wtorek, 21 maja 2013

"Kaplica", cz. II.

Druga część "Kaplicy":








Mimo nasilającego się deszczu i wiatru szli powoli, jakby bali się, że szybsze tempo może zdradzić ich obecność w tym miejscu. Tak, ale komu? Z tego, co widzieli, cmentarz był opustoszały – tego dnia wyjątkowo szybko zrobiło się pusto, bowiem już około godziny dziewiętnastej. Najprawdopodobniej odpowiedzialny za to był wał chmur, niczym armia starożytnych wojowników ruszających na wojnę napływający z zachodu. Po obu stronach asfaltowej drogi mieli nieskończone rzędy nagrobków – jedne bardziej zadbane, inne mniej. Rozjaśnione zniczami i całkiem puste, na których znajdował się przy odrobinie szczęścia wazon ze zwiędłymi kwiatami i jeden, lub dwa znicze bez wkładów. No i oczywiście – niemal na każdym mozaika z mokrych liści. Wiatr poruszał drzewami, ich cichy lament unosił się nad cmentarzem zupełnie jak niewidoczne opary mgły nad ziemią.
Doszli do jednego z kilku ogromnych krzyży. Na cmentarzu było ich kilka… naście? Michał nie wiedział, przypuszczał jednak, że ich liczba nie przekracza dziesięciu. Zawsze znajdowało się pod nimi co najmniej kilkanaście zniczy. Przy tym znajdowała się tablica upamiętniająca śmierć Polaków pomordowanych na Syberii, pod którą też były znicze. Mijając go, przystanął na chwilę, skłonił głowę, po czym ruszył dalej. Marta wykonała subtelny znak krzyża, Marcin się skłonił a Mariusz przeszedł obok niego obojętnie.
Wydawać by się mogło, że ten drobny znak czci napełnił Michała odwagą - przyspieszył kroku, zrównując się z innymi. W jego sercu powoli, nieśmiało zakwitał spokój. Jak kwiat róży rozwijający się na nawozie z krowiego łajna. Oczywiście, o ile to możliwe.
Nie wiedział, że jego przyjaciele czują się podobnie, zupełnie, jakby Ktoś nad nimi czuwał. Duch Święty? Cóż, całkiem możliwe.
Doszli do rozwidlenia – mogli dalej iść prosto, na drugi koniec cmentarza (mijając kaplicę katolicką, która, mimo iż zadbana, w jakiś niepojęty napawała każdego z nich nieopisanym lękiem), lub skręcić w alejkę po prawej stronie. Aby dotrzeć do właściwej kaplicy, skręcili w prawo. Teraz widzieli jedynie jej zachodnią ścianę, jednakże już robiła wrażenie.
Kaplica parafii ewangelicko – augsburskiej była budynkiem w kształcie prostokąta z przybudówką na jej północnej ścianie. Dach był spadzisty, tuż nad drzwiami znajdowała się kamienna iglica, na szczycie której królował stalowy krzyż grecki. Pod nim, znajdowało się swoiste „okienko” posiadające uchwyty na niewielki dzwon, który zapewne znajdował się tam w czasach świetności kaplicy. Teraz zostały po nim jedynie stalowe uchwyty.
Drzwi były dębowe – drewno wciąż, mimo znacznego upływu lat, wydawało się solidne. Po obu stronach wrót, na wysokości około dwóch metrów znajdowało się po jednym, niewielkim, okrągłym okienku. Krystaliczna struktura szkła sugerowała jednak, iż służyły one jedynie do wpuszczania światła do wnętrza.
Na bocznych ścianach budynku były po trzy, wysokie okna zakończone łukiem. Szyby miały zwykłe, przejrzyste szkło. Całość była zbudowana z czerwonej cegły, jedynie kolumny wbudowane w kaplicę świadczą o tym, iż kiedyś były żółte – teraz, nieustannie pożerane przez czas, stają się białe.
Na malutkiej kolumience, po lewej stronie od drzwi wisiała biała tabliczka z napisem:



KAPLICA
Parafii ewangelicko - augsburskiej



Przyjaciele stanęli przed wejściem. Pięciu ludzi, samotnych, niemalże w sercu mrocznego cmentarza. Cmentarza, który liczył sobie grubo ponad sto czterdzieści lat. Początkowo był to cmentarz wyznania hebrajskiego, przeznaczony do pochówku wiernych z tegoż wyznania. Jeśli wierzyć specom od odczytywania zmurszałych nagrobków, to pierwszy pochówek miał miejsce w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym czwartym.
Przed zlikwidowaniem cmentarza (jak widać później wybudowano go na nowo, lecz w nieco innym miejscu niż poprzednio), czyli mniej więcej po roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, odbyły się ostatnie trzy pogrzeby, jednakże z braku tablic nagrobkowych, groby te nie zostały zidentyfikowane.
Ogólny wygląd cmentarza nie przedstawiał się najlepiej – ogrodzenie było w średnim stanie, a sam teren cmentarza, w chwili złożenia wniosku o likwidację, był niezadbany: nagrobki zdewastowanie niemal w stu procentach, zarośnięty poprzez bujne drzewa i krzewy. Ani domy przedpogrzebowe, ani kostnice nie były ulokowane w jego pobliżu.
Ekshumowano z niego jedynie sto pięćdziesiąt zwłok – zostały one powtórnie pochowane na cmentarzu znajdującym się w odległości około dwustu metrów.
Ostateczny rozbiór miał miejsce siedemnastego stycznia, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku.


Mariusz jako pierwszy otrząsnął się z odrętwienia i podszedł do drzwi. Oczywiście były zamknięte, ale on wolał mieć całkowitą pewność. Chwycił prawą dłonią starą klamkę – przez ułamek sekundy wydawało mu się, że słyszy jej cichutki, bolesny wrzask, który zamilkł, gdy zacisnął na niej palce. Wziął głęboki oddech i… nic. Kaplica była zamknięta.
- Zamknięte – rzekł odwracając się do reszty.
Michał skinął głową i ruszył w stronę żywopłotu. Pozostali poszli za nim. Przeszedł przez wąskie przejście tuż przy samej kaplicy i znalazł się na niewielkim trawniku. Podszedł do okna. Wewnątrz panował nieprzenikniony mrok. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, lecz tylko na chwilę.
- To w jaki sposób wejdziemy? – spytała Paula.
Michał nie odpowiedział, zaczął natomiast rozglądać się wzdłuż linii żywopłotu. W pewnej chwili podbiegł do miejsca, w którym żywopłot skręcał po kątem prostym i wyciągnął z niego ciemny plecak. Widząc zdziwienie na twarzach przyjaciół, rzekł:
- No co, przygotowałem kilka rzeczy… parę dni temu… - i rozbrajająco się uśmiechnął.
Uklęknął pod oknem, rozpiął plecak i wyciągnął z niego pół cegły. Wyprostował się i delikatnie, lecz z uczuciem uderzył w szybę, która, była podzielona na mniejsze listewkami. Rozległ się cichy trzask, po czym usłyszeli, jak odłamki szkła wpadają do środka. Michał włożył rękę przez nowo powstałą dziurę i z lekkim trudem otworzył okno od wewnątrz. Otwierało się na zewnątrz, więc musiał pomóc sobie drugą ręką. Świeże powietrze niemal ze słyszalnym świstem wleciało do środka.
- Wchodzimy? – spytał.
Kiwnęli głowami, a Marcin powiedział:
- Ja pierwszy.
Michał zrobił mu miejsce. Marcin chwycił dłońmi listewki, podciągnął się i od razu położył lewą stopę na parapecie. Po chwili wskoczył do środka. Po nim weszła Marta, niemal identycznie, lecz przy zeskoku do środka mogła liczyć na pomoc Marcina. Następni byli Paula i Mariusz. Michał został na końcu. Podał Mariuszowi plecak, po czym sam wspiął się po ścianie. Gdy zeskakiwał, lewa noga ześlizgnęła mu się z parapetu a sam Michał niezdarnie machając rękami stracił równowagę i dosłownie wpadł do środka. Nie zdążyli go złapać, więc spadł bezpośrednio na posadzkę.
- Cholera… - stęknął, podnosząc głowę.
Mariusz zamknął okno. Była dwudziesta druga. Weszli do kaplicy.
- Trochę tu ciemno – mruknął Marcin siadając pod ścianą – masz jakieś światło w tym plecaku?
- Ano, coś tam mam – odparł Michał zawzięcie rozcierając sobie potłuczone kolano. – Mam ze sobą…
Jego słowa zakłócił ogłuszający grzmot, a tuż po nim nasilający się szum deszczu. Jak widać, zdążyli w samą porę. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że po chwili dobiegł do ich uszu cichutki chrobot; dźwięk podobny do osuwających się kamieni, a tuż po nim niski, głęboki, lecz równie cichy głos, wydobywający się jakby spod ziemi:
- Surgitemortui
Dwa słowa, w dodatku ledwie słyszalne.
- C-co to było? – spytała przerażona Marta.
- Nie wiem. – odpowiedział Mariusz – Coś jakby… szept… Słyszeliście to? – zwrócił się do pozostałych.
- Tak. – odparła Paulina – najpierw jakiś dziwny dźwięk, a potem ten głos… co on mówił?
- Przypuszczam – odezwał się Michał – że to były słowa w języku łacińskim.
- Wiesz, co on powiedział? – Paulina przysunęła się bliżej niego.
Siedzieli teraz wszyscy pod wschodnią ścianą, tuż pod oknem, którym dostali się do środka. Michał po prawej, najbliżej drzwi, po jego prawej stronie Marta i Marcin. Naprzeciwko nich była Paulina z Mariuszem.
- Zrozumiałem tylko jedno słowo… - rzekł ściszonym głosem, głowę miał opuszczoną na piersi, kolana podciągnięte pod brodę.
Michał był miłośnikiem języka łacińskiego. Mimo iż bardzo chciał, w jego szkole nie było jej w programie nauczania. Wobec tego, zaopatrzył się w słownik, zawierający również sporo popularnych sentencji, słownik medyczny (który, swoją drogą, bardzo przydałby się Marcinowi, ponieważ studiował medycynę, a jak wiadomo, części ciała, jak również choroby to nic innego, jak zaawansowana łacina) i oczywiście gramatykę. 
Michał nauczył się niemal całego na pamięć. Często też w towarzystwie lubił zabłysnąć jakimś adekwatnym do sytuacji przysłowiem, bądź sentencją.
- Co to za słowo? Mów! – powiedziała Paulina donośnym głosem, w jej oczach pojawił się strach.
- Mortui – powiedział cicho.
Przyjaciele siedzieli z szeroko otwartymi oczami, nikt nie śmiał zabrać głosu. Czekali na Michała. Czekali, co jeszcze powie.
Z zewnątrz dochodził nieustanny szum deszczu wzmacniany raz po raz potężnymi grzmotami.
- Z tego, co wiem… jest to jeden z łacińskich synonimów tego samego słowa. Exitus, letum, mors, obitus… Wszystkie znaczą to samo… - podniósł głowę i spojrzał na Mariusza.
- Śmierć. – wyszeptał.
Rozległ się kolejny grzmot. Na sekundę przed nim wnętrze kaplicy zalało jasne światło, rozświetlając niemal całe jej wnętrze. Zaniepokojeni przyjaciele nie zwrócili uwagi, na stary ołtarz, który znajdował się na północnej ścianie kaplicy. Nie zauważyli tego, co się za nim znajdowało. Jeszcze nie.
Mariusz wstał i podszedł do okna.
- Nieźle pada. – mruknął.
Reszta podeszła do niego, wszyscy cisnęli się przy tym jednym oknie. Mariusz miał rację – lało jak z cebra. To była najsilniejsza burza, jaka w tym roku nawiedziła województwo lubuskie. Ranek miał przynieść dziesiątki, jeśli nie setki
[skrob]
połamanych drzew, zerwanych linii wysokiego napięcia, zmiażdżonych pojazdów, wybitych okien, i całego tego badziewia. Ucho Michała wyłowiło jakiś cichutki dźwięk z wnętrza, jednak widząc, że inni nie zareagowali, bądź nie słyszeli, nie odezwał się ni słowem.
Nie chciał ich niepokoić, zresztą i tak już są podenerwowani. Dzięki Bogu nie usłyszał nic więcej.
Odeszli od okna i z powrotem usiedli na podłodze. Była to posadzka z mleczno czarnych płytek. Marta zastanawiała się, czy te mleczne płytki to także wpływ czasu, czy może były już takie od nowości.
- No, to co robimy? – spytał Mariusz.
- Wiecie coś konkretnego o tej kaplicy? – powiedział Michał.
- Jeśli chodzi o mnie,
[skrob, skrob]
to wiem tylko, że jest ewangelicko augsburska. – odparł Mariusz, po czym parsknął śmiechem.
- Słyszeliście to? – tym razem Paulina, głos jej lekko drżał.
- Co? – Michał udawał, że nie wie, o co jej chodzi.
- Nie wiem, to było coś… jakby ktoś skrobał paznokciami po tablicy…
Marta drgnęła.
- Paula, nie strasz mnie. Wystarczy, że to miejsce jest samo w sobie niepokojące i w dodatku mnie przeraża…
Mariusz wstał i spojrzał ku wnęce.
- Przypuszczam, iż dochodził stamtąd…
- Nie, nie idź tam! – Marta również wstała i przytuliła się do niego, starając ze wszystkich sił zatrzymać go przy sobie. Nie chciała, by tam poszedł, serce mówiło jej, że czai się tam coś złego, coś bardzo złego…
Do ich uszu dobiegł kolejny dźwięk, tym razem było to… coś pośredniego między mruknięciem, a chrząknięciem. Marta, która na ten dźwięk skamieniała ze strachu, odsunęła się od Mariusza i zasłoniła sobie usta ręką, by nie krzyczeć.
- Coś tam jest… - mruknął Mariusz. – Michu, daj latarkę!
Michał przysunął do siebie plecak i wyciągnął z niego niewielką latarkę. Dawała mało światła, ale innych nie dał rady zdobyć. Takie będą musiały im wystarczyć.
- Idziesz ze mną? – Mariusz obrócił się w stronę Michała.
Nim chłopak zdążył odpowiedzieć, Mariusz przeniósł wzrok na okno i zamarł w bezruchu.
- O… cholera… - niemal niesłyszalny szept wydobył się z jego zaschłych ust.
- Co jest? – spytał Michał wstając.
Marta również spojrzała w okno i to, co tam zobaczyła, sprawiło, że z jej piersi wyrwał się cichy, niekontrolowany jęk.
- Boże, co to jest?! – zaszlochała.
Marcin i Paulina także wstali i zbliżyli się do okna. Z początku nic nie widzieli w mroku szczelnie opatulającym cmentarzysko, lecz po chwili dotarło do nich, co się tam znajduje.
W cieniach drzew.
Przy grobach.
Nawet na trawniku przy kaplicy.
Byli wszędzie.
Czarne sylwetki, milczące, tajemnicze. Stali nieruchomo z rękami spuszczonymi wzdłuż tułowia. Byli cali szarzy. W niemal nieprzeniknionych ciemnościach widać było tylko ich ludzkie kształty w gąszczu różnorakich plam, które w dzień były krzakami, żywopłotem, drzewami, grobami.
- Czy to ludzie? – spytała Paulina.
- Nie wydaje mi się… - szepnął Marcin.
- Widzą nas?
- Nie jestem pewien – to mówiąc chwycił leżącą na ziemi połówkę cegły i stanął przy oknie. Delikatnie otworzył okienko i korzystając ze świeżego powietrza wziął głęboki oddech. Już miał się zamachnąć, gdy nagle rozległ się głos:
- Oh creature sciocche*
Zdawał się wypływać, na modłę muzyki relaksującej duszę i umysł, która wprawia nasze ciało w przyjemne odrętwienie, pozwala zapomnieć o bólu, troskach i problemach. Uleciał w górę i począł krążyć po okręgu i wbijać im się w głowy, boleśnie raniąc słuch, wibrując echem, doprowadzając do szaleństwa…
Zgięli się wpół i zatkali sobie ręką uszy. Marcin wypuścił cegłę z dłoni.
- Co to za głos do cholery?! – krzyknął Michał, starając się zagłuszyć ten odrażający dźwięk.
Nagle… cisza. Dźwięk ustał. Spojrzeli sobie po twarzach – teraz na każdej, bez wyjątku, lepiej lub gorzej maskowany – był widoczny strach.
Marcin wyjrzał przez okno. Stoją. Czekają. Na co? Pilnują ich? Gwałtownie się wyprostował, wziął głęboki zamach i wyrzucił cegłę celując w jedną z bliższych postaci.
Przeleciała niemal po idealnym łuku. Gdy zbliżała się do głowy pojedynczego osobnika coś szarego świsnęło nagle i dopiero po chwili do przyjaciół dotarło, co się stało.
Cegła znalazła się w prawej dłoni tej istoty.
Michał słyszał przyspieszone oddechy towarzyszy. W pewnej chwili dołączył się do nich nowy, jeszcze szybszy. Po chwili dotarło do niego, że słyszy, jak owa wymawia jakieś słowo, lecz robi to tak szybko, że nieświadomie tworzy z niego mantrę, zamieniając je w nieprzerwany potok.
- Obożebożebożebożebożebożebożebożebożeboże…







Oh creature sciocche - O, glupie istoty.











1 komentarz :

  1. Powiem tylko, świetne! Uwielbiam te opowiadanie :) Na pewno kiedyś zostaniesz profesjonalnym pisarzem ^^

    OdpowiedzUsuń