poniedziałek, 14 maja 2018

K4 - Rozdział I

I

Stary człowiek przy barze



We Wrocławiu znajduje się niezliczona ilość barów, pubów i restauracji. Spora ich część stylizowana jest na dawne lata, co nie tylko dodaje takim miejscom klimatu, ale i zwiększa liczbę klientów o tych, którzy pamiętają jeszcze te „dawne czasy”.
Jednym z takich lokali niewątpliwie jest pub o jednoznacznej nazwie: „Przedwojenna Bistro”. Mieści się on na ulicy świętego Mikołaja, w bezpośrednim sąsiedztwie olbrzymiej, zabytkowej bazyliki świętej Elżbiety Węgierskiej.
To właśnie w tej świątyni niejaki Bogdan Grabowicz dowiedział się od swojej przyjaciółki, Marty Wiżyckiej o tym, że jest w ciąży. To właśnie ten pub obrał sobie jako priorytet
owy cel, gdy po krótkiej, wspólnie odmówionej modlitwie, wyszli na zewnątrz.
Od tamtego dnia minęło trzynaście lat. Był wtorek, dwudziesty trzeci maja, dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku. Na dworze powoli zapadał zmierzch, przy ustawionych przed lokalem stolikach wciąż siedziało kilka osób. Część z nich po prostu gawędziła, śmiejąc się od czasu do czasu, część relaksowała się przy piwie, lub czymś mocniejszym.
Lokal był niewielki, ale dwupiętrowy. Na parterze roiło się od niewielkich stoliczków i otaczających ich, drewnianych krzeseł ze starannie rzeźbionymi oparciami. Z głośnika, którego lokalizacji nie można było sprecyzować, sączyły się dźwięki muzyki pochodzącej zdawać by się mogło z innej epoki. Większość wykonawców – o ile nie wszyscy – już dawno spoczywali w grobie. Jednym z utworów, który dość często, niezależnie od dnia, rozbrzmiewał w lokalu, był „To ostatnia niedziela”, w legendarnym wykonaniu Mieczysława Fogga. Tego wieczoru również „był na tapecie”, niejednemu ze starszych klientów przypominając czasy młodości.
Ściany pubu, niegdyś pomarańczowe, aktualnie pokryte wyblakłą farbą i niekoniecznie przypadkowymi zabrudzeniami podkreślały fakt, że stylizowany jest on minimum na lata sześćdziesiąte. Bar, przedzielony na dwie części prostokątnym filarem podpierającym strop pięterka, cechował się niewielkimi wieszaczkami na kapelusz lub płaszcz, ewentualnie kurtkę; usytuowanymi tuż przed krzesełkami. Za barem było skromnie, ale każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Stała tam więc lodówka z energetykami dla śpieszących się studentów, obok wisiały półki zastawione filiżankami i szklankami do kawy dla tych, którzy mieli więcej czasu i mogli pozwolić sobie na chwilę relaksu oraz drewniane, stylowe szafki, na których można było dostrzec wódkę, nalewki, bourbony oraz whisky.
Wewnątrz lokalu również znajdowało się wspomniane pięterko, na które prowadziły drewniane, lekko spiralne schody. Było to miejsce stworzone z myślą o studentach, którzy ze względu na korzystne ceny napojów i przekąsek, bywali tu częstymi gośćmi. Mogli tam, gdy naszła ich taka ochota, odseparować się od starszego grona klientów i bawić się wyłącznie w swoim towarzystwie. Strop nad stolikami stojącymi pod tą kondygnacją opleciony był zadziwiająco realistycznymi pajęczynami, co potęgowało wrażenie, że człowiek przesiaduje w jakiejś tawernie – którą Przedwojenna zresztą kiedyś była – lub gospodzie.
Przy stolikach, zgromadzonych przed barem jak dzieci przed klownem z cukierkami siedziało kilka osób. Przy oknie siedział trzydziestosześcioletni brunet, Bartosz Woliński, ubrany w olśniewająco białą koszulę, z którą kontrastował krótki, najwyżej tygodniowy, ciemny zarost. Sączył whisky z lodem i od czasu do czasu notował coś w sporym notatniku. Był znanym pisarzem, którego styl urzekł wielu odbiorców. Posiadał wyobraźnię, jakiej mnóstwo młodych pisarzy mogło mu pozazdrościć. Swoje teksty tworzył używając bardzo poetyckiego języka, dzięki czemu nawet brutalne, obrzydliwe sceny z łatwością trafiały do żeńskiej części odbiorców. Mężczyzna spoglądał w okno, wzrokiem niespiesznie ślizgając się po murach bazyliki, zupełnie odcinając się od muzyki i cichego szumu rozmów panującego w Przedwojennej.
Za jego plecami, przy jednym ze stolików pod piętrem siedziały dwie przyjaciółki: Julita i Hania. Były niczym ogień i woda: jedna wysoka, druga nieco niższa, włosy Hani były jaskrawe; jasne, spływające swobodną, bujną falą na ramiona. Włosy Julity również proste, ale nieco dłuższe, sięgające klatki piersiowej, może nie tak bujne, jak przyjaciółki, ale za to bardziej lśniące, zadbane, na pierwszy rzut oka było widać, że kobieta poświęca sporo czasu ich pielęgnacji. Oczy młodszej, bo niespełna trzydziestoletniej blondynki były hipnotyzująco niebieskie, w dodatku podkreślone niezbyt wyzywającym, ale wyraźnym makijażem. Oczy Julity były ciemniejsze, tak ciemne, że aż czekoladowe; jej źrenice w połączeniu z równie subtelnym makijażem przywodziły na myśl spoglądanie w głęboką studnię bez dna. Będąc obserwowanym przez nią czułeś, jakby wyciągała na wierzch wszystkie twoje najskrytsze tajemnice. Oczy Hani porywały, niczym nieokiełznana morska fala, oczy Julity zaś obnażały wszystkie słabości i tak, jak Hani nie pozwalały oderwać od siebie wzroku, tak jej sprawiały, że ciężko było utrzymać ich spojrzenie.
Przy stoliku pod samym barem siedziało czterech studentów. Na blacie było gęsto od szklanek po piwie. Co chwilę któryś z nich wstawał i podchodził do lady zakupić następne. W Przedwojennej piwo było lane do szklanek o pojemności trzystu trzydziestu mililitrów, więc dwójka barmanów miała sporo roboty.
Przy barze siedział niski, kompletnie łysy mężczyzna, który ani razu nie rozejrzał się na boki, ani się nie ruszał. Po prostu siedział nieruchomo, co jakiś czas próbując unieść szklankę z czystą whisky prawą ręką. Szkło drżało niebezpiecznie, unosząc się na kilka milimetrów, po czym ze stukotem opadało na ladę. Kręcił głową bezradnie i chwytał drinka lewą ręką, którą mógł swobodnie unieść. Lewa ręka wydawała się być sprawna, ale bystry obserwator dostrzegłby, że gdy zbliża się do ust, zaczyna lekko drżeć i nie przestaje, dopóki nie odstawi szklanki. Mężczyzna ubrany był w koszulę równie białą, jak koszula siedzącego przy oknie Wolińskiego. Na wieszaczku miedzy nogami wisiała marynarka. Choć głowę miał gładko ogoloną, na pomarszczonej twarzy widniała bujna, długa broda. Była już siwa, zapuszczał ją od dwa tysiące dziesiątego roku; przez okres trzynastu lat, przystrzygał ją tylko kilkakrotnie na policzkach, by odpowiednio ukierunkować jej dalszy rozrost. Aktualnie była na tyle długa, że zakrywała cały mostek i kończyła się tuż przed pępkiem. Początkowo trochę mu przeszkadzała w codziennych czynnościach, ale z czasem się przyzwyczaił. Teraz idąc ulicą czuł, jak nie tylko kobiety i mężczyźni nie mogą odwrócić od niego oczu.
Był niski, z wyraźnie okrągłym brzuchem, łysy i brodaty. Gdyby był menelem, gdyby był bezdomny, lub zaniedbany, ludzie wytykali by go palcami. Nie robili tego, bo widzieli, że ma klasę. Czyste spodnie, lśniące buty, najczęściej biała, świeżo wyprasowana koszula i ciemna marynarka. Lśniąca, zdrowa i nienagannie rozczesana broda sprawiały, że w spojrzeniach kobiet niejednokrotnie widział coś więcej, niż uprzejme zdumienie. Nie przejmował się tym jednak. Jego serce od dawna należało do innej. Właśnie dopił trzeciego, podwójnego Jacka Danielsa i dał znak jednemu z barmanów, Maciejowi, by przygotowywał następny. Położył banknot dziesięciozłotowy na ladzie, spoglądając na namalowany na ścianie po jego prawej stronie spis przekąsek i zagryzek. Do wyboru był między innymi tatar, gzik, lub pyszna kiełbaska. Mężczyzna oblizał wargi. Nie czuł jeszcze głodu, ale praktycznie rzecz biorąc, mógłby coś przekąsić. Czekając na kolejną porcję whisky, zaczął się zastanawiać, na co ma ochotę.
Lubił to miejsce. Przyszedł tu przypadkiem, ale lokal tak go urzekł, że postanowił przychodzić tu regularnie przez następne ponad dziesięć lat. W tym roku kończył sześćdziesiąt cztery lata i choć nie był już tak żwawy i pełen wigoru jak kiedyś, wciąż tlił się w nim niewielki płomyk, którym jeszcze kilka lat temu było żarliwe ognisko. Aktualnie mężczyzna nie różnił się niczym od sporej części swoich rówieśników – był zgryźliwym, narzekającym na wszystko starcem. Uniósł lewą rękę i położył sobie na potylicy, przejeżdżając po niej dłonią w górę i w dół. Przez dekadę zdążył poznać i polubić wielu klientów Przedwojennej, ale wielu wręcz nienawidził. Jak łatwo można się domyślić, to studenci i im podobna młodzież była tymi, którzy zaliczali się do tej drugiej grupy. Ze starszymi zazwyczaj nie było problemów – przyszli, usiedli, zamienili kilka słów, przyjęli swoją dzienną dawkę promili po czym zazwyczaj – choć zdarzały się wyjątki, ale na szczęście rzadko – grzecznie wracali do domów. Z młodymi było gorzej. Niejednokrotnie przychodzili już po spożyciu, korzystając z tego, że w menu baru znajdują się pyszne i tanie przekąski, już w wejściu zaczynali składać zamówienie… i byli wielce niezadowoleni, gdy barmani byli zajęci i nie dosłyszeli całej treści. Mężczyzna zazwyczaj szukał wzrokiem jednego z nich i wzdychając ciężko dawał im znać, że wie, przez co przechodzą. Lubił ich i wydawało mu się, że oni go również. Od niemal piętnastu lat był ich klientem, nie wszczynał awantur, nie zachowywał się głośno, ani w żaden inny sposób nie sprawiał kłopotów. Spędzili niezliczoną ilość nocy na rozmowach przy piwie – gdy tylko ruch w lokalu nie był zbyt wymagający – i głośnym, szczerym śmiechu.
Dochodziła godzina dwudziesta druga. Bartosz Woliński przed chwilą zamówił kolejne piwo. Ukradkiem spoglądając na obszerną brodę starca, automatycznie podrapał się po swojej szczecinie. Odebrał szklankę z lekko spienionym trunkiem i wrócił do swojego stolika, po drodze upijając niewielki łyk. Lane piwo wprawdzie nie należało do jego ulubionych, ale będąc w tak klimatycznym miejscu, nie był w stanie mu się oprzeć. I, trzeba przyznać, że nawet mu smakowało.
W międzyczasie, do gawędzących w rogu Hani Marin i jej przyjaciółki Julity dołączyła Malwina. Była trzecią kobietą w paczce, do kompletu brakowało jeszcze tylko jednej, Iwony, ale dziś akurat nie miała czasu, by spotkać się z resztą. Kobiety przywitały się, po czym Malwina podeszła do baru, aby kupić drugą półlitrową butelkę nalewki, bo ta, nad którą pracowały przyjaciółki, powoli zbliżała się do końca. Nie zwróciła uwagi na brodacza, widziała go tu już bowiem dziesiątki razy, Julita i Hania również go kojarzyły. Był dla nich nieodłącznym elementem tego pubu, tak jak leniwie sącząca się z głośników muzyka.
Czwórka studentów chwilowo zrobiła sobie przerwę, dwóch z nich obejmowało lekko swoje brzuchy, z których niemal można było usłyszeć chlupot piwa.
Przez kilka minut wszystko było w porządku. Starzec przy barze skończył swojego Jacka Daniel’sa i zamówił kolejną, czwartą już porcję. Studenci rozmawiali ze sobą, wprawdzie wyraźnie już pijani, ale nadal starali się sprawiać wrażenie trzeźwych. Aktualnie konwersowali na filozoficzne tematy, subtelnie zahaczające o powód, sens i cel ludzkiej egzystencji.
I wtedy, zupełnie nagle, ktoś stojący w progu zawołał barmana.
- Kurwa mać… - mruknął siedzący przy barze Bogdan Grabowicz.
Uniósł lewą dłoń i ukrył w niej twarz. Powoli, zawzięcie pocierał czoło, jakby chciał zetrzeć z niego niewidzialny brud.
- Barman! – zawołał jeszcze raz młody mężczyzna.
Wtoczył się do środka, wepchnięty przez trzech kolejnych, którzy tłoczyli się za nim.
- Barman, kurwa! Dla nas piwerko razy cztery!
Maciej spojrzał ciężkim wzrokiem najpierw na Bogdana, a po chwili na swojego kolegę, który właśnie wychodził na zaplecze. Wyciągnął szklanki i zaczął nalewać piwo do pierwszej z nich.
Bartosz Woliński na moment przerwał tworzenie notek i spojrzał w stronę baru. Wyglądało na to, że przy odrobinie szczęścia może na żywo doświadczyć sceny jakby żywcem wyjętej z tworzonego właśnie opowiadania.
Trzy przyjaciółki spojrzały przelotnie na grupkę mężczyzn mocno chwiejnym krokiem docierającą do baru, po czym wróciły do rozmowy. Julita właśnie z pasją opowiadała o możliwości rychłego awansu w pracy. Pierwsza butelka była już pusta, drugą właśnie otwierała Marin. Jej wzrok również przykuli głośni goście, którzy skupili się przy łysym mężczyźnie. Nie odzywał się, nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, stwierdziła więc, że nie są znajomymi.
Grabowicz pociągnął spory łyk, lekko drżącą ręką odstawiając szklankę na bar. Jego usta zamieniły się w cienką linię. Nowi klienci głośno ze sobą rozmawiali, rechocząc jak debile. W dodatku niemal go otoczyli, kompletnie ignorując jego przestrzeń osobistą. Mogli mieć nie więcej, jak trzydzieści lat. To ponad połowa mniej od starego brodacza.
- I jak, zaruchałeś ją? – spytał jeden.
- Pewnie! Męczyłem się z godzinę, żeby w końcu się spuścić, ale w końcu mi się udało!
- Barman! Lej szybciej to piwo, bo chcemy już iść usiąść - powiedział ten, który już w progu zaczął składać zamówienie.
Maciej skinął głową, podsuwając pełne szklanki. Po chwili odsunął od kraniku czwartą i podał ostatniemu z klientów.
Ten, który składał zamówienie, był równie łysy, jak Bogdan i w chwili, gdy odwracał się od baru, by razem z kumplami zająć któryś ze stolików, dostrzegł brodacza.
- A ty, kurwa, co?
Bogdan nie poruszył się, nieustannie wpatrując się w swoją szklankę. Czuł na sobie spojrzenia Macieja i Łysego, ale nie przejmował się nimi. Nie zwracał uwagi na zaczepkę, kompletnie zignorował mężczyznę, traktując go jak powietrze. Wpatrywał się w lód w szklance z whisky, usiłując dostrzec, jak się rozpuszcza. Pod jego prawą dłonią leżał jeden z paragonów. Przez moment w jego głowie pojawiła się myśl, by napisać na nim krótką wiadomość dla Macieja, ale niemal natychmiast uświadomił sobie, że nie ma przy sobie długopisu. Westchnął lekko, chwytając szklankę i unosząc ją w górę.
- Głuchy, kurwa, jesteś? Pytałem się o coś. Nie widzisz, że odstraszasz nam towar? Nie dziwię się, że jest tu tak mało lasek. Na widok takiego starego, grubego menela jak ty, to oczywiste, że wybrały inne bary – gdy mówił, z jego ust tryskały kropelki śliny, spadając na ladę, koszulę brodacza, prawą dłoń, brodę...
Nim odstawił szklankę z powrotem, zniecierpliwiony brakiem jakiejkolwiek reakcji Łysy szturchnął starca w ramię. Szklanka wyślizgnęła się z dłoni i z brzękiem uderzyła o ladę. Ostatni łyk rozlał się na drewnie i dłoni brodacza.
Bogdan odnalazł wzrokiem Macieja i lekko, niemal niezauważalnie pokręcił głową. Miał nadzieję, że barman to zauważy, w końcu to bystry, ogarnięty facet.
- Zapomniałeś języka w gębie? Do ciebie mówię, stary chuju! – powiedział głośno i wyraźnie Łysy. Jego koledzy parsknęli śmiechem, popijając swoje piwo i z ciekawością spoglądając na Bogdana. Nie tylko oni obserwowali mężczyznę, trzy przyjaciółki, czterech studentów oraz pisarz również wpatrywali się w otoczonego starca przy barze z lekką obawą czekając, jak rozwinie się sytuacja.
Malwina, ubrana w luźne, dresowe spodnie i taką samą bluzkę z lekkim dekoltem pochyliła się nieco do przodu i odezwała się do przyjaciółek:
- Niech ktoś coś zrobi. Mam dziwne wrażenie, że za chwilę wybuchnie jakaś afera.
Bartosz Woliński zdołał wychwycić słowa Malwiny i spojrzał w jej stronę. Kobieta złapała jego spojrzenie, marszcząc brwi. Miała nadzieję, że odczyta to jako pytanie, dlaczego jeszcze nie zareagował, ale on uniósł lewą rękę, dając jej znak, by zachowała spokój. Na co czekał, do cholery?
Nie doczekawszy się reakcji menela, Łysy nachylił się do jego ucha i krzyknął głośno i wyraźnie:
- Halo – kurwa! Jest tam – kurwa – kto? Ziemia do – kurwa – kloszarda! Wypierdalaj z lokalu, bo – kurwa – odstraszasz nam – kurwa – panienki!
Ten tekst wywołał salwę dzikiego śmiechu trzech towarzyszy. Jeden z nich, wysoki, a przy tym niezdrowo szczupły, o orlim nosie i wydatnym jabłku Adama mógł uchodzić za… „ludzki długopis”. Teraz jednak zgiął się niemal w pół, rozpaczliwie próbując złapać oddech. Śmiali się tak głośno, że nie byli w stanie usłyszeć cichego, niskiego głosu mężczyzny, który w końcu postanowił odpowiedzieć:
- Jeszcze raz się do mnie odezwiesz, lub mnie dotkniesz, szczeniaku, to rozkurwię ci tę szklankę na mordzie.
Łysy jakimś cudem to usłyszał i w pierwszej chwili zastygł ze zdumienia, ale szybko oprzytomniał, przypominając sobie o obecności kumpli. To dzięki nim był taki pewny siebie, wiedział, że gdyby ten stary menel go ruszył, jego ekipa stłukłaby go na kwaśne jabłko. Zdziwienie szybko zostało zastąpione cynizmem.
- Proszę, proszę, kurwa, proszę, proszę! – zawołał Łysy. Jego buńczuczność miała budzić podziw u kompanów, u innych przerażenie. Dlatego tak odważna riposta starca nieco nim zachwiała. Nie tracąc rezonu starał się za wszelką cenę pokazać, że nadal jest panem sytuacji.
Bogdan jednak znajdował się już gdzieś indziej. Dawno temu, gdy był znacznie młodszy, spotkała go podobna sytuacja. W nowosolskim pubie „Tabu”, w roku dwa tysiące dziewiątym. Spotkał się w wtedy ze swoimi dwoma przyjaciółmi, Robertem Kamem i Tomaszem Korzeckim. Pili za szczęście – dokładnie pamiętał moment, gdy zadał to pytanie, lekko pochylając się w stronę bujnej, jasnej czupryny chirurga. Pamiętał, że chwilę potem zaczął zagadywać barmankę, Wiktorię Małecką, której uśmiech od razu przypadł mu do gustu. Jego flirt został nagle przerwany przez trzech łysych dresiarzy: Bliznowatego Skurwysyna, Nożownika i… dopiero teraz, po niemalże piętnastu latach od tamtego wieczoru uświadomił sobie, że przypisał ksywki dwóm z trzech napastników. Był Bliznowaty, Nożownik… czy to możliwe, że trzeci nie zasłużył sobie na osobne, specjalne imię? Ci dwaj mieli coś, co sprawiało, że byli charakterystyczni, jeden miał paskudną szramę na policzku, drugi lubił zabawy z nożem, a trzeci… no właśnie, co? Z tego, co sobie przypominał, był równie łysy, jak reszta. Zatem Bliznowaty, Nożownik i Łysy? Śmiać mu się zachciało na myśl, że dopiero teraz nadał ostatnią ksywkę, mimo iż cała trójka już od dawna jest martwa. Nie tak, jednak, jak ci, którzy aktualnie go otaczali. Zamyślony zauważył, jak łysol wyciąga rękę, machając mu nią przed twarzą. Coś mówił, ale pogrążony we wspomnieniach Grabowicz nie był w stanie usłyszeć słów. To dziwne, że po tylu latach przypomniał sobie o zmarłych przyjaciołach. Pamiętał, że gdyby nie Wiktor Bormański, bez wątpienia wpadliby w łapy policji. To on pojawił się w ostatniej chwili i bez wahania rozstrzygnął cały spór. I to on zginął jako pierwszy… Bogdan doskonale wiedział, że nie mógł nic zrobić, by go uratować. Tak samo było w przypadku Tomasza, jeśli się nie mylił, był nieprzytomny, gdy chirurg podjął brawurową decyzję, którą niestety przypłacił śmiercią. Co do Roberta… miał wybór, zamierzał go uratować, zabił nawet dla niego policjanta na służbie. Jednak patolog wybrał inaczej. Postanowił sam zdecydować o swoim losie. Przez długi czas po jego samobójczej śmierci Bogdan zastanawiał się, co skłoniło go do takiej decyzji. Owszem, nie wiedział o planach przyjaciela, który zamierzał wyciągnąć go z więzienia, ale żeby od razu podejmować tak drastyczne kroki? Kilka lat zajęło mu znalezienie odpowiedzi. Robert podjął decyzję. Miał już wszystkiego dosyć. Śmierć żony to niewyobrażalna strata, w dodatku konfrontacja z przedwiecznym demonem z najdalszych zakamarków kosmosu, zabicie przyjaciółki sprzed lat, pobyt w więzieniu… to wszystko wywarło tak wielki nacisk na jego psychikę, że nie potrafił przezwyciężyć słabości. Bogdan dobrze wiedział, jaki wpływ ma więzienie na człowieka i gdzieś głęboko nie dziwił się Kamowi.
Westchnął ciężko. Czasu już nie cofnie, jego martwy przyjaciel nie wróci do życia. I nikt, ani nic nie mógł tego zmienić.
Poczuł kolejne szturchnięcie w ramię, które natychmiast go otrzeźwiło.
- Halo, jest tam, kurwa, kto? Serduszko jeszcze bije? – usłyszał arogancki głos Łysego tuż przy uchu. – Powiem po raz ostatni: wypierdalaj stąd, póki jeszcze możesz, ty głuchy, gruby…
Bogdan w tym momencie nagle odchylił się w lewo. Lewą ręką uniósł szklankę i cisnął nią w twarz oponenta. Nogami odepchnął się od baru i tracąc równowagę razem z krzesłem, zaczął zbliżać się do zaskoczonego Długopisu, stojącego za jego plecami. Potężnym ciosem łokciem trafił prosto w przeponę. Zaskoczony łysol nie zdążył złapać oddechu i z cichym krzykiem runął na stolik studentów. Rozległ się brzęk tłuczonych szklanek i fala przekleństw, gdy stolik przewrócił się pod ciężarem mężczyzny, a szklanki i talerze zaczęły spadać na podłogę. Grabowicz stanął na nogach i z miejsca rzucił się na Łysego, wyprowadzając potężny zamach. Niestety od wydarzeń w „Tabu” w dwa tysiące dziewiątym roku minęło o kilka lat za dużo. Tym razem nie mógł liczyć na wsparcie przyjaciół, był sam, a jego przeciwników było czterech. Długopis podniósł się w mgnieniu oka i stanął za brodaczem, jego dwóch towarzyszy szybko do niego dołączyło. Bogdan zdążył zadać jeden cios, silny lewy sierpowy zachwiał mężczyzną młodszym od niego o trzydzieści trzy lata. Młodzi rozbójnicy skutecznie unieruchomili Bogdana. Choć szarpał się i wyrywał, nie mógł nic zrobić, byli młodsi, w dodatku było ich trzech.
- A niech mnie… - mruknął Łysy, ocierając strużkę krwi, która po ciosie Grabowicza zaczęła mu wypływać z kącika ust. Szklanka, którą w niego rzucił, uderzyła go kantem w skroń i choć jej nie rozcięła, powoli pojawiał się na niej dość spory siniak. – Nasz stary lew wciąż ma pazury…
To mówiąc uśmiechnął się i podszedł bliżej starszego mężczyzny. – Pora je trochę skrócić – powiedział cicho, dobitnie.
Pierwszy cios spadł na twarz Bogdana znikąd. Był tak szybki, że nie zdołał go dostrzec. Głowa odskoczyła mu do tyłu, oczy zaszły łzami. Dwa kolejne trafiły go niemal natychmiast. Krew chlusnęła z rozbitego nosa, niczym rzygi z ust pijaka. Splamiła jego brodę, zmieniając jej barwę z szarej na brunatną. Kilka kropel dotarło nawet do białej koszuli. Świat przed oczami Grabowicza był rozmazany. Wciąż słyszał śmiech oprawców, teraz dobiegający z wszystkich stron. Nogi lekko mu się ugięły, ale wciąż pewnie na nich stał. Uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: „Dalej, śmiało, nie żałuj sobie, szczeniaku”. Kolejny cios wylądował nad prawym okiem mężczyzny, rozcinając skroń. Krew wypłynęła natychmiast, zalewając mu twarz. Świat widziany przez starca przybrał karmazynową barwę.
Widząc to wszystko, trzy przyjaciółki zerwały się z miejsca i ruszyły w kierunku oprawców. Pisarz również wstał, by dołączyć do Macieja i drugiego barmana, którzy już zmierzali z pomocą staremu mężczyźnie.
- Niech ktoś ich powstrzyma! – zawołała Malwina. Serce pękało jej na widok krzywdy, jakiej doznawał stary brodacz. Po prostu siedział, nikomu nie przeszkadzał, nie awanturował się, ani nie hałasował, dlaczego więc go biją? Zobaczywszy jego bladą, zakrwawioną twarz, zastygła w bezruchu.
- Hanka, dzwoń po pogotowie – poleciła Julita swojej młodszej przyjaciółce.
Dwaj barmani, Bartosz, a nawet poirytowani studenci, dotarli już do trzech napastników, którzy przytrzymywali ofiarę i zaczęli ich wypraszać. Bogdan nieprzytomnym wzrokiem zaczął się rozglądać na boki, oczy rejestrowały wszystko, widział, że ruszyli mu na ratunek, ale nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Był już stary. Długoletnie spożywanie alkoholu również nie wyszło mu na zdrowie. Napastnik zamachnął się raz jeszcze i z całej siły wyprowadził prawy prosty, celując w nos brodacza. Pięść z impetem trafiła w cel, głowa ofiary znów odskoczyła do tyłu. Woliński i dwóch barmanów, wspierani przez młodzież, stanowczo wyprowadzali łysych awanturników z Łysym i Długopisem na czele. Bogdan, nie trzymany już przez nikogo, otrzymawszy dewastujący cios, runął do tyłu, przewracając krzesła stojące przy barze.
Hanna tymczasem wyciągnęła komórkę i odblokowała klawiaturę. Już miała wybierać numer, gdy jej lekko drżący palec zawisł nad wyświetlaczem telefonu. Na jaki numer powinna zadzwonić? W innej sytuacji wybrałaby go bez wahania, teraz jednak, zestresowana, zdenerwowana i nieco pijana stwierdziła, że go nie pamięta. Przyłożyła dłoń do czoła i zaczęła je pocierać, mrucząc pod nosem.
- Dlaczego musiałam zapomnieć go akurat teraz?
Julita, która stała obok niej i słyszała te słowa, westchnęła z roztargnieniem.
- Daj mi telefon, a ty sprawdź, czy jest przytomny.
Hanna Marin skinęła głową i ruszyła w stronę leżącego mężczyzny. Malwina do niej dołączyła. Dwie kobiety przyklęknęły przy brodaczu. Zaczęły go szturchać, ze zgrozą patrząc na zalaną krwią twarz i… długą brodę. Ciało mężczyzny było bezwładne i Marin przestraszyła się, że może dostał zawału, ale w końcu dostrzegła, że powoli otwiera przekrwione oczy i nieprzytomnie rozgląda się dookoła. Zobaczył klęczące przy niej kobiety: ciemne, delikatnie lokowane włosy Malwiny i proste, olśniewająco jasne włosy Hani. Obie wpatrywały się w niego ze strachem w oczach.
- Nic panu nie jest? – zapytała Malwina, choć wyraźnie wiedziała, że to pytanie retoryczne. Staruszek obficie krwawił, więc pytanie, czy nic mu nie jest nie do końca było na miejscu. Mimo wszystko uznała jednak, że powinna je zadać.
- Gdzie… chuje… daj mi… - wysapał mężczyzna.
- Ciii, spokojnie, spokojnie, niech pan leży – powiedziała Hanna lekko kładąc mu dłonie na ramionach, nakazując tym samym, by się nie podnosił.
- Halo? Dobry wieczór. Chciałam zgłosić pobicie.  – usłyszeli głos Julity. – Tak. Nazywam się Julita Wiżycka, do zdarzenia doszło przed chwilą w barze: „Przedwojenna Bistro”…
Grabowicz nagle poderwał głowę i zaczął się podnosić.
- Proszę pana, niech pan się uspokoi – powiedziała Hania, zaskoczona jego zachowaniem.
- Co… - sapnął. – Wiż… Wiż… Wiżycka…? – zdołał wyszeptać, po czym osunął się na ziemię, co przyjaciółki powitały z ulgą.
Bogdan Grabowicz zemdlał.

Mniej więcej w tym samym czasie, choć ciężko było to dokładnie określić, gdzieś, z dala od Przedwojennej, z dala od Wrocławia, kilka postaci zgromadziło się w opuszczonym miejscu. Pomieszczenie było pogrążone w ciemności, dostrzeżenie w nim ludzkich sylwetek było niemal niemożliwe, bo celowo były ubrane na czarno. Długie, ciemne habity i przepastne kaptury na głowach przywodziły na myśl zakonników, którzy spotkali się potajemnie, by… no właśnie, co? Spotkali się, by zgodnie z planem ich Pana wspólnie wypowiedzieć zaklęcie. Mieli za zadanie przebudzić bestię. Rozpoczęli rytualny zaśpiew, piekielnie niskie głosy wprawiły powietrze w drżenie. Cząstka energii, którą niegdyś uwolnił demon, z którym walczyła młoda dziewczyna i jej starszy przyjaciel, odnalazła swój cel i z zawrotną prędkością pomknęła w jego stronę. Ich śpiew, przepełniony czcią i bojaźnią miał ją na niego nakierować. Cząsteczka przebyła wymiary dzielące ją od pierwszego z kilku celów. Otoczyła miejsce, w którym się znajdował, przyoblekając go w nową powłokę… ale zostawiła na nim mały znak, który miał informować wszem i wobec, że to właśnie demoniczna magia ma nad nim władzę. W ten oto sposób awaryjny plan demona po wielu latach w końcu się ziścił.
Coś, gdzieś, leniwie otworzyło czarne ślepia.