XIII
Kontakt
Determinację czuć było wewnątrz pojazdu aż nazbyt wyraźnie. I to nie dlatego, że byli niesamowicie ściśnięci. Determinacja była wypisana na ich twarzach. Wiżycka i Grabowicz pałali żądzą zemsty. Bogdan pragnął pomścić przyjaciela, Marta swojego chłopaka. Atmosfera w samochodzie była gęsta, napięcie wisiało nad nimi, jak ciężka, burzowa chmura, z której lada chwila lunie deszcz. Przez jakiś czas nikt nic nie mówił, aż w końcu, gdy zbliżali się do wiaduktu, Tomasz spytał cicho:
- Jak myślicie, co zastaniemy na miejscu?
Nikt nic nie mówił, aż w końcu odezwał się Robert:
- Mam nadzieję, że się nie spóźnimy…
- Spóźnimy? Co masz na myśli?
- Że on wciąż tam będzie.
Tomasz nie musiał pytać, kogo Kam ma na myśli. Wszyscy to wiedzieli. Postanowił, że nie będzie drążył tematu.
Gdy wjechali na wiadukt, spostrzegli, że na północny wschód od ich obecnej pozycji na niebie formuje się okrąg z ciężkich, ołowianych chmur. Choć nikt nie powiedział tego na głos, wszyscy pomyśleli o tym samym: dokładnie nad szpitalem.
- Spójrzcie! – zawołał nagle Bogdan. – Identyczne chmury widziałem nad Otyniem, gdy pojechałem tam z Wiktorem… On tam jest.
Robert mocniej zacisnął dłonie na kierownicy i gdy wjechali w ostatnią prostą do szpitala przyspieszył, nie zważając na leżące tu i ówdzie resztki ludzkich ciał. Dostrzegł przed sobą leżącą na środku ulicy ludzką dłoń. Leżała na grzbiecie z rozcapierzonymi palcami niczym olbrzymi pająk. Koło samochodu przejechało po niej, miażdżąc wszystkie kości. Gdy wjechali na główny parking szpitala ich oczom ukazało się straszne pobojowisko.
Samochody, zaparkowane przed szpitalem zostały brutalnie zdewastowane. Powybijane szyby, wgniecione karoserie, dachy, oderwane zderzaki…
- Stój – powiedział Bogdan do Roberta, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Dalej pójdziemy pieszo.
Robert zgasił silnik i wysiadł z pojazdu. Trzasnęły drzwi. Przyjaciele stanęli obok niego, wpatrując się w szpital.
Przez rok zmienił się nie do poznania. Został ocieplony i pomalowany na ciepłe kolory. Pomarańcz i żółć sprawiały przyjazne wrażenie, w jakiś sposób napełniały serce otuchą. W sercach piątki przyjaciół powoli zaczęła kiełkować nadzieja, spokój, jednak po przebyciu kilku kroków z wściekle granatowych chmur niespodziewanie lunął deszcz. W ciągu kilku sekund, nim zorientowali się, co się dzieje, ich kurtki były przemoczone. Ruszyli śpiesznym krokiem w kierunku wejścia. Gdy dotarli do prostokątnej, zielonej tabliczki z napisem: SZPITAL W NOWEJ SOLI, znajdującej się przed schodami prowadzącymi do rozsuwanych drzwi, gdzieś z wewnątrz, dobiegł ich uszu przeszywający, nieludzki wrzask. Bogdan spojrzał w górę i zobaczył, że okno na trzecim piętrze jest otwarte. Rozległ się jeszcze jeden wrzask, po czym szyba nagle rozprysła się na setki drobnych części, a z wnętrza wypadł człowiek. Albo może raczej to, co z niego zostało. Na chodnik, tuż obok Marty z przerażającym łupnięciem, miażdżącym kości spadł jeden z lekarzy. Biały kitel już nie był biały. Zmienił kolor na soczyście czerwony. Nie musieli go rozchylać, by wiedzieć, co się pod nim znajduje… albo czego pod nim nie ma. Widzieli za to, aż zbyt wyraźnie martwe spojrzenie mężczyzny. Oczy uciekły mu w tył głowy, przez co jedynie przekrwione białka spoglądały na Wiżycką i resztę. Przez chwilę jeszcze wpatrywała się w jak zahipnotyzowana w zwłoki leżące na chodniku, jednak gdy krople deszczu zaczęły rozbijać się na gałkach ocznych z obrzydzeniem odwróciła wzrok. Spojrzała w górę i dostrzegła w oknie jakąś postać.
- Spójrzcie! – krzyknęła, wskazując palcem jedno z okien.
Mężczyźni podnieśli głowy i zobaczyli, że jeden z zombie wychyla się przez okno i patrzy wprost na nich. Jego twarz nie była do końca powleczona skórą, gdzieniegdzie prześwitywały mięśnie, poruszające się niemal bez przerwy. Trup wyszczerzył spróchniałe zęby i zniknął w pomieszczeniu.
- Przygotujcie się – rzekł Tomasz. – Może zgotować nam nie lada powitanie.
Mężczyźni przygotowali noże, Marta zacisnęła drżące ręce na wałku.
- Będzie dobrze – rzekł Grzegorz, patrząc w jej oczy. Ich spojrzenia spotkały się i przez chwilę nikt nic nie mówił. Było słychać jedynie wszechobecny szum deszczu. W końcu Marta wykrztusiła:
- Dziękuję. Mam nadzieję.
Grzegorz uśmiechnął się i wyciągnął rękę w jej stronę. Dziewczyna spojrzała na nią, a po chwili wyciągnęła swoją. Ich palce splotły się ze sobą. Dotyk dłoni, ciepło, bliskość… Oboje poczuli się pewniej. I oboje niemal natychmiast oblali się rumieńcem.
- Wchodzimy? – spytał Tomasz.
- Jazda – mruknął Bogdan.
Weszli po schodach i zbliżyli się do ruchomych drzwi. Otworzyły się bezszelestnie. Przestąpili próg szpitala. Po chwili przeszli przez jeszcze jedne drzwi i znaleźli się w środku. Niemal natychmiast ich uwagę przykuła recepcja. Niemal cała była umazana krwią, jednak, gdy Robert podszedł bliżej, za kontuarem nie znalazł nikogo.
- Pusto – mruknął.
Światło zaczęło mrugać. Co chwilę rozlegały się ciche puffnięcia, a szpital pogrążał się w cieniu.
- Co z generatorem? – spytał Tomasz.
- Gnoje musiały go uszkodzić – powiedział Bogdan, podchodząc do martwego ochroniarza.
Spojrzał na krwawą plamę na plecach. „To zły dzień, by pracować w tym szpitalu”, pomyślał. Spojrzał na pasek mężczyzny i dostrzegł przy nim kaburę. Przeniósł wzrok w bok i dostrzegł w ręce mężczyzny pistolet. Obrócił się, spojrzał na resztę – Kam nadal lustrował recepcję, Korzecki spoglądał w stronę dyspozytorni, a młodzi rozmawiali ze sobą. I dobrze. Nachylił się, wyciągnął broń z ręki martwego mężczyzny i wepchnął sobie za pasek spodni. Zasłonił ją marynarką, zapinając ją jak gdyby nigdy nic.
- Możemy pójść na chwilę do dyspozytorni…? – zapytał Korzecki nieśmiało.
Marta z niepokojem zauważyła, że głos mu drżał.
- Po co?
- Sandra… rozumiecie… chcę zobaczyć, czy nie ma jej… tam.
Sandra Pater. No tak. Kobieta, z którą Tomasz umawiał się na randki. Odbierała telefony w dyspozytorni.
- Jasne – rzekł Robert, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu. Weszli w krótki korytarzyk, prowadzący do dyspozytorni i drugiego wejścia do szpitala. Robert z daleka dostrzegł plamę krwi na jej szybie i nie spodobało mu się to. Tomaszowi także.
- Przygotujcie się – zakomenderował Grabowicz. – Nie wiemy, co nas tam czeka.
Zaczęli iść powoli, ostrożnie, starając się nie wzbudzać hałasu. Tomasz ostrożnie podszedł do szyby, lecz plama krwi uniemożliwiała jakąkolwiek obserwację. Podszedł do drzwi, znajdujących się z boku i ostrożnie, powoli nacisnął klamkę. Serce biło mu jak oszalałe, na czoło wystąpiły krople zimnego potu. Przyjaciele byli tuż przy nim, jednak strach, jaki trawił jego wnętrze był niemal tak silny, że tylko uczucie, jakim darzył Sandrę powstrzymywało go przed ucieczką.
Czym ono było?
Miłością?
Zauroczeniem?
Fascynacją?
Czystą sympatią?
Jakkolwiek to nazwać, jedno było pewne – Tomasz był do niej przywiązany. Zależało ma na tej kobiecie. Jeśli coś jej się stało…
W końcu zebrał w sobie resztki odwagi i otworzył drzwi. Otwierały się do wewnątrz, więc nolens volens zmuszony był zrobić dwa kroki do przodu.
ŁUP – ŁUP, ŁUP – ŁUP! Serce o mały włos nie rozerwało mu klatki piersiowej, język zamienił się w drewniany kołek, podniebienie wyschło jak, jak…
Drzwi otworzyły się powoli, skrzypiąc lekko. Niemal od razu uderzył ich słodki, mdły zapach ludzkich wnętrzności.
- O, Boże… szepnęła Marta
W środku znajdowali się dwaj mężczyźni. Martwi. Tomaszowi przemknęło przez myśl, że jednym z nich może być Karol, ten, który był świadkiem reanimacji Anety Kam. Przy biurku siedziała kobieta… Głowę miała opuszczoną na piersi. Tomasz ostrożnie zbliżył się do niej i wyciągnął rękę. Spojrzał na swoje palce i z lekkim otępieniem zauważył, że drżą.
W chwili, gdy opuszki miały dotknąć ramienia kobiety, poczuł, jak ktoś ściska mu kostkę. Krzyknął cicho, próbując się uwolnić. W tym samym momencie kobieta siedząca przy biurku zerwała się z miejsca i rzuciła na Korzeckiego.
Mężczyzna stracił równowagę i runął jak długi na ziemię.
Zaczął rozpaczliwie krzyczeć. Czuł, jak ręce mężczyzny
[Karola? Czy to był on?]
powoli wędrują coraz wyżej i wyżej. Przed sobą dostrzegł twarz kobiety. Tak, to była Sandra, lecz nie była już człowiekiem. Zamiast oczu w jej twarzy ziały dwie czarne dziury, z których lała się krew. Ostre zęby próbowały dostać się do szyi Korzeckiego. Próbował ją od siebie odepchnąć, jednak Sandra/zombie była cholernie silna.
- Pomocy, do jasnej…! – krzyknął, próbując odsunąć odrażającego stwora. Oddech, jakim co chwilę go raczyła przypominał gnijące mięso. Mężczyzna poczuł, że zbiera mu się na mdłości.
W dodatku zaczynał słabnąć. Zęby zamykały się coraz bliżej napiętej szyi Tomasza. W końcu jeden z przyjaciół ruszył mu na ratunek. Najpierw poczuł, jak ręce, dochodzące już powoli do jego krocza nagle się cofnęły – to Bogdan potężnie kopnął Karola w głowę, łamiąc mu kark, a następnie nachylił się nad nim i w sam czubek głowy, w ciemię, wbił nóż. Po samą rękojeść. Ciało zombie nagle znieruchomiało.
Robert natomiast chwycił Sandrę w pasie i z olbrzymim wysiłkiem odciągnął ją od przyjaciela. Uniósł dłoń z nożem i zwinnie przeciągnął nim po całej długości szyi. Skóra rozstąpiła się na boki. Trysnęło trochę krwi. Kam odepchnął Sandrę/zombie na bok, na ścianę. Wpadła na nią z impetem, wrzeszcząc wniebogłosy.
Marta oglądała całą scenę w niemym przerażeniu. Stała w progu dyspozytorni, wałek kurczowo przyciskała do piersi. „To już nie są ludzie”, przemknęło jej przez głowę. Nagle wydało jej się, że czas zwolnił bieg i że wszystko dookoła toczy się kilkanaście razy wolniej. Wkroczyła do pomieszczenia. Powoli skierowała się do potwora i w chwili, gdy ten rzucał się na Roberta, zamachnęła się wałkiem jak mieczem dwuręcznym i z całej siły trzasnęła nieumarłą w szyję, miażdżąc krtań. Drewno, jak się okazało, było wytrzymałe. Stwór, jakim stała się Sandra zachwiał się i runął na Martę, jednak Wiżycka w porę odepchnęła go na bok. Sandra/zombie upadła ciężko na ziemię. Marta niemal natychmiast usiadła jej na klatce piersiowej i uniosła wałek nad głowę. Spadł z olbrzymią prędkością na twarz potwora. Znów się uniósł i znów opadł. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Zszokowani mężczyźni wpatrywali się w Martę, która zdawała się wpaść w trans. Jako pierwszy oprzytomniał Tomasz. Rzucił się w stronę Marty i odepchnął ją na bok. Zdezorientowana dziewczyna upadła obok trupa i spojrzała z wyrzutem na lekarza.
- Co…?
- Zostaw ją! – krzyknął jej prosto w twarz. – Zostaw ją!
- Tomek… - zaczął Robert, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu.
- Przestań!!! – wrzasnął, zaciskając dłonie w pięści.
- Tomek, ona nie żyje… - ponownie spróbował Kam. – Tym razem na pewno.
Korzecki spojrzał na zmasakrowaną twarz Paterowej i zaczął płakać.
„Ta dziewczyna odwaliła kawał dobrej roboty. Rozwaliła mózg tej babce zwykłym wałkiem do ciasta. Chyba jej nie docenialiśmy…”, pomyślał Bogdan, pomagając jej wstać.
- Chodź, musimy iść dalej – rzekł Robert, wyciągając rękę w stronę Tomasza.
Chirurg początkowo spojrzał na nią z niechęcią, ale po chwili chwycił przyjaciela i stanął na równe nogi.
- Ona już nie była człowiekiem – rzekł Grzegorz. – Gdy zaczął się atak, wszyscy byli na straconej pozycji. Nie mieli szans.
Korzecki odetchnął głęboko i wytarł łzy.
- Wynośmy się stąd – wykrztusił w końcu.
- Jakby ktoś nie wiedział, najłatwiejszym i w związku na okoliczności jedynym sposobem, by je zabić, jest bezpośrednie uszkodzenie mózgu – rzekł Bogdan, czyszcząc ostrze noża z resztek mózgu Karola. – W związku z tym, że ich obecność tutaj to sprawka Nyarlathotepa, przypuszczam, że to jedyny sposób. Tak więc pozbądźcie się hamulców.
Skinęli głowami i wyszli z dyspozytorni. Ruszyli korytarzem w głąb szpitala, cicho i zwinnie jak cienie.
Robert, który szedł na przedzie, razem z Korzeckim, dostrzegł, że ciało jego przyjaciela raz po raz przeszywają dreszcze.
- Spokojnie, spokojnie… - starał się go pocieszyć, jednak z marnym skutkiem.
Marta i Grzegorz szli za nimi, wciąż trzymając się za rękę. Marta kurczowo zaciskała palce na zakrwawionym wałku do ciasta. Nie zwróciła uwagi, że twarz także ma spryskaną krwią. Grzegorz to zauważył i dał jej chusteczki. Dziewczyna szybko się powycierała, przy okazji oblała rumieńcem.
Za nimi szedł Bogdan, jako tylna straż. Minęli recepcję, schody prowadzące na oddział dziecięcy (Marcie wydawało się, że słyszy płacz dziecka – chłopca, lub dziewczynki, dobiegający z góry, ale nie powiedziała o tym nikomu, tłumacząc sobie, że gdyby ktoś jesz-cze to usłyszał, zapewne poinformowałby resztę.) i podążyli korytarzem w stronę wind. W końcu dotarli do klatki schodowej. Mieli wybór – iść na górę, na dół – do prosektorium, bądź skręcić w lewo na jeden z oddziałów, lub w prawo – przejść tunelem – łącznikiem – do drugiej części szpitala.
- Co robimy? – spytał Grzegorz.
- Idę do prosektorium. A wy? – rzekł Robert.
- Pójdę z tobą – powiedział Tomasz. – A wy? – zwrócił się do pozostałych.
Marta już otwierała usta, gdy nagle usłyszeli przeraźliwy wrzask dobiegający z tunelu.
- C – co to było?
Przyjaciele spojrzeli w kierunku, z którego dobiegał krzyk. Ktoś biegł w ich stronę, krzycząc w niebogłosy. Sądząc po głosie, była to starsza kobieta. Tomasz wystąpił kilka kroków naprzód, wchodząc do tunelu.
- Halo? Kto tam jest? – krzyknął.
Odpowiedzią był przeciągły, niekończący się krzyk przerażonej staruszki. Czas mijał, a tunel pozostawał pusty. Marta szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w korytarz. Jej dłoń ściskała rękę Grzegorza tak mocno, że mężczyzna czuł ból, jednak nic nie mówił. Sam był przerażony.
- Czy to kobieta? –wykrztusiła Marta.
Bogdan właśnie miał jej odpowiedzieć, gdy zza zakrętu wybiegła kobieta. Chociaż nie, „wybiegła” to nieodpowiednie słowo. Próbowała biec, jednak poruszała się o kulach, a to nie ułatwiało jej zadania. Machała nimi do przodu i do tyłu, skacząc na jednej nodze jak bocian. Z jej ust wydobywał się ciągły nieprzerwany, charkotliwy krzyk. Gdy dotarła do połowy korytarza, zza winkla wyłoniły się trzy postacie o potwornie zdeformowanych twarzach. Jednej z nich żebra nie były powleczone skórą, trzecia na rękach i nogach miała resztki ścięgien. Trzy żywe trupy stanęły jak wryte. Pięciu nowych, zdrowych ludzi, tylko dla nich. Jeśli dopisze im szczęście, ich ciała zostaną całkowicie zrekonstruowane. Wpatrywały się w przybyszów czarnymi, błyszczącymi ślepiami. Jeden z nich warknął jak pies, wyciągając rękę w stronę Tomasza. Nagle cała trójka puściła się biegiem.
Bogdan jako pierwszy odzyskał jasność umysłu.
- Jazda! – krzyknął. – Za mną!
Robert, Marta i Grzegorz pobiegli za nim na schody prowadzące do piwnicy.
- Tomasz! Chodź! – ryknął Kam.
Korzecki stał w miejscu, wpatrując się jak w babcię, która resztką sił uciekała przed śmiercią. Dostrzegła pięciu ludzi na korytarzu i zatrzymała się nagle, patrząc Korzeckiemu prosto w oczy. Zdawało mu się, że wyszeptała dwa słowa. Rozpoznał je z ruchu warg:
- Pomóż mi…
- KORZECKI!!! – ryknął Grabowicz, a jego bas poniósł się echem po całym korytarzu.
Kam, Wiżycka i Czarnecki pobiegli na dół, a Tomasz nadal stał jak zahipnotyzowany. Grabowicz zaklął i wrócił po chirurga.
- Chodź, musimy uciekać! – krzyknął mu do ucha i szarpnął za ramię.
- Ona… ta kobieta… - szepnął Korzecki.
Uniósł rękę, wskazując przed siebie. Bogdan rzucił okiem we wskazanym kierunku i zobaczył, że kobieta rozpaczliwie wyciągnęła rękę w stronę Tomasza. Zombie byli tuż za nią.
- Chodź, Korzeń, chodź. Musimy uciekać. Straciłem jednego przyjaciela, nie pozwolę, by te skurwysyny zabrały mi następnego. RUSZAJ SIĘ! – to mówiąc, brutalnie szarpnął Korzeckiego i trzymając go przez cały czas, pobiegł w stronę schodów.
Tomasz zdołał wyszeptać jedno słowo:
- Przepraszam…
Miał nadzieję, że starsza kobieta zdążyła to zobaczyć.
Miał nadzieję, że mu wybaczy.
Bogdan ciągnął go w dół, do podziemi.
- Chodź, nie ociągaj się – powtarzał mu, sapiąc do ucha.
Korzecki usłyszał ostatni, rozpaczliwy jęk staruszki w chwili, gdy trzej nieumarli w końcu ją dopadli i brutalnie powalili na ziemię. Kule uderzyły głucho o posadzkę. Staruszka przewróciła się, a w jej szyję niemal natychmiast zatopiły się ostre jak brzytwa zęby. Trysnęła krew. Trup uniósł się ciągnąc w ustach błyszczący od krwi ochłap mięsa. Nogi staruszki zaczęły uderzać o ziemię, jakby dostała ataku padaczki. Zombie urwał ciągnące się jak makaron mięśnie, żyły i resztę tego paskudnego cholerstwa i zaczął przeżuwać to, co zostało mu w ustach. Jedną ręką chwycił siwe włosy kobiety, pociągnął je tak, aby głowa uniosła się nad ziemię i potężnie przycisnął do posadzki. Czaszka staruszki głucho o nią uderzyła.
Tymczasem dwóch pozostałych puściło się w pogoń za uciekającym świeżym, zdrowym mięsem. Warcząc i dysząc jak psy gończe, zbiegli ze schodów. Bogdan i Tomasz znaleźli się na ostatniej prostej. Kilka metrów przed nimi znajdowały się lśniące bielą drzwi do prosektorium. W progu stał Robert, czekając na dwóch maruderów. Gdy dotarli do połowy, zombie wbiegły do korytarza. Rozległo się odrażające, mięsiste warknięcie, wydobywające się z głębi przegnitego gardła, po którym trupy ruszyły dalej. Ich ruchy były bardzo nieskoordynowane, kości skrzypiały przy każdym ruchu, ciała niezdarnie wyginały się w przód i tył.
Bogdan i Tomasz w końcu dotarli do drzwi.
- Wchodźcie!
Grabowicz wepchnął Tomasza do środka, a sam odwrócił się w stronę nadbiegających nieumarłych. Za nimi, na początku korytarza, dostrzegł trzeciego z twarzą skąpaną w krwi.
- Chłopie, co ty wyprawiasz?! Szybko, właź do środka! - krzyknął Robert.
Bogdan uniósł nóż na wysokość oczu, przycelował i mruknął:
- Złap to, skurwielu.
Zamachnął się i z całej siły cisnął go w nadbiegających. Nim wbiegł do prosektorium, zdążył jeszcze zobaczyć, jak ostrze z zawrotną prędkością obraca się w powietrzu, by na koniec wbić się w szyję jednego z zombie tuż przy krtani. Stwór zacharczał straszliwie, a jego ciało wygięło się, jakby został postrzelony. Runął na plecy. Bogdan usłyszał odgłos upadającego ciała na sekundę przed tym, jak Kam zamknął drzwi i przekręcił klucz. Niemal w tej samej chwili usłyszeli, jak jeden z potworów – zapewne ten, który był najbliżej drzwi – z hukiem na nie wpadł. Po chwili dołączył drugi, a na koniec trzeci. Drzwi niebezpiecznie wyginały się w łuk przy każdym uderzeniu. „Jak tak dalej pójdzie, długo nie wytrzymają…”, zauważyła Marta.
Robert obrócił się do pozostałych. Wiżycka i Czarnecki już nie trzymali się za ręce, teraz dziewczyna drżąc ze strachu tkwiła w silnych, męskich ramionach młodego lekarza. Obok nich, opierając się o ścianę przy wejściu do biura prosektorium, stał Tomasz, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Bogdan oparł się plecami o ścianę, także próbując uspokoić oddech. Nie spuszczał wzroku z drzwi, które bez przerwy wyginały się pod potężnymi uderzeniami.
Nie zauważył Tomasza, który po chwili do niego podszedł.
- Pozwoliłeś… zostawić… tę kobietę… na śmierć…- wykrztusił, z trudem łapiąc oddech.
- Nie mogliśmy jej uratować – mruknął Bogdan ponuro.
- Jak możesz tak mówić?! Zginęła przez ciebie! – krzyknął mu prosto w twarz, palcem stukając go w pierś.
- Wydaje mi się, że spotkało ją coś gorszego od śmierci… - zauważył Grzegorz nieśmiało.
- Zabieraj ten palec.
- To twoja wina!
- Wal się na ryj – wycedził wściekły Bogdan i odepchnął Korzeckiego z taką siłą, że chirurg zachwiał się i oparł plecami o przeciwległą ścianę. Bujna, jasna grzywka opadła mu na oczy.
- Spokojnie, panowie – rzekł Robert pojednawczo. – Kłótnie i niezgoda to ostatnie, czego nam potrzeba. Gdy zaczniemy ze sobą walczyć, sprawimy Nyarlathotepowi przyjemność… Chcecie tego? – zapytał kwaśno.
Cisza, przerywana głuchymi uderzeniami. W pewnym momencie odezwała się Marta:
- Robercie…? Czy zanim rozpoczął się atak… ktoś tu był?
Położyła nacisk na „ktoś”, dając im do zrozumienia, że powinni mieć się na baczności. Robert zastanowił się przez chwilę.
- Bogusław, mój zastępca i Wojciech Maser, technik… a dlaczego pytasz?
- Jakie jest prawdopodobieństwo, że wciąż tu są?
Całą czwórkę, gdy usłyszała te słowa, ponownie zmroził strach. Marta miała rację. Możliwe, że nie byli tu sami. Może gdzieś tam, w głębi zakładu czaili się dwaj pracownicy, przemienieni w monstra nie z tego świata? I co z tymi, którzy byli w chłodniach? Czy ich także spotkał podobny los?
Robert się zamyślił. Czy Bogusław i Wojciech wciąż tu są? Czy może wyszli, gdy zaczął się atak… i już nie wrócili?
- Nie mam pojęcia…
- Czy możliwe jest, że stali się tacy, jak… tych trzech na zewnątrz?
Robert zbladł. Tomasz i Grzegorz także. Spojrzeli niepewnie w głąb zakładu.
- Marta ma rację – mruknął Bogdan. – Musimy sprawdzić, czy rzeczywiście jesteśmy tu jedynymi żywymi istotami. Nie chcemy chyba mieć niemiłych niespodzianek, prawda?
- Co?
- Pójdę z Bogdanem. Jeśli – tfu! – coś nam się stanie, nie będzie kto miał was ostrzec – to mówiąc, spojrzał na Martę i Grzegorza. Młody lekarz pokiwał głową. „Mądry chłopak”, pomyślał Kam. – Ukryjcie się w biurze. Zamknijcie drzwi od środka.
- Po co? – spytała Marta.
- W ramach zabezpieczenia przed tymi za drzwiami, gdyby jednak znaleźli sposób, by się tu dostać.
Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Czyli kto zostaje? – zapytał Kam.
- Ja – zgłosiła się Wiżycka.
- A ty? – Grabowicz spojrzał na Czarneckiego.
- Zostanę z nią – oświadczył Grzegorz. I niemal natychmiast po-zuł, jak uścisk Marty delikatnie przybrał na sile. Zrobiło mu się miło z tego powodu.
- A co z tobą, Korzecki?
Tomasz kątem oka spojrzał na młodą parę.
- Idę z wami – oznajmił przygnębiony.
W tym momencie rozległ się potężny huk. Drzwi, które normalnie otwierały się na zewnątrz, wraz z całą futryną wpadły do środka. Przyjaciele skulili się ze strachu, Marta pisnęła cicho. Przez chwilę panowała cisza, w której było słychać jedynie bicie serc i przyspieszone oddechy.
Po kilku sekundach, które zdawały się trwać całą wieczność, w prosektoryjnym przedpokoju, w towarzystwie trzech nieumarłych sługusów pojawił się otoczony czarną mgłą demon z przedwiecznego świata. Nyarlathotep ich znalazł.
XIV
Starożytni i Ich Pomiot
W „Necronomiconie” można znaleźć wiele różnorakich informacji o Wielkich Przedwiecznych:
„Istnieją siły obce człowiekowi i naturze. Są przeto uważane za przerażające i ohydne, lecz poznać je, oznacza zrozumieć i zgłębić sekrety starsze, niźli te, które w swych trzewiach skrywa Ziemia. Choć pamiętać należy, że nawet ona jest do końca nieznana, a wytrawny czarownik spostrzeże w glebie zasadzone ziarno Nieznanych i Zapomnianych. Wyrośnie ono i przemieni się w krzew, który wyda owoc zepsucia i zgnilizny. I wypełznie z niej tysiąc węży i dziwnych stworzeń niepodobnych do żadnych widzianych przez ludzi. I wezmą w posiadanie wszystko, co tylko zechcą. Nie ma innej drogi, jak zawrzeć z nimi przyjaźń i wiernie im służyć dla dobra własnego.
(…)
Siłą tą jest Azathoth. Pierwotny Chaos zamieszkujący centrum nieskończoności; bezkształtny i niepoznawalny. On to jest Głównym Sprawcą w ciemności, Zamieszaniem; Tym, Który uderza w dół myślą i formą; Antytezą kreacji; sułtanem demonów, którego żadne usta nie ważą się wypowiedzieć imienia; ostatecznie negatywnym aspektem Ognia. Szukaj go wśród archaicznego Lwa i na Ukrytym Południu.
Yog – Sothoth jest Wszystkim W Jednym, współregentem Azathotha; wehikułem Chaosu. Oto zewnętrzna manifestacja Pierwotnego Wyrażenia; Brama Próżni, przez którą Ci Z Zewnątrz muszą przejść; zewnętrzna żywa inteligencja tego, Który zawsze pozostanie zamknięty w niezgłębionej ciemności. Jest on pozytywną manifestacją Ognia, na firmamencie zaznaczony przez znak Lwa, (…).
Nyarlathotep, Pełzający Chaos, jest Aetyrem, który pośredniczy pomiędzy rozmaitymi aspektami Wielkich Starożytnych. Stanowi naczynie ku połączonej Woli. Jest Ich posłańcem i sługą. Jest zdolny do istnienia w jakimkolwiek kształcie i formie, w jakimkolwiek czasie i przestrzeni. Jest on Drogą Mleczną, mistyczną wstęgą mglistej światłości. (…).
Cthulhu jest Panem Pochłoniętych, Inicjatorem Snów. On to zsyła na wybranych sny o dniach w czasie przed czasem, o wielkiej chwale, która nadejdzie, gdy gwiazdy powrócą na poprzednie miejsce. Śpi on śmiertelnym snem w zatopionym mieście R’lyeh. Lecz wkrótce nakarmiony mocą ziemskich kapłanów i oddających mu cześć czarnych magów powróci do życia. Wtedy to R’lyeh wzniesie się ponad falami i zgromadzą się przed Jego obliczem wszyscy wyznawcy. Otworzą Wrota Miasta, a On przebudzi się ostatecznie. (…).
Shub – Niggurath to Wielka Czarna Koza z lasów z Tysiącem Młodych; ziemska manifestacja mocy Starożytnych; przewodzi Sabatom czarownic. Żywiołową naturą Shub – Niggurath jest Ziemia symbolizowana przez Znak Byka w niebiosach, (…).”
„Starożytni byli, są i trwać będą. Z mrocznych gwiazd przybyli, zanim nastała era człowieka. Niewidzialni i obrzydliwi zstąpili na pierwotną Ziemię.
Pod oceanami przebywali pogrążeni w myślach, a wieki mijały. A potem morza ustąpiły i oddały swe górzyste dna, na które wspięli się w swoim mrowiu, i ciemność zawładnęła Ziemią.
Na zamarzniętych biegunach wznieśli potężne miasta, w nich zaś świątynie Tych, których nie znała natura, a Bogowie przeklęli.
Pomiot Starożytnych pokrył Ziemię; dzieci te trwają przez wieki. Szantaki z Leng są dziełem Ich rąk. Upiorności, które zamieszkują pierwotne grobowce Zin znają Ich jako swych Władców. Spłodzili Na – Haga oraz Posępność, która dosiada Noc. Wielki Cthulhu jest Ich bratem, shoggothy – sługami. Dhole składają Im hołd w okrytych ciemnościach dolinach Pnoth, a Gug wyśpiewuje ku Nim modły pod szczytami starożytnej Throk.
Chodzili Oni pośród gwiazd i po Ziemi. Znało Ich Miasto Irem na wielkiej pustyni. Leng na Zimnym Pustkowiu widziało Ich przejście. Bezczasowa cytadela na zasłoniętych chmurami wysokościach Kadath nosi Ich znak.
Licznie wydeptywali Oni ścieżki ciemności, a Ich bluźnierstwa zadziwiały Ziemię swą mocą. Całe stworzenie skłoniło się przed Nimi i poznało Ich niegodziwość.
I Starsi Władcy otworzyli swe oczy i poczuli wstręt wobec Tych, Którzy deptali Ziemię. W gniewie skierowali przeciw Starożytnym ręce, powstrzymując Ich nikczemność i zrzucając z Ziemi do próżni, która znajduje się poza planami. Rządzi tam chaos, a forma została odrzucona. Starsi złożyli na prowadzącej tam Bramie swą pieczęć i moc Starożytnych została pokonana.
Obrzydliwy Cthulhu podniósł się potem z głębin i zatrząsnął w wielkim gniewie i furii przeciw Ziemskim Strażnikom. Oni zaś spętali jego trujące pazury potężnymi czarami i umieścili go mocą swych pieczęci w wielkim mieście R’lyeh, które skrywa się pod falami oceanu. Będzie tam trwał i śnił śmiertelnie aż minie Eon.
Po drugiej stronie Bramy zamieszkują teraz Starożytni; nie w przestrzeniach znanych człowiekowi, lecz w kątach pomiędzy nimi. Tam trwają i oczekują czasu swego powrotu, jako że Ziemia poznała Ich i pozna w czasie, który nadejdzie.
Za Swego Mistrza Starożytni uważają bezforemną istotę zwaną Azathoth. Przebywają wraz z Nią w czarnych grotach pośrodku całej nieskończoności, gdzie dręczy się On wygłodniały w bezkresnym chaosie pośród szalonych rytmów bębnów, bezdźwięcznych pisków obrzydliwych fletów i nieustannych wrzasków ślepych i zidiociałych bogów, którzy wiecznie powłóczą swoimi kończynami i wykonują gesty zupełnie bez celu. Dusza Azathotha mieszka w Yog – Sothoth i da On znak Starożytnym, kiedy gwiazdy zapowiedzą Ich nadejście; jako że Yog – Sothoth jest Bramą, przez którą Ci z Próżni przejdą ponownie. Yog – Sothoth zna labirynty czasu, gdyż wszystek czas w Nim się zawiera. Wie On skąd przybyli Starożytni w odległej przeszłości i gdzie znajdą się ponownie, kiedy cykl rozpocznie nowy obrót.
Po dniu przychodzi noc; dni człowieka przeminą, a Oni będą rządzić tam, gdzie kiedyś już rządzili. Poznasz ich po smrodzie, a ich przeklętość znów splugawi Ziemię.”…
Nadchodził czas, gdy Ziemia ponownie pogrąży się w mroku. Zadaniem Nyarlathotepa było za pośrednictwem Yog – Sothotha sprowadzić Przedwiecznych do naszego świata. I jako jeden z nich bynajmniej nie potrzebował do tego „Necronomiconu…
XV
Yog – Sothoth
Jakiś czas wcześniej, nim Robert z przyjaciółmi przybył do szpitala, Nyarlathotep wszedł na dach budynku. Jego żołnierze świetnie się bawili na dole. Zasłużyli sobie na odrobinę rozrywki. Niech mordują. Niech jedzą. Nyarlathotep w tym czasie otworzy Bramę.
Przedwieczny machnął niedbale ręką. Przed nim znikąd zmaterializował się kamienny okrąg. Wszedł do środka i uniósł ręce do góry. Materiał – o ile można tak go nazwać – stroju osunął się, ukazując pod sobą naturalne łapy Nyarlathotepa, zakończone ostrymi szponami. Spojrzał w zachmurzone niebo. Po kilku minutach milczenia zaczął intonować zaklęcie:
O Ty, Który zamieszkujesz w ciemności Zewnętrznej Próżni, zaklinam Cię; przybądź ponownie na Ziemię!
O Ty, Który przebywasz poza Sferami Czasu, usłysz me błaganie.
Przerwa, kilkusekundowa cisza. Powietrze zgęstniało. Nyarlathotep wykonał nieokreślony znak w powietrzu. Znak ten zwany był Znakiem Caput Draconis Q.
O Ty, Któryś Bramą i Drogą, przybądź na wezwanie Twego sługi.
Cisza. Przedwieczny wykonuje Znak Kish.
BENATIR! CARARKAU! DEDOS! YOG-SOTHOTH! Przybądź!
Przybądź! Wypowiadam słowa, zrywam Twe okowy, pieczęć jest złamana. Przejdź przez Bramę i wejdź do świata, który czynię Twym potężnym Znakiem!
Przerwa. Przedostatni Znak. Znak Voor. Następnie Nyarlathotep rysuje w powietrzu ognisty pentagram, a następnie wypowiada bluźnierczą inkantację w starożytnym, ohydnym języku.
Zyweso, wecato keoso, Xunewe - rurom Xeverator, menhtoy, Zywet-horosto zuy, Zururogos Yog - Sothoth! Orary Ysgewot, homor atha-natos nywe zumąuros, Ysechyroroseth Xoneozebethoos Azathoth! Xono, Zuwezet, Quyhet kesos ysgeboth Nyarlathotep!; zuy rumoy quano duzy Xeuerator, YSHETO, THYYM, quaowe xeuerator phoe nagoo, Hastur! Hagathowos yachyros Gaba Sub-Niggurath! Me-weth, xosoy Vzewoth!
Zamilkł, zrobił kolejną pauzę, wykonał Znak Cauda Draconis, po czym ryknął tak potężnie, że jego głos niósł się na kilka kilometrów.
TALUBSI! ADULA! ULU! BAACHUR!
Przybądź, Yog-Sothoth! PRZYBĄDŹ!
Zapadła cisza, powietrze znieruchomiało. Światło dzienne zapadło się w sobie. Nyarlathotep założył ręce na piersi i czekał.
Po niedługim czasie otrzymał odpowiedź.
Yog – Sothoth odpowiedział na wezwanie.
Powietrze przed Nyarlathotepem zawrzało. Nagle znikąd pojawiło się trzynaście olbrzymich, opalizujących tajemniczo kul. Były to Kuliste Ciała: Gomory, Zagan, Sytry, Eligor, Durson, Vual, Scor, Algor, Sefon, Partas, Gamor, Umbra i Anaboth.
Brama została otwarta.. Przybycie reszty zostało kwestią czasu.
Jednak zanim to nastąpi, Nyarlathotep musi odprawić odrażający, zapomniany, Starożytny Rytuał.
Właśnie do tego potrzebował Dagmary Korzeckiej.