kiedyś powiedział Kamowi, że to pewnie przez to, że Boguś ma całkiem niemały brzuszek. Robert pamiętał, że parsknął wtedy szczerym śmiechem.
- Przecież to nie tłuszcz, tylko znakomicie wyrzeźbione mięśnie! – powiedział, zniżając głos do głębokiego basu, tak charakterystycznego dla ich przyjaciela.
- Gówno prawda – powiedział wtedy Tomasz i oboje ryknęli szczerym śmiechem.
Na to wspomnienie miał ochotę się uśmiechnąć, przegnać cień smutku, który tak jak ciężkie, ołowiane chmury zasłaniają czyste, błękitne niebo, zakrywał jego twarz. Niestety z marnym skutkiem – na jego obliczu pojawił się jedynie krzywy grymas.
Zasłonił się ręcznikiem i wyszedł z łazienki. Otworzył szafę w pokoju i wyjął czyste ubranie. Starał się nie patrzeć na resztę wieszaków, ale mimo wszystko poczuł ukłucie w sercu.
Po kilku chwilach był gotowy i zszedł na dół.








czwartek, 30 maja 2013

"Kaplica: Requiem" - I













Miejsca akcji zdarzeń przedstawionych w niniejszym utworze, nie mają żadnego związku ze swoimi realnymi odpowiednikami





Od autora




Najpierw podziękowania. Największe należą się dwóm panom, którzy w swoim czasie bardzo mi pomogli, wyjaśniając swoje tajemnice zawodowe.
Następni w kolejce są [tradycyjnie już] moja była polonistka, pani Barbara oraz mój Przyjaciel, Marcin.
Podziękowania należą się wszystkim, którzy przez te półtora roku wierzyli we mnie
Dziękuję tym ludziom, że przez cały ten czas, czas, w którym pisałem niniejszą historię, byli przy mnie i wierzyli w to, że dam sobie radę. Kaplica: Requiem to największe dzieło, jakiego jak dotąd się podjąłem i które do tej pory wyszło spod moich palców. Wiele razy miałem „czarne myśli”, obawiałem się, że nie dam rady doprowadzić tego projektu do szczęśliwego końca… Bezwenie także srogo dawało mi się we znaki. Bywał czas, gdy omijałem ten plik z daleka przez kilkadziesiąt dni. W końcu jednak, w ostatnim czasie, wziąłem się za siebie i zmobilizowałem do przyspieszenia. Jak widać – teoretycznie mi się udało. A praktycznie? To już zależy od Ciebie, Czytelniku. Ja osobiście jestem zadowolony z formy, jaką przybrała kontynuacja opowiadania, którym wkroczyłem w świat literatury.
Co by tu jeszcze… na pewno jest jeszcze wiele słów do napisania w tym mini wstępie, ale oczywiście przyjdą na myśl poniewczasie. Jeśli o czymś zapomniałem, a uważasz, że powinno się pojawić na tej stronie, wybacz mi. Starość nie radość, he, he.
Już Cię dłużej nie zatrzymuję. Podaj mi rękę i chodź ze mną. We dwójkę zawsze raźniej.





Michał









I
Robert



Wieczory są najgorsze. O tak. W ciągu dnia da się jakoś żyć. Jednak gdy zapada zmierzch, zewsząd wypełzają wspomnienia. Wszystkie przepełniają bólem, za każdym razem na nowo i z większą siłą.
Czas nie leczy ran. Możemy to sobie wmawiać, lecz prawda jest inna: czas tylko maskuje ból. Wspomnienia blakną, ale serce nadal czuje to samo. Można to porównać do kurtyn w teatrze, które po skończonej sztuce oddzielają nas od aktorów. Wiemy, że nadal tam są, czujemy ich obecność, jednak nie mamy z nimi kontaktu wzrokowego.
Z czasem jest tak samo – wspomnienia nadal tkwią w naszej podświadomości, zasłonięte swoistą kurtyną, jaką nasz umysł tworzy, by odseparować to, co sprawia nam ból.
Smutne obrazy z przeszłości znajdowały się także w umyśle Roberta Kama. Starał się o nich nie myśleć, nie dręczyć samego siebie tym, co się stało, tylko żyć dalej. Ale nie mógł. Przeszłość odcisnęła na nim swoje piętno, na zawsze zmieniając jego życie.
Nic nie miało już być takie, jak przedtem.
A wszystko zdarzyło się niecały rok temu…



Robert i Aneta Kam byli szczęśliwym małżeństwem. Niecałe piętnaście lat po ślubie nadal nie mogli się sobą nacieszyć. Ich związek mógłby być idealny, gdyby nie pewien fakt: Robert był bezpłodny. Choć z początku, gdy się o tym dowiedział, bardzo go to deprymowało, z czasem przestał się tym zamartwiać. Wszystko dzięki Anecie, która wspierała nawet w chwilach najcięższego załamania. Wiedział, że zawsze może na nią liczyć, i że go nigdy nie opuści. Darzył ją miłością we wszystkich trzech ludzkich wymiarach: przede wszystkim duchowym, bo jest najważniejszy, umysłowym, no i cielesnym.
Była przy nim niemal zawsze – znali się bowiem już od czasów szkoły podstawowej. Już w trzeciej klasie zostali bliskimi przyjaciółmi, a z roku na rok ich przyjaźń stawała się silniejsza.
Nadszedł czas wyboru szkoły średniej. Oboje wybrali Liceum imienia Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – Aneta profil humanistyczny, a Robert biologiczno – chemiczny.
Spotykali się dwa, trzy razy w tygodniu, najczęściej w weekendy. W tygodniu nie znajdowali dla siebie czasu, większość czasu spędza-li na nauce i przygotowywaniu się do matury.
Robert czuł, że to jest ta jedyna. W końcu, na jednym ze spacerów spytał się jej, czy miałaby coś przeciwko temu, by dali sobie szansę. Zgodziła się bez namysłu, okazało się bowiem, że kochała się w nim od pierwszej klasy liceum.
Kam był brunetem średniego wzrostu, o zagadkowych, brązowych oczach. Miał nieco podłużną twarz, zgrabny nos i wąskie usta. Włosy krótko przystrzyżone, niemal zawsze elegancko wymodelowane przy pomocy żelu.
Aneta była nieco niższa. Szczuplejsza, ale za to bardzo ładna. Długie, opadające na ramiona blond włosy, błękitne oczy, piękne, grube rzęsy, okrągła twarz. Całość uzupełniała powabna sylwetka.
To wszystko, w połączeniu z jej charakterem, sprawiło, że Robert zakochał się w niej bez pamięci. Sam się nieraz karcił, że tak późno odważył się zaproponować jej związek.
Widocznie tak miało być – być może oboje musieli do niego dojrzeć, inaczej nie wytrzymali by ze sobą tyle czasu. Jednak udało im się. Byli szczęśliwi.
Anecie nie przeszkadzało, że jej mąż pracował w prosektorium jako anatomopatolog. Zanim podjął tę pracę odbył z nią długą i szczerą rozmowę na ten temat. Aneta wiedziała, że właśnie po to w liceum wybrał kierunek biologiczno – chemiczny, a potem studia medyczne. To było jego życiowe marzenie. An, – bo tak ją nazywał, nie miała nic przeciwko. Chciała, by jej mąż był szczęśliwy. Sama pracowała w banku, więc jej praca nie była zbytnio emocjonująca.



Tego dnia, jak co dzień, Aneta uszykowała Robertowi mocną kawę na rozbudzenie i ciepłe śniadanie. Mieszkali w jednorodzinnym domku w zachodniej części Nowej Soli. Robert zszedł ociężałym krokiem po schodach. Miał na sobie swój ulubiony niebieski szlafrok.
- Dzień dobry, skarbie – rzekł na powitanie.
- Dzień dobry – odparła Aneta i podbiegła do niego, aby go pocałować. – Jak się spało? – spytała, wracając do kuchenki.
- Dziękuję, dobrze.
Usiadł na krześle przy stole i zapatrzył się w okno. Słońce dopiero zaczynało wznosić się nad widnokrąg. To miał być piękny dzień.
- A ty?
- Jak dziecko. Proszę – to mówiąc podała mu talerz. Jajecznica. Jego ulubiona. Wziął trzy kromki chleba. Spróbował. Pyszności.
- Dobry Boże… - mruknął z pełnymi ustami. – Wyśmienite.
Aneta oblała się rumieńcem, pocałowała go w policzek i usiadła naprzeciwko niego.
- A ty? Nic nie jesz? – spytał przełknąwszy pierwsze kęsy.
- Zjadłam zanim wstałeś. Ale z kawą czekałam na ciebie – odparła z uśmiechem.
Spojrzał na zegarek. Minęła szósta.
Jajecznica znikała w zastraszającym tempie z jego talerza. Od-chylił się na krześle. Wziął kawę i pociągnął spory łyk. Mocna. Od razu poczuł się lepiej.
Gdy skończył jeść, wstał i podszedł do zlewu, aby umyć naczynia. Aneta w tym czasie dokańczała swoją kawę. Wytarł ręce w niewielką ściereczkę.
- Idę się ubrać – rzekł.
Aneta spojrzała na zegarek. Dwadzieścia po szóstej.
- No, na mnie też już pora.
Poszła do łazienki, a Robert wrócił na górę. Wszedł do sypialni. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. Wziął głęboki wdech, wszystkimi zmysłami rozkoszując się świeżym, wiosennym powietrzem. Z oddali doleciało pianie koguta. Na podwórku pojawiali się pierwsi spacerowicze ze swoimi zwierzakami. Niedaleko znajdowała się ulica, z której dochodziły odgłosy pędzących pojazdów. Miejski organizm budził się do życia.
Obrócił się do szafy i wyciągnął ubranie.



Po kilku minutach zszedł na dół. Miał na sobie jeansy, granatową koszulę i krawat. W całym mieszkaniu panowała cisza. Zmartwił się, że Aneta wyszła wcześniej, jednak gdy wyszedł z domu, zobaczył ją na podjeździe. Właśnie wyprowadzała swój samochód z garażu. Leciutki, poranny wiaterek delikatnie rozwiewał jej włosy, nadając jej niesamowitego uroku. Obdarzyła go zniewalającym uśmiechem. Podszedł samochodu i nachylił się do okna.
- O której wrócisz? – spytał.
- Mam nadzieję, że nie będę musiała zostać dziś dłużej… Postaram się do siedemnastej być w domu.
- Świetnie. Bo wiesz… tak sobie myślałem, że może moglibyśmy się dziś wybrać gdzieś na jakąś kolację… Co ty na to?
- A z jakiej okazji? – spytała unosząc brwi.
- Czy muszę mieć powód, by iść z żoną na kolację?
- Robercie, jesteś kochany – to mówiąc pocałowała go namiętnie w usta. Odwzajemnił pocałunek.
Wyprostował się i rzekł:
- Będę czekał.
- Postaram się wrócić jak najprędzej. Obiecuję. Gdyby coś poszło nie tak i musiałabym zostać dłużej, zadzwonię.
Posłała mu jeszcze całusa.
On pomachał jej na pożegnanie.
Po chwili skręciła i zniknęła za rogiem.
Wtedy po raz ostatni widział ją żywą.



Robert wrócił z pracy późnym popołudniem. Dziś został po godzinach. Patologowie kończą pracę o pierwszej, jednak on przesiedział aż do czwartej po południu. Musiał zbadać kilka próbek, a wyniki badań zarchiwizować. Wyciągnął piwo z lodówki, usiadł w fotelu i włączył telewizor. Jak każdy facet (albo przynajmniej większość), Robert lubił oglądać rozgrywki sportowe. Trwał mecz piłki nożnej; dochodziła sześćdziesiąta minuta. Otworzył piwo i pociągnął pierwszy, spory łyk. Spojrzał na wynik: 2:1. Czuł się jakoś nieswojo. Dochodziła osiemnasta, a jego żona nadal nie wróciła.
Pewnie musiała zostać dłużej w pracy.”
Obiecała, że zadzwoni…”
Może nie ma czasu.”
Stracił zainteresowanie meczem.
Wyciągnął komórkę ze spodni i już miał wybrać jej numer, gdy telefon zaczął wydawać z siebie piskliwe dźwięki. Spojrzał na numer z nadzieją, że to jego żona. Niestety – dzwonił przyjaciel, z którym pracował w szpitalu. Wprawdzie nie w prosektorium, ale był jednym z lekarzy, z którymi Robert utrzymywał stały kontakt.
- Słucham?
- Robert? Tu Tomasz Korzecki z tej strony… - w jego głosie było coś dziwnego. Coś… bliżej nieokreślonego. Smutek? Szok? Zdumienie?
- Witam cię, Tomku. Coś nie tak? – spytał ostrożnie.
- Coś się stało… - wyraźne drżenie. Kam przełknął nerwowo ślinę. Tomasz był jednym z jego najbliższych przyjaciół.
- Słucham – zmrużył oczy. Serce zaczęło mu bić z nerwów coraz prędzej. Drżącą ręką sięgnął po piwo.
- Aneta nie żyje – wykrztusił z siebie Tomasz.
Robert zakrztusił się i gwałtownie poderwał z fotela. Puszka spadła na ziemię, a jej zawartość z cichym chlupotem zaczęła wsiąkać w dywan. Nie słyszał już meczu.
Wyłączył się.
Odciął od zewnętrznego świata. Odbył wędrówkę w głąb swojego umysłu. Informacja, którą przed chwilą usłyszał, zagnieździła się w jego mózgu, paraliżując wszystkie procesy myślowe. Ręka, w której trzymał telefon opadła bezwładnie wzdłuż ciała. Komórka wylądowała obok puszki. Mężczyzna stał jak skamieniały.
Nie docierało do niego, że piwo ścieka mu po brzuchu, jak również to, że koszula i spodnie są całe mokre.
Nie docierało do niego, że alkohol powoli sączy się w kierunku jego stóp.
Stał nieruchomo przez kilka minut.
Niemal niesłyszalne odgłosy dochodzące z telefonu świadczyły o tym, że Tomasz go woła. Po chwili ucichły.
Ta absurdalna wiadomość wstrząsnęła psychiką Roberta. Poważnie ją zachwiała. Mózg nie był w stanie wydać żadnego polecenia. Nie ważne było, jak zginęła. Sama świadomość tego faktu była tak bolesna, że Kam był dosłownie sparaliżowany. Przez kilka dłuższych chwil niezdolny do jakiegokolwiek działania.
Wreszcie, gdy do końca meczu pozostało ledwie kilka minut, schylił się i podniósł telefon i niemal pustą puszkę. Spojrzał na wyświetlacz komórki – połączenie już dawno było zakończone. Tomasz się rozłączył.
Spoglądali na niego. Miniaturka ich zdjęcia ślubnego.
Odłożył obie rzeczy na stolik, po czym bezwładnie opadł na fotel. Pod półprzymkniętymi oczami zaczęły gromadzić się łzy. Dwie pierwsze wypłynęły i rozpoczęły żwawą wędrówkę przez pory gładko ogolonych policzków Roberta. Gdy dotarły do żuchwy, skoczyły radośnie, by po chwili wylądować na koszuli.
Zebrał się w sobie i wstał. Automatycznie, jak robot, skierował się do kuchni, a stamtąd na górę. Wchodził ociężale, jeden stopień po drugim. Prawą ręką trzymał się barierki. Głowa zwisała mu na piersiach.
W końcu dotarł do sypialni. Przed wejściem zawahał się. Jeszcze tej nocy spali razem w tym łóżku… Poczuł ukłucie w sercu. Pierwsze, lecz nie ostatnie.
Wszedł do środka i zbliżył się do szafy. Wszystko ładnie powieszone, jej rzeczy po lewej, jego po prawej, od strony okna.
Wyciągnął kilka wieszaków. Marynarki, koszulki. Przystawił je sobie do nosa i głęboko zaciągnął się jej zapachem.
Ten jeden, ostatni raz…
Do końca życia zachował w pamięci tan aksamitny zapach. Cofnął się dwa kroki i usiadł na łóżku. Upuścił wieszaki. Z cichym szelestem wylądowały na podłodze.
Do tej pory żadne z nich nie dopuszczało do siebie myśli, że albo on, albo ona mogą umrzeć. Byli szczęśliwi ze sobą. Cholera, byli diabelnie szczęśliwi. A teraz… wszystko to skończyło się w jednej sekundzie. Pach!, i koniec. Już nigdy nie wtuli się w jej włosy. Już nigdy nie poczuje ich zapachu. Już nigdy jej nie pocałuje. Nie przytuli. Nie usłyszy jej głosu.
Już nigdy…
Robert Kam ukrył twarz w dłoniach i zapłakał jak jeszcze nigdy w życiu.



II
Tomasz



Tomasz pędził ponad osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Domyślał się, że Robert był w szoku. Z odgłosów, jakie do niego doszły, zanim się rozłączył wywnioskował, iż jego przyjaciel w rozpaczy mógł coś zniszczyć. Oczywiście, próbował go wołać, ale widocznie upuścił telefon, bądź był w takim w szoku, że go nie słyszał.
Tomasz znał Roberta i Anetę od dawna, od czasów studiów, gdy byli jeszcze parą. Zawsze chodzili wszędzie razem. Nie mieli przed sobą tajemnic. Byli tacy szczęśliwi...
Tomasz był na ich ślubie. Przepiękna uroczystość. Do dziś pamiętał, jak na weselu się spił. Gdy Robert, bądź Aneta patrzyli w jego kierunku wznosił kieliszek i krzyczał na całe gardło:
- Waszeeezrowie!!!
Taak… to była piękna noc.
A teraz? Aneta nie żyła. Robert został sam.
Korzecki zacisnął dłonie na kierownicy i przyspieszył do ponad stu kilometrów na godzinę. Wkrótce znalazł się pod domem Kamów.
Nie.
To już nie był ich dom.
Teraz należał wyłącznie do Roberta.
Tomaszowi ścisnęło się serce. On sam nie znalazł jeszcze tej jedynej. Ale, jak sam mówił, ma jeszcze czas na miłość. W końcu dopiero co dobił do trzydziestki. Robert był od niego o sześć lat starszy.
„Przecież on tak ją kochał…”, pomyślał.
Tomasz doskonale wiedział, że Robert należy do ludzi, którzy są wrażliwi emocjonalnie.
Wątpił, czy jego przyjaciel poradzi sobie z tą stratą. Byli nierozłączni. Chodzili razem na wszystkie imprezy towarzyskie. Aneta często przychodziła do szpitala, by się z nim zobaczyć. On nie pozostawał jej dłużny i gdy tylko mógł, urywał się wcześniej z prosektorium, by zdążyć pod bank.
Szczerze wątpił, czy sobie z tym poradzi.
Wyłączył silnik i spojrzał na dom przyjaciela. Był pogrążony w mroku. Nawet światła na podjeździe były zgaszone. Dochodziła dziewiętnasta. Na dworze zaczynał zapadać zmierzch. Tomasz wysiadł z samochodu i zaciągnął się wieczornym powietrzem. Było wilgotne.
- Zanosi się na deszcz… - mruknął.
Ruszył w stronę domu. Wysoki szatyn o brązowych oczach. Szczupły. Gdyby ktoś go zobaczył, mógłby bez wątpienia pomyśleć, że Tomasz jest złodziejem. Ciemne ubranie, lekko pochylona sylwetka.
Dotarł do drzwi. Już miał nacisnąć dzwonek, lecz wstrzymał się w ostatniej chwili. Postanowił sprawdzić, czy dom jest zamknięty. Położył rękę na chłodnej klamce. Chwilę tak stał bez ruchu. Panowała niczym niezmącona cisza. Żadnych ptaków. Żadnych świerszczy. Cisza i spokój. Sielankowa atmosfera.
Mężczyzna w końcu odważył się nacisnąć klamkę. Usłyszał szczęknięcie zapadki i drzwi ustąpiły. Rozległo się ciche skrzypnięcie.
Więc jest w środku…”, przemknęło mu przez głowę.
Powoli wszedł do środka. Już miał go zawołać, lecz niemal w progu uderzyła go woń rozlanego piwa. Przełknął głośno ślinę. Nagle w jego umyśle zakiełkowała przerażająca myśl, napełniając go niepokojem: „ A co, jeśli coś sobie zrobił?” Przez te wszystkie lata dobrze poznał Roberta i wiedział, że z natury jest spokojny i opanowany. Chociaż… szok, jakiego doznał mógł go zmienić. Pytanie tylko: jak bardzo?
Pobiegł do dużego pokoju i zobaczył włączony telewizor. W studio trwało analizowanie meczu. Tomasz zlustrował wszystko wzrokiem.
Telefon i puszka na stoliku.
Mokry dywan.
Może poszedł spać…”
Przeszedł do kuchni. Nikogo w niej nie było. Kątem oka dostrzegł coś dziwnego. Jedna z szuflad była uchylona. Podszedł do niej i zajrzał do środka.
- Dobry Boże… - wyszeptał i pędem puścił się w stronę schodów. Błyskawicznie wbiegł na górę, nie zważając na skrzypienie drewna. Sypialnia znajdowała się po prawej stronie. Pobiegł w jej kierunku. Na jej progu zachwiał się z przerażenia. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach.
Robert stał przy łóżku. Miał zamknięte oczy. Błyszczące, stalowe ostrze noża znajdowało się kilka milimetrów od jego szyi. Oddychał szybko, krótkimi, spazmatycznymi wdechami. Powoli otworzył powieki i spojrzał na Tomasza.
- Jej już nie ma… - wyszeptał. – Już nie wróci…
- Robercie! Odłóż to, proszę – Korzecki starał się zachować spokój, jednak z marnym skutkiem.
- Już nie wróci… Zostałem sam…
- Nie, nie zostałeś sam. Masz jeszcze przyjaciół, Wiktora, Bogdana, mnie…
- Nie… teraz już nic nie ma sensu… - odparł cicho Kam. Wydawał się być czymś odurzony. Był… niesamowicie spokojny. Jak na kogoś, kto niedawno dowiedział się o śmierci żony.
Od tej chwili wydarzenia toczyły się jakby w zwolnionym tempie. Robert, uśmiechając się obłędnie, zacisnął dłoń na nożu z zamiarem wbicia go sobie w szyję. Pojawiły się pierwsze kropelki krwi. Tomasz krzyknął coś niezrozumiale i skoczył w jego stronę. Wyciągnął prawą rękę by odsunąć najdalej jak tylko mógł dłoń, w której Robert trzymał nóż.
Lewym łokciem uderzył przyjaciela w pierś, po czym razem runęli na łóżko. Przez chwilę leżeli bez ruchu, oddychając ciężko. Tomasz spojrzał na szyję Kama. Niewielkie rozcięcie. Niegroźne. Dzięki Bogu był w niezłej formie. Inaczej mogło to się źle skończyć.
Wziął głęboki wdech.
- Chodź do łazienki. Trzeba to przemyć.
Tymczasem na dworze zaczął padać deszcz. Pierwsze, leniwe krople z cichym chlupotem rozbryzgiwały się o asfalt. Nieopodal domu Roberta szedł chodnikiem wysoki, szpakowaty, osiemdziesięciopięcioletni mężczyzna. Co kilka kroków przystawał, brał kilka płytkich, urywanych oddechów, po czym ruszał dalej dysząc ciężko. W chwili, gdy Robert kończył oczyszczanie skaleczenia i nakładał opatrunek a Korzecki dzwonił po Wiktora i Bogdana, mężczyzna znajdował się kilka metrów od posesji Kama.
- Bogdan? Tu Tomasz Korzecki z tej strony…
- Co jest? – Bogdan miał niski, basowy głos. Robert uważał, że jego prawdziwe powołanie to nie praca w szpitalu, o nie. Wyobrażał go sobie w jakimś potężnym chórze. W końcu z takim głosem... Nie każdy ma taki talent.
A co na to Boguś?
To zabawne, ale… Nie chciał o tym słyszeć. Według niego, nie miał odpowiednich predyspozycji do śpiewu chóralnego.
- Żeby śpiewać w chórze, trzeba mieć dobry, mocny głos, wyćwiczoną przeponę, i tak dalej, i tak dalej… Ja się niestety do tego nie nadaję, mój drogi, nie spełniam podanych wymogów. Co najwyżej, mógłbym śpiewać na pogrzebach… Oczywiście, gdybym nie fałszował… - mówił nieraz. I zazwyczaj kończył swą wypowiedź grobową wersją psalmu pięćdziesiątego pierwszego.
Serio, od jego śpiewu niejednemu mogły przejść ciarki po plecach.
- Coś się stało… - powiedział Tomasz.
Był wściekły na samego siebie, ale w tamtej chwili za cholerę nie mógł wymyślić nic bardziej sensownego.
- Wpadnij do Roberta. Aha, po drodze zahacz o Wiktora. Jego obecność też się przyda.
- Jasne.
Korzecki się rozłączył i spojrzał na Kama, który właśnie wyszedł z łazienki. Przemył twarz, ale oczy nadal miał zaczerwienione. Tomaszowi przemknęło przez głowę, że jego przyjaciel tak szybko nie pogodzi się ze śmiercią żony.
O ile w ogóle się pogodzi…
Uświadomił sobie również, że Robert do tej pory nie wie, jak zginęła. Wiedział, że musi mu o tym powiedzieć. Już otworzył usta, gdy nagle Kam spytał:
- Masz ochotę na piwo?
- Pewnie – odparł.
To musiało zaczekać. Przynajmniej na razie.