niedziela, 30 czerwca 2013

"Rzeczka".











Koszmar, który zamierzam wam opowiedzieć, przydarzył mi się kilka dni temu, ale dopiero teraz mogę dość swobodnie o nim myśleć. Nigdy tego nie zapomnę… Cudem jest, że wciąż żyję.
Moją pasją jest fotografowanie. Mam dość dobry sprzęt, więc zdjęcia wychodzą mi całkiem niezłe. Staram się wszędzie go ze sobą zabierać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nadarzy się okazja, by utrwalić jakieś ciekawe zjawisko, lub po prostu złapać świetny kadr. Cóż… moje zdjęcie nie do końca wyszło dobre. Nie dość, że straciłem swój sprzęt, to jeszcze o mały włos nie zginąłem. Ale wróćmy do początku.
Pracuję jako grafik w niewielkiej drukarni, do pracy mam około piętnastu – dwudziestu minut na piechotę. W związku z tym, że lubię być aktywny, gdy tylko mogę, jeżdżę rowerem, ale czasami, gdy jest ładna pogoda, wolę się przejść i popodziwiać piękno przyrody. 
Tego dnia… byłem skupiony jedynie na tym, by przeżyć. 
Potem próbowałem dojść do siebie. Przez cały dzień byłem roztrzęsiony, serce waliło mi jak młot, a w ustach cały czas czułem… Nie, jeszcze nie mogę. 
By dotrzeć do pracy, muszę przejść przez dość wąski, ale długi drewniany mostek, rozpięty nad leniwie płynącą rzeczką. Po drugiej stronie znajduje się rzadki, niewielki lasek. Bez względu na to, czy idę na piechotę, czy jadę rowerem, przez mostek muszę się przedostać na piechotę. Trochę ciężko jest mi się zmieścić, ale wolę nie ryzykować. Mimo, iż drewno wydaje się być w dość dobrym stanie, nigdy nic nie wiadomo. Z pływaniem u mnie bardzo średnio, a rzeczka mimo wszystko wydaje się być głęboka. Poza tym, nie uśmiecha mi się iść mokrym do pracy. 
Za każdym razem zawieszam sobie aparat na szyi, gotów w każdej chwili go włączyć i utrwalać piękno. Mówi się, że ciekawość, to pierwszy stopień do piekła. Cóż… wydaje mi się, że to prawda. Moja ciekawość zaprowadziła mnie do jego najgłębszych czeluści. Tam, gdzie ja trafiłem; koszmar, który przeżyłem… nikt nie chciałby być na moim miejscu. Nikomu też tego nie życzę. 
Dobra, teraz zaczyna się najgorsze. Nie mam ochoty tego opisywać, ale skoro już zacząłem, doprowadzę to do końca, niczego nie pomijając. Ostrzegam, że dalsza część może niektórym wydać się nieprawdopodobna, ale jest to prawda. Przeżyłem to na własnej skórze, więc wiem, co piszę. 
Ech… no dobra. 
Tego nieszczęsnego dnia, idąc do pracy – tym razem pieszo – jak zawsze przechodziłem przez mostek. Deski przy każdym moim kroku skrzypiały niepokojąco. Gdy byłem mniej więcej w połowie drogi na drugą stronę, moją uwagę przykuło coś, co płynęło rzeczką. Zmrużyłem oczy od blasku słońca, odbijającego się w wodzie i spojrzałem w tamtym kierunku. 
To, co ujrzałem, sprawiło, że całe śniadanie w jednej chwili znalazło się w moim przełyku. 
Powoli, leniwie, płynąc z prądem, do mostku zbliżały się… wnętrzności. Obrzydliwa plątanina flaków jakiegoś zwierzęcia (krowy? Świni?) i to dość dużego, ze względu na objętość dryfujących trzewi. 
Łzy napłynęły mi do oczu, gdy ze wszystkich sił próbowałem powstrzymać gwałtowne, bolesne torsje, które nagle zaczęły mną targać. Odruchowo też sięgnąłem po aparat. Do tej pory nie wiem, co mnie skusiło. Włączyłem go i wycelowałem w nadpływającą ohydę. Przyłożyłem urządzenie do twarzy i zacząłem ustawiać ostrość. Musiałem zamrugać kilkakrotnie, by pozbyć się łez z oczu. W końcu udało mi się wyostrzyć oba obrazy – ten w urządzeniu i przed oczami. W związku z tym, że nie lubię korzystać z zoomu, kiedy naprawdę go nie potrzebuję, nie zrobiłem tego i wtedy, czego najbardziej żałuję. Oparłem się o barierkę i wychyliłem za jej krawędź, próbując powstrzymać drżenie rąk. 
W obiektywie całość wyglądała jeszcze gorzej. Grube, szare, sine, pękate jelita, tworzące jedną, wielką masę. Tuż przy nich płynęły jakieś jasne nitki, ale nie mam pojęcia, czym mogły być. Jak dla mnie, niepokojąco przypominały… blade spaghetti. Za każdym razem, gdy wspominam wygląd tych flaków, czuję, jak mój brzuch i przepona cierpią na silne skurcze. 
W chwili, gdy miałem nacisnąć przycisk, który jest odpowiedzialny za zrobienie zdjęcia, mostek pode mną zaskrzypiał. Nie, to nie był on. To barierka. 
Gdy wnętrzności były już niepokojąco blisko mnie, stara konstrukcja nie wytrzymała napierającego na nią mojego ciężaru i z rozpaczliwym dźwiękiem rozrywanego drewna pękła. Straciłem równowagę i runąłem do wody. Moja twarz uderzyła w jej taflę kilkanaście centymetrów przed flakami. 
Myślicie, że miałem szczęście? 
Nie. 
Zacząłem rozpaczliwie machać rękoma, bo z zaskoczenia nie zdążyłem nabrać powietrza. Chciałem jak najszybciej wrócić na powierzchnię. I udało mi się to… Gdy się podniosłem – bo okazało się, że koryto rzeczki jest głębokie na lekko ponad metr, klęcząc, woda sięgała mi do brody – moja głowa znalazła się akurat w samym środku pływających jelit. Wynurzając się, wszystkie te trzewia razem z wodą spłynęły po moim ciele. Tyle że one zostały… 
Miałem na sobie wnętrzności krowy, lub innego dużego zwierzęcia. Wyobrażacie to sobie? Krzyknąłem ze zdumienia i przerażenia, rzucając się w stronę brzegu. Widziałem, jak jelita dyndają mi przed oczami. Moja bluza pokryta była tymi cienkimi „makaronami”. 
Próbowałem jednocześnie złapać oddech, ale jedyne, co osiągnąłem, to potężne torsje. 
Zacząłem rzygać. 
Na początku było nagłe, niskie beknięcie… Potem, gdy tylko chciałem wziąć wdech, czułem, jak wymioty wędrują w górę przełyku. Z całej siły zacisnąłem usta, przysięgając sobie, że za nic ich nie otworzę. 
Połknę to. Po prostu połknę. Nie będę o tym myślał, po prostu połknę… 
Znów poczułem głębokie beknięcie i w tej samej chwili rzygowiny znalazły się w moich ustach. Już miałem spróbować je połknąć, gdy zrobiłem najgłupszą rzecz, jaką tylko mogłem zrobić. 
Spojrzałem za siebie… 
Gdy zobaczyłem, że wszystkie wnętrzności się za mną ciągną, jak welon za panną młodą w dniu jej ślubu, do moich ust napłynęła kolejna, obrzydliwa porcja rzygów. Teraz było ich tak wiele, że nie były w stanie zmieścić się w mojej jamie ustnej. Przy kolejnym beknięciu moje wargi rozwarły się, a to, co miałem wewnątrz ust, z odrażającym chlupotem z nich wytrysnęło. 
Z wysiłku oczy zaczęły mi łzawić, czułem bolesne skurcze przepony. Moje dłonie ściągały ze mnie zwierzęce wnętrzności, nogi kierowały się do brzegu, a usta wciąż wydalały treść żołądka… 
W końcu, gdy zrzuciłem z siebie wszystkie trzewia, poczułem pod dłońmi miękką, pokrytą lekką rosą trawę. Drżąc na całym ciele, powoli wydostałem się z wody na stały grunt. 
Nie wiem, jak długo klęczałem, podpierając się roztrzęsionymi dłońmi i nieustannie wymiotując. 
Wiem natomiast, że gdy doszedłem do siebie i spojrzałem na spokojną rzeczkę, nie dostrzegłem ani krowich wnętrzności, ani mojego aparatu… 
Gdy położyłem się na plecy i przymknąłem oczy, odpoczywając, wciąż czułem smród własnych wnętrzności w jamie ustnej… 
Zanim straciłem przytomność z wyczerpania, zdążyłem jeszcze pomyśleć: „Chyba będę musiał wziąć sobie dziś wolne…” 
Potem odpłynąłem…

środa, 19 czerwca 2013

Stephen King

Joyland

Recenzja autorstwa Yerbusia.








Przed kilkoma minutami zakończyłem wspaniałą lekturę, jaką bez wątpienia jest najnowsza powieść Stephena Kinga, pod tytułem: "Joyland". Postanowiłem zabrać się za to od razu po ukończeniu, ze względu na świeżość wrażeń. A te są jak zawsze niesamowite.
Pierwszą rzeczą, jaka zdziwiła mnie w nowym dziele Mistrza, był jego rozmiar. Lekko ponad trzysta stron nie robi zbytnio wrażenia, jeśli spojrzymy nie pod kątem tematyki opowieści. Wesołe miasteczko. Ileż razy ten motyw był już wałkowany w różnorakich powieściach kryminalnych, horrorach, zarówno tych książkowych, jak i ekranowych. Nie dziwi więc, że i Mistrz wziął na warsztat klasyk. Z jakim efektem? Ja niestety oceniać nie mogę, więc w miarę możności, spróbuję pokrótce opisać swoje wrażenia, dotyczące wspomnianej powieści.
Drugą rzeczą, jaka mnie zdziwiła, była swoista "łatwość" czytania. King ma to do siebie, że lubi pisać rozbudowane, flakowate dygresje, które często usypiają. W Joylandzie tak nie jest. Tutaj akcja jest prowadzona w postaci pierwszoosobowego narratora - jak wiemy, można było się spodziewać dłużyzn w gawędziarskim stylu, ale nie, King po raz kolejny zaskakuje. Czyta się w miarę lekko, całkiem przyjemnie, strony same się przewracają i chociaż - jeśli mam być szczery - praktycznie nie za wiele się tu dzieje, ot zwykły opis wakacji i kawałka jesieni, jeśli się nie mylę, od lektury nie idzie się oderwać.
Dlaczego?
Główny wątek. Brutalne morderstwo w parku rozrywki przeplata się przez całą powieść, lecz King prowadzi narrację tak,że gdy tylko zaczyna dziać się coś ciekawego - czytaj: wychodzą na jaw nowe fakty dotyczące owego zabójstwa - niemal od razu zalewa nas zwyczajnymi opisami codziennego życia oraz pracy dwudziestojednoletniego mężczyzny. W ten sposób usypia naszą czujność, powodując, że wątek morderstwa cały czas ciągnie się gdzieś w tle, można odnieść wrażenie, że żyje własnym życiem. I gdy tylko uda nam się wczuć w postać głównego bohatera - a nie jest to trudne, dzięki genialnej narracji Mistrza - każda scena, w której odkrywane są nowe szczegóły głównego wątku wzbudza tyle emocji, co nie jedna powieść akcji. W ten sposób King nieustannie, niemal niezauważalnie buduje napięcie, które w chwili finału osiąga niebezpiecznie wysoki poziom.
W tym miejscu przerwę. Powiedzmy sobie szczerze:
Najnowsza powieść Stephena Kinga horrorem na pewno nie jest.
Jak dla mnie - choć oczywiście mogę się mylić - jest to doskonale skonstruowany thriller, żeby nie napisać: kryminał. 
Co więcej, jest do bólu "klasyczny". Cała powieść składa się do śledztwa, prowadzonego przez głównego bohatera i jego przyjaciółkę, którą poznaje w Joylandzie, w którym oboje zatrudniają się na wakacje. "Ten zły" ujawnia się dopiero na koniec powieści, ale NA SZCZĘŚCIE jest tak niespodziewany, że przyćmiewa wszystko, co powoduje, że całość budową przypomina klasyczny kryminał, w którym czytelnik dopiero na ostatniej stronie dowiaduje się, że mordercą jest ogrodnik.
King ma też talent, a może zacięcie do tego, by pisać wzruszające zakończenia swoich powieści. Co do tego nie ma wątpliwości. Przyznam się tu publicznie, że jestem emocjonalny i się tego nie wstydzę. 
Jeśli chodzi o zakończenie, to bez wstydu przyznaję się, że w scenie, w której Devin Jones, główny bohater powieści, po raz ostatni puszcza latawiec... zrobiło mi się zimno, dostałem gęsiej skórki, a do oczu napłynęły mi łzy, które towarzyszyły mi do samego końca powieści. Nie, bynajmniej nie było to spowodowane tym, że powieść się kończy, o nie. Chodziło o okoliczności, w których narrator to robi.

Jeśli miałbym wyrazić swoje zdanie, dotyczące najnowszej powieści Mistrza, to z czystym sercem oświadczam, że jest świetna. Mimo że zbudowana na klasycznym, wielokrotnie wałkowanym szkielecie, w wykonaniu Mistrza w ogóle tego nie czuć.

Mnie Joyland się spodobał, czy spodoba się Wam, tego nie wiem. Ale z czystym sercem mogę go Wam polecić. Naprawdę warto. 



Odważysz się przekroczyć jego progi?
Wejdź, a nie pożałujesz. Oczywiście, o ile znajdziesz w sobie tyle odwagi...

wtorek, 18 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - XV [Finał + Epilog]

XVI
Starożytny Rytuał



Gdy przyjaciele zobaczyli Nyarlathotepa, krew w żyłach niemal zastygła im ze strachu. Przez kilka sekund nikt nic nie mówił, nikt nic nie robił. Robert oprzytomniał jako pierwszy.
- UCIEKAJCIE! – krzyknął na całe gardło.
Piątka przyjaciół obróciła się na piętach i rzuciła do ucieczki. Zaczęli przepychać się w wąskim korytarzyku. Przedwieczny stał niewzruszony na swoim miejscu.
- Za nimi – mruknął do trzech sługusów.
Zombie warknęło lubieżnie i wolnym krokiem podążyło za uciekinierami. Piątka przyjaciół właśnie dobiegała do drzwi prowadzących do chłodni.
- Teraz – rzekł Nyarlathotep.
Niemal w tej samej chwili drzwi rozsunęły się na boki. Ze środka wybiegł Wojciech Maser w zakrwawionym kitlu oraz Bogusław. Robert dostrzegł ich kątem oka, ale nie zdążył zareagować. Poczuł, jak Bogusław wpada na niego i przyciska do ściany. Chłodne palce zacisnęły się na szyi mężczyzny.
Wojciech zaatakował Bogdana. Potężne pchnięcie rzuciło Grabowicza na bok.
- Co, do… - stęknął otępiały.
Maser przycisnął go swoim ciężkim ciałem, uniemożliwiając mężczyźnie jakikolwiek ruch. Dwie pary czarnych, bezlitosnych ślepi wpatrywały się w obu mężczyzn. Oddech technika owiewał twarz Bogdana, wzbudzając w nim torsje. Usiłował odepchnąć potwora, jednak ten przeciwnik był zwyczajnie zbyt wielki.
Kam miał nieco więcej swobody. Zaczął szarpać się z napastnikiem, starając się za wszelką cenę nie dopuścić do ugryzienia.
Z chłodni wybiegły trzy kolejne zombie i rzuciły się na pozostałych. Tomasz kopnął jednego w klatkę piersiową, a gdy ten cofnął się kilka kroków, podbiegł do niego i wbił mu nóż w prawe oko.
Marta nie była przygotowana na atak. Zombie dopadł do niej, zacisnął na jej ramionach swoje sztywne palce i przytulił się do niej, usiłując wgryźć się w jej szyję. Grzegorz, widząc to, odepchnął od siebie trzeciego nieumarłego, podszedł do Marty i pomógł jej uwolnić się z morderczego uścisku. Zacisnął dłoń w pięść, zamachnął się i z całej siły uderzył napastnika w szczękę. Zombie zatoczył się do tyłu, a Marta i Grzegorz zyskali kilka sekund.
- Za tobą! – krzyknęła Marta.
Grzegorz zamierzał się odwrócić i sprostać kolejnemu niebezpieczeństwu, lecz nie zdążył. Trup wskoczył mu na plecy, zyskując doskonałą okazję do zatopienia zębów w szyi Czarneckiego.
- O, Boże, nie! – jęknęła Wiżycka, zakrywając usta palcami.
W chwili, gdy wydawało się, że Grzegorz nie ma szans, z odsieczą przyszedł Tomasz. Stanął za nim i zaczął zatapiać nóż w plecach stwora. Zombie wygiął się w łuk i spadł z pleców Czarneckiego na ziemię. Korzecki nachylił się nad nim i wbił mu ostrze prosto w krtań. Stwór zaczął się dławić, ale Korzecki ogarnięty szałem nie zwrócił na to uwagi. Wyprostował się i zaczął skakać trupowi po głowie, dopóki nie poczuł, że czaszka pęka pod jego ciężarem, a jej zawartość z cichym chlupotem wylewa się na ziemię.
Tymczasem Marta znów miała kłopoty. Nieboszczyk znów się do niej zbliżył. Dziewczyna zamachnęła się i z całej siły uderzyła go wałkiem w twarz. Głowa gwałtownie odskoczyła na bok, Wiżycka usłyszała cichy trzask i uświadomiła sobie, że był to dźwięk łamanego karku.
- O cholera! – wyrwało jej się.
Korzecki podszedł do niej i wyrwał jej z rąk wałek.
- Co…
Podszedł do nieumarłego z dziwnie wygiętą szyją, zamachnął się i wyprowadził uderzenie. Wałek zatoczył łuk i uderzył w spód żuchwy. Głowa poleciała do tyłu, stwór zachwiał się i oparł o ścianę, a następnie osunął na ziemię. Korzecki stanął nad nim i uniósł nogę. Już miał docisnąć ją do twarzy trupa tak mocno, aż nie poczuje pod podeszwą galaretowatej substancji, gdy rozległ się potężny, tubalny głos Nyarlathotepa:
- Dość.
Uniósł ramię na wysokość piersi. Z obszernego rękawa wynurzyła się olbrzymia łapa zakończona śmiertelnie ostrymi szponami. Jeden ze szponów był wycelowany prosto w pierś Korzeckiego. Trzej zombie podbiegli do niego, złapali go za ręce i boleśnie je wykręcili. Tomasz sapnął z bólu. Nyarlathotep się do niego zbliżył. Przez chwilę Tomasz wpatrywał się w nieprzenikniony mrok kaptura, a potem… jego świat zalała gęsta, bezkształtna ciemność.
Tymczasem Robert oswobodził się na chwilę, potężnym prawym sierpowym zdezorientował przeciwnika, wyciągnął zatknięty za pas nóż, złapał nieumarłego lewą ręką za włosy i odchylił jego głowę do tyłu. Następnie z opanowaniem, spokojem i precyzją tak charakterystyczną dla patologów, wbił nóż w szyję swego zastępcy niemal po sam uchwyt i z ogromną siłą, zaciskając zęby z wysiłku, przeciągnął go na drugą stronę, niemal całkowicie oddzielając głowę od reszty ciała. Gdy gęsta, krzepnąca krew spryskała oblicze Kama, mocząc brodę, ujrzał coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Po jego lewej stronie Bogdan, dręczony przez Wojciecha zamienionego w zombie słaniał się na nogach. Robert chwycił wiszącą na ścianie gaśnicę, doskoczył do nich i odciągnął Masera od Bogdana. Przemknęło mu przez myśl, że odnosi dziwne uczucie déja vu. Gdy czarne oczy spotkały się ze wściekłym spojrzeniem Roberta, mężczyzna uniósł gaśnicę nad głowę i już miał zadać cios, lecz nagle z habitu Nyarlathotepa buchnął czarny obłok, pogrążając cały prosektoryjny korytarz w czerni.



Pierwszą rzeczą, jaką zarejestrował umysł Roberta Kama po odzyskaniu świadomości był niski, basowy pomruk. Nie przypominał żadnych słów, znanych człowiekowi, była to raczej atonalna symfonia głębokich dźwięków, od których można było dostać gęsiej skórki. Brzmiało to jak śpiew, choć śpiew to raczej nieodpowiednie słowo do opisania tego bluźnierczego wycia.
Robert otworzył oczy i początkowo nie dostrzegł różnicy. Poczuł, że leży na ziemi. Chłodny piasek przykleił się do jego zarośniętych policzków. Przez chwilę leżał nieruchomo, czekając, aż wzrok przyzwyczai się do mroku. Tymczasem basowe dudnienie nie ustawało. Wznosiło się i opadało, tworząc opętańczą kakofonię.
Poznał ten głos. To Nyarlathotep. Kam natychmiast doszedł do siebie. Rozejrzał się wokół i z ulgą dostrzegł leżących obok przyjaciół. Tomasza po swojej prawej stronie, a Bogdana, Martę i Grzegorza po lewej. Szturchnął Korzeckiego, brutalnie przywracając jego umysł do świadomości. Mężczyzna stęknął cicho i spytał:
- Cholera… gdzie jesteśmy…?
- Ciii… - szepnął Robert, przykładając palec do ust. – W ruinach otyńskiego klasztoru. I nie jesteśmy tu sami. Słyszysz? To Nyarlathotep. Chyba próbuje coś… śpiewać.
- Matko Święta… co się dzieje?
W tej chwili Robert usłyszał szelest po swojej lewej stronie. Bogdan także się ocknął. Marta z Grzegorzem również.
- Co się dzieje? – spytała dziewczyna.
- Nie mam pojęcia. Jesteśmy w otyńskim klasztorze. Nyarlathotep nas tu sprowadził…
- Po co? – Grzegorz spojrzał na Kama.
- Nie mam pojęcia…
- W takim razie zapytajmy go – rzekł Bogdan wstając.
- Co ty robisz! Wracaj na ziemię! – syknął Robert, a Marta pisnęła cicho.
- Ej, ty! Przedwieczny! Dlaczego nas tu sprowadziłeś?
Mroczny śpiew umilkł. Robert wstał i rozejrzał się wokoło. Z przerażeniem stwierdził, że ze wszystkich stron są otoczeni dziesiątkami zombie. Tuż za nimi dostrzegł znajomych: Wojciecha i Tadeusza.
- Tadeusz! – szepnął Robert. – Co ty tu robisz?
Spowite nieprzeniknioną czernią oczy Krajewskiego spojrzały na Kama.
- Jest jednym z nich. Maser także. Oboje mają te czarne oczy… jak… ten dziadek, który cię zaatakował, pamiętasz? – powiedział Tomasz.
Czy to możliwe…?”, pomyślał Kam.
Nyarlathotep odwrócił się przodem do ludzi. Wyszedł zza kamiennego ołtarza i stanął kilkanaście kroków przed nimi.
- Jesteście tu, bo taka jest ma wola. Wasze dusze staną się pokarmem dla Przedwiecznych, a ciała naczyniami.
- Naczyniami? – szepnęła Marta.
- Naczyniami, w które Azathoth, Tsathoggua, Dagon, Shub – Ni-ggurath oraz Yog Sothoth przeleją swą wolę. Już niedługo powrócą do tego świata i będą nim władać po wsze czasy! – zakrzyknął, po czym wybuchnął szyderczym śmiechem i odwrócił się w stronę ołtarza.
- O, Boże… co teraz? – spytała Marta.
Tomasz odprowadzał wzrokiem Nyarlathotepa. Gdy ten wrócił do kamiennego podwyższenia, na którym…
Korzecki zaczął drżeć na całym ciele. Do oczu napłynęły mu łzy. Robert dostrzegł, że z przyjacielem jest coś nie tak.
- Tomasz… co się dzieje…?
- Na… ołtarzu… - wykrztusił.
Nie zdawał sobie sprawy, że w prawej dłoni nadal ściska nóż.
Robert i reszta spojrzeli na ołtarz. Kam i Bogdan dostrzegli leżącą na nim Dagmarę Korzecką, a ich twarze z przerażenia zrobiły się kredowobiałe.
- Korzecki… stary… to twoja siostra? – spytał Bogdan.
Nie uzyskał odpowiedzi. Chirurg drżał na całym ciele, ręce miał zaciśnięte w pięści.
Nim zdołał cokolwiek uczynić, rozpoczął się rytuał.
Nyarlathotep stanął przed ołtarzem z leżącą na nim Dagmarą i uniósł ręce do góry, rozpoczynając intonować przeklętą inkantację:



OD TOL V IL ZAR ODO...
V DRILPA VRAN TRIAN LU-LA.
OLLORA BIAH DA...
QUI-IN ZAPILA LA.
Z PAGE IA-IDON OD MICALZO…
LAP EMNA Z TRIAN SONF.
ODTABA QUI-IN Z LA INSI...
V DRILPA VRAN....
CASARMG CHIS V MICAELZODO.
BRIN NIISA AQLO OL COCACB…
OD ZTRIAN TOL TORZULI!



- Że co on powiedział? – mruknął Bogdan.
- Nie mam pojęcia. To chyba jakieś zaklęcie… - odparł Grzegorz drżącym głosem.
Była to formuła, od której rozpoczyna się każdy rytuał Przedwiecznych. Słowa, które ją tworzyły, znaczyły mniej więcej:



„I w Bramie otwartej…
Starożytni się pojawią.
Teraz tam stoi człowiek…
Gdzie Oni zrazu żyli.
Spoczywają w spokoju Potężni…
Gdyż tu zapanują ponownie.
I we władanie wezmą ziemię, po której stąpali…
Wielcy Starożytni…
Potężni.
Nadejdą w stosownej porze…

I powstaną ponownie!




- Boże Święty, on zaraz ich przywoła, musimy coś zrobić! - jęknęła Marta rozpaczliwie.
Bezradność sytuacji powoli ją przytłaczała.
- Jeśli wykonamy jakikolwiek ruch, jego „gwardia” się nami zajmie… - mruknął Robert kwaśno.
Tymczasem Nyarlathotep rozpoczął rytuał przyzwania. W mroku zniszczonej kaplicy rozległ się mrukliwy, monumentalny głos:



Iä! SHUB-NIGGURATH!
Wielka Czarna Kozo Lasów.

Przyzywam Cię!




Nyarlathotep ukląkł na oba kolana. Tomasz zamarł.
- To może być jedyna szansa… - szepnął niemal niesłyszalnie.
- Co? – również szeptem odparł Robert.
Nie zwracając na niego uwagi powoli podniósł się na nogi i ostrożnie, skradając się ruszył w stronę Przedwiecznego.
- Co ty wyprawiasz?!




Odpowiedz na wołanie Swego sługi,

Który zna słowa mocy!




Chirurg kurczowo ściskał nóż w prawej dłoni. Ostrożnie, niemal kucając nieustannie zbliżał się do pleców Nyarlathotepa. Grzegorz przełknął głośno ślinę i nieświadomie chwycił Martę za rękę. Dziewczyna odwzajemniła uścisk, choć jej uwaga w całości była skupiona na Tomaszu.
- Co on, kurwa, robi…?! – szepnął Bogdan, czując, jak gniew powoli rozsadza go od środka.
Niechcący odsłonił marynarką pistolet, który zabrał martwemu ochroniarzowi. Marta dostrzegła go i wlepiła w niego wzrok.
Robert usłyszał za sobą jakiś ruch. Nim zdołał się obrócić, zobaczył, jak czarna chmura, czarniejsza niż noc, przepływa obok niego, goniąc Korzeckiego. Na szczęście miała kształt człowieka, więc Robert nie zastanawiając się nad tym, co robi, rzucił się na nią. Upadł na ziemię, przygniatając swoim ciałem Tadeusza. Dostrzegłszy martwy blask jego szmaragdowo czarnych oczu, chwycił obiema dłońmi głowę Krajewskiego i zaczął z całej siły uderzać nią o twardą, pokrytą niewielkimi kamyczkami glebę.
Tadeusz jednak nie próżnował. Zacisnął swoje ręce na szyi Roberta i zaczął go dusić. Zaczął się rozpaczliwy wyścig z czasem: albo Robert uszkodzi mózg potwora, jakim stał się Tadeusz, albo ten go udusi.
Tymczasem chirurg był już niemal przy Nyarlathotepie. Stanął za nim w chwili, gdy wykonywał w powietrzu jakiś znak i kontynuował:



Powiadam, podnieś się ze snu

I przybądź z tysiącem innych!




Tomasz uniósł nóż nad głowę i już miał zadać śmiertelny cios, gdy Nyarlathotep wykonał kolejny, magiczny znak i nagle wstał, obracając się do niego przodem.
Korzecki zamarł w bezruchu. Przedwieczny nagle uniósł prawą łapę do góry i wyprowadził prawy prosty, zatapiając dwa, ostre jak brzytwa szpony w oczodołach Tomasza. Jasnoczerwona posoka trysnęła z dziur po gałkach ocznych i zaczęła spływać po policzkach chirurga. Mężczyzna osunął się na kolana.
Dagmara, która obserwowała całą scenę, krzyknęła cicho i zaczęła szlochać.
Robert, który nadal próbował rozwalić głowę Krajewskiego póki co o niczym nie miał pojęcia.
Bogdan nie mógł ustać w miejscu. Zacisnął dłonie w pięści, gniewnie wpatrując się w Nyarlathotepa, który jakby nigdy nic obrócił się do ołtarza i buczał dalej:



Wykonuję znaki, wypowiadam słowa,
Które otwierają wrota!
Przybądź, powiadam, obracam Klucz,

Teraz! Chodź po Ziemi raz jeszcze!




Czaszka Krajewskiego w końcu pękła, ziemia poczerniała od jego krwi, kawałki mózgu wypłynęły z jej wnętrza. Bolesny uścisk dłoni w końcu zelżał i Robert, rozpaczliwie próbując złapać oddech osunął się na ziemię obok trupa.
Marta i Grzegorz poczuli, jak obejmują ich czyjeś dłonie. Nim się zorientowali, tkwili w silnym uścisku, uwięzieni przez dwójkę zombie.
Bogdan natomiast już miał ruszyć pomścić Tomasza, gdy poczuł za sobą czyjąś obecność. Obrócił się i dostrzegł wyższego od niego o około piętnastu centymetrów Wojciecha Masera. Zombie zamachnęło się i nim mężczyzna był w stanie cokolwiek zrobić, na jego twarz spadł potężny, miażdżący cios. Zachwiał się i przykucnął na ziemi, rozcierając policzek. Pomacał językiem zęby, żeby upewnić się, że żadnego nie stracił. Gdy poczuł w ustach słodki smak krwi z przegryzionej końcówki języka, zacisnął zęby i chwycił z ziemi spory kamień – tak się stało, że przy dziurze w ziemi, w którą o mało co nie wpadł, gdy znaleźli „Necronomicon”, było sporo większych kawałków. Wstał, podbiegł do Masera, zamachnął się i rzucił mu cegłą w twarz. Głowa odskoczyła do tyłu. Wtedy Bogdan wskoczył na niego, objął dłońmi twarz Wojciecha i z całej siły przekręcił na bok, łamiąc nieumarłemu kark. Olbrzymie, tłuste ciało technika prosektoryjnego z głuchym uderzeniem zwaliło się na ziemię. Dla pewności Bogdan chwycił leżącą na ziemi cegłę i zaczął walić w głowę trupa, póki nie poczuł na dłoni kawałków mózgu.
Ciężko oddychając zsunął się z przelewającego się na boki brzuszyska Masera i na czworakach spróbował podejść do Roberta, gdy nagle poczuł potężne kopnięcie w brodę. Świat zamigotał blaskiem gwiazd, a potem zapadła ciemność.
Marta i Grzegorz szarpali się z napastnikami, jednak oplatające ich ramiona – mimo że były w fatalnym stanie – dysponowały niepojętą siłą.
Nyarlathotep narysował pazurem na ziemi następujący symbol:







po czym ryknął tak potężnie, że stare, rozsypujące się mury zadrżały groźnie:



ZARIATNATMK, JANNA, ETITNAMUS,
HAYRAS, FABELLERON, FUBENTRONTY,
BRAZO, TABRASOL, NISA,
VARF-SHUB-NIGGURATH! GABOTS

MEMBROT!




W powietrzu rozległ się potworny, odrażający, mięsisty, nieziemski ni to ryk, ni to skrzek, a po chwili dał się słyszeć głos Nyarlathotepa:
- Iä Shub – Niggurath! Idź, sługa Twój przygotował Ci miejsce!
Zapadła cisza. Cokolwiek pojawiło się w mroku zalegającym dalszą część kaplicy, odeszło… lub zostało odesłane. Tylko gdzie?
Nadeszła pora na drugi etap rytuału.
Nyarlathotep stanął za ołtarzem, jak kapłan podczas Mszy świętej. Uniósł ręce do góry, głowę odrzucił na plecy i rozpoczął obrzęd. Do uszu Roberta, Marty i Grzegorza dobiegł głos dziesiątek, jeśli nie setek nieumarłych, zgromadzonych w kaplicy. Chodź były tam obie płcie, wszystkie głosy należały do mężczyzn. Popłynęła porażająca, nieustająca („Skoro są martwi, to nie muszą robić przerwy na oddech”, pomyślała Marta później) wokaliza, razem z pierwszymi słowami wysyczanymi przez Nyarlathotepa:
- Przedwieczni byli… Przedwieczni są… i Przedwieczni będą… Iä Azathoth… (niezrozumiały fragment, chyba „z Otchłani”)… Iä Tsathoggua… spoza zamarzniętych mgieł… Iä Shub – Niggurath… (niezrozumiały fragment)… Jam jest Nyarlathotep… Medium…Iä Yog – Sothoth… (niezrozumiały fragment, chyba: „i Matka Hydra”)…
W trakcie wymieniania imion Przedwiecznych Nyarlathotep zerwał ubranie z Dagmary Korzeckiej. Kobieta wierciła się na wszystkie strony, jednak była zupełnie bezbronna. Czar, jakim ją spętał był zbyt potężny.
Marta rozejrzała się wokół. Wszyscy nieumarli mieli zamknięte oczy. W skupieniu śpiewali wokalizę. W umyśle dziewczyny zalęgła się szalona myśl. Nie zastanawiając się zbytnio, z całej siły wyszarpnęła się z odrobinę luźniejszego uścisku, podbiegła do nieprzytomnego Bogdana, odchyliła marynarkę i wyciągnęła zza pasa pistolet.
Serce ze strachu waliło jej w piersiach jak jeszcze nigdy przedtem. Świat przed oczami drżał w rytm uderzeń serca.
- Marta… co ty… - stęknął wyczerpany Robert.
- Marta, nie! – krzyknął Grzegorz, próbując się wyszarpnąć z objęć nieumarłego.
Niestety, zwrócił tym jego uwagę. Nieumarły przejechał prawą łapą, zakończoną niewiarygodnie długimi i ostrymi paznokciami po piersi mężczyzny, żłobiąc w nich długie, bolesne rany. Grzegorz zawył z bólu, świat poczerniał mu przed oczami, nogi odmówiły posłuszeństwa. Trup przejechał jeszcze lewą ręką po klatce Czarneckiego, tworząc swoisty znak X. Mężczyzna wysunął się z objęć i padł na ziemię.
Marta nie zwracając uwagi na to, co się dzieje, chwyciła broń w obie ręce i wolnym, spokojnym krokiem kierowała się w stronę ołtarza.
- Wiżycka… nie… - szepnął Robert, podnosząc się na kolana.
Kątem oka dostrzegł, że dwaj nieumarli, którzy trzymali Grzegorza i dziewczynę, śpiesznym krokiem ruszają w jej stronę.
- O nie, kurwa, o nie… - mruknął Kam, podnosząc się na nogi i ruszając ich śladem.
Zaczął się zataczać, jednak widok dwóch napastników, zbliżających się do pleców dziewczyny dodał mu sił. Zaczął biec, a gdy był przy nich, rzucił się przed siebie, powalając obu na ziemię.
Nyarlathotep właśnie kończył odprawiać rytuał. Marta nie miała wyboru, nie wiedziała nawet, czy pistolet jest nabity. Musiała zaryzykować. Miała tylko jedną szansę. Musiała podejść jeszcze bliżej.
Nyarlathotep podniósł prawą łapę w górę, a po chwili opuścił ją na dół, wbijając w pierś leżącej na ołtarzu kobiety. Jej ciało przeszyły drgawki, z ust popłynęła krew. Skóra na klatce piersiowej rozstąpiła się na boki, kości zagięły w głąb ciała.
Nyarlathotep szarpnął dłonią, a po chwili uniósł w górę serce Dagmary Korzeckiej. Chwycił je obiema rękami, w bluźnierczy sposób parodiując kapłana unoszącego Hostię w czasie Mszy świętej.
- Iä Dagon… wcielenie Nieskończoności… Iä Cthulhu… tkwiący w śmiertelnym śnie…
- Nyarlathotepie! – krzyknęła Marta, starając się nadać głosowi twarde, zdecydowane brzmienie.
Głowa opatulona nieprzenikniony mrokiem nagle skierowała się w jej stronę i zastygła w bezruchu.
- Dla Marcina – szepnęła, naciskając spust.
Rozległ się ogłuszający huk, spotęgowany echem odbijającym się od ścian kaplicy. Kula ze świstem przecięła powietrze i trafiła idealnie w środek kaptura.
Odrzut był tak silny, że dziewczyna zachwiała się i upadła na tarzającego się po ziemi Roberta. Miała pecha, trafiła prosto między dwóch nieumarłych. Jeden z nich wspiął się na nią i próbował swoimi zgniłymi zębami dosięgnąć jej szyi. Marta modląc się, aby w magazynku została choć jedna kula, wsadziła mu lufę do ust i powtórnie wypaliła. Po raz drugi dopisało jej szczęście. Pocisk wyrwał dziurę w głowie trupa, który nagle znieruchomiał i opadł na nią, przygniatając ją swoim ciałem.
Głowa Nyarlathotepa odskoczyła do tyłu. Zachwiał się i runął na plecy. Po chwili po raz drugi z jego ciała buchnęła czarna chmura, jednak tym razem nikt nie stracił przytomności. Obłok wypełnił całą kaplicę. Marta dostrzegła, że zwłoki na jej ciele nagle rozsypują się w proch. Spojrzała w bok i zobaczyła, że Robert, który nadal szarpał się z drugim trupem wpatruje się zdziwiony w dłonie, z których wysypywał się szary proszek. Ich oczy się spotkały. Robert wskazał jej palcem resztę zombie. Wszyscy, jeden po drugim zamieniał się w obłok pyłu.
- Co się stało? – spytał Robert.
Marta już miała powiedzieć, że nie ma pojęcia, gdy nagle ogłuszył ich potężny ryk, przepełniony niewysłowionym bólem i nienawiścią. Zakryli uszy, nie mogąc znieść takiego natężenia decybeli. Po chwili Marta ujrzała olbrzymie, blade ciało, wznoszące się zza ołtarza i ulatujące w górę. Nim rozbiło dach klasztoru i poszybowało wyżej, w niebo, Wiżycka dostrzegła, jak naprawdę wyglądał Nyarlathotep. Wspomnienie tego widoku nawiedzało ja w snach do końca jej dni.
Klasztor zaczął się walić. Z góry co chwila spadały olbrzymie fragmenty ścian, dachu, i tym podobnych.
- Chodź, musimy uciekać! – krzyknął Robert, łapiąc ją za rękę.
- Tomasz! Musimy zabrać Tomasza!
- Pomóż mi! – oboje podeszli do zwłok przyjaciela i położyli jego ręce na swoich karkach.
Idąc w ten sposób, Korzecki sprawiał wrażenie co najwyżej pijanego w sztok.
Podeszli do Bogdana, który powoli odzyskiwał przytomność i kazali mu ponieść Grzegorza.
Czym prędzej wyszli z kaplicy i ruszyli przez zagajnik. Gdy odeszli na kilkanaście metrów od klasztoru, położyli Tomasza i Grzegorza na ziemi, a sami zatrzymali się dla złapania oddechu.
Robert zadzwonił po pogotowie, Marta zajęła się cuceniem Grzegorza. Bogdan podszedł do Tomasza.
- Wybacz mi, przyjacielu… - szepnął i się rozpłakał.











I
Marta i Grzegorz



- Szybciej, szybciej!
Marta robiła, co mogła, by Grzegorz jak najprędzej otrzymał potrzebną pomoc, jednak lekarzom wcale się nie spieszyło.
- Pomóżcie mu, do cholery! – krzyknęła rozpaczliwie.
- Spokojnie… - rzekł Robert, stając obok niej. – Na razie nic nie możemy zrobić. Musimy czekać na opinię lekarzy.
- Boję się, że stracił zbyt dużo krwi…
- Wszystko będzie dobrze, mała – powiedział Bogdan podchodząc do przyjaciół.
Położył dziewczynie rękę na ramieniu, by dodać swym słowom mocy.
- Grzegorz to silny facet, wyjdzie z tego.
Kam spojrzał ukradkiem na Grabowicza, jakby chciał spytać, czy naprawdę w to wierzy. Mężczyzna wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia. Rany wyglądały poważnie, blizny na pewno zostaną. Kam śmiał twierdzić, że jednak mimo wszystko, z Grzegorzem będzie dobrze i wkrótce odzyska przytomność.
Miał nadzieję.



Minął miesiąc. Bogdan po śmierci kolejnego przyjaciela zamknął się w sobie. Niegdysiejsze poczucie humoru ulotniło się niespodziewanie, a jego miejsce zajęła powaga. Robertowi, który znał Bogdana od kilkunastu lat, ciężko było przyzwyczaić się do nowej osobowości przyjaciela. Nie miał wyboru – praktycznie rzecz biorąc, został mu tylko on. Oboje stracili swoich najbliższych przyjaciół, więc doskonale wiedzieli, jakie w tej sytuacji jest ich samopoczucie.
Grzegorz nie zabawił w szpitalu zbyt długo. Dostał opatrunki i leki przeciwbólowe, po czym został wypisany. Nim to się stało, gdy jeszcze leżał nieprzytomny, Marta spędzała przy nim każdą wolną chwilę, modląc się, by jak najszybciej powrócił do zdrowia. Może wydawać się to dziwne, ale w tym krótkim czasie ich znajomości, zdążyli się do siebie przywiązać na tyle, by po powrocie Czarneckiego do zdrowia zaczęli się spotykać. Wkrótce oficjalnie zostali
parą. I choć Marta nie zapomniała o Marcinie, była pewna, że chciałby, by znalazła kogoś, przy kim mogłaby czuć się bezpiecznie i była szczęśliwa. Owszem, była. Grzegorz stał się dla niej całym światem. Kochała go. A on kochał ją.

I tylko to się dla niej liczyło.





II

Ostatnie słowa




Jakiś czas później, Robert, Bogdan, Marta i Grzegorz spotkali się nad grobem Tomasza i Dagmary. Był chłodny, zimowy dzień. Korzeccy spoczęli obok Wiktora Bormańskiego.
- Przyjaciele trzymają się razem nawet po śmierci… - powiedział Bogdan w zamyśleniu.
Marta z Grzegorzem usiedli na niewielkiej ławeczce. Bogdan usadowił się obok nich i zapatrzył w nagrobek Tomasza.
Robert stanął obok ławki i zaczął wspominać przyjaciela. Przypomniał sobie swoje wesele. Do oczu napłynęły mu łzy, a na twarzy zakwitł nieśmiały uśmiech – po raz pierwszy, w pełni szczery od dnia, w którym Aneta po raz ostatni zrobiła mu śniadanie.
Waszeee… zrowie!” Tak powiedział, wznosząc kolejny toast.
Łzy wydostały się z kanalików łzowych i obficie spłynęły po zarośniętych policzkach. Kam oblał się rumieńcem, jednak nie miał się czego wstydzić. Marta również płakała, mężczyźni mieli łzy w oczach.
- Czy to już koniec? – zapytała Marta. – Powiedzcie, czy to już koniec?
Głos dziewczyny z trudem wydostawał się z zaciśniętego gardła. Bogdan spojrzał na nią, a potem przeniósł wzrok na kaplicę ewangelicko – augsburską, znajdującą się kilkanaście metrów za ich plecami. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego przed wieloma laty, ale przecież koszmar, który tu się rozegrał, miał miejsce niecałe dwa miesiące temu.
Bogdan westchnął. Po tym, co ta dziewczyna przeszła, należy jej się upragniony odpoczynek.
- Tak… to koniec.
Marta spojrzała na zmarznięte ręce. Grzegorz przytulił ją mocniej.
- Bogdanie… przepraszam. Powinnam była wcześniej wziąć od ciebie broń…
- Nie! – żachnął się Grabowicz. – To nie twoja wina. Jeśli ktoś jest winien śmierci Tomasza, to tylko ja. Sam mogłem to zrobić… zanim zabił jego siostrę…
- Wina nie leży po niczyjej stronie – oznajmił Robert w przypływie duchowego uniesienia. – Taki był plan Boga, a my, nie mamy nic do gadania. Uznał, że tak będzie najlepiej… czy miał rację, przyszłość to pokaże.
- Bóg nigdy się nie myli. Bóg jest miłością – powiedziała Marta, patrząc Robertowi w oczy. – Nie nam dane jest roztrząsać Jego decyzje.
- Mam nadzieję, że to, co mówisz, jest prawdą – rzekł Bogdan.
- Nie wierzysz mi?
- Jeśli chodzi o Boga, to zbyt wiele razy się na Nim zawiodłem… Wierzę, ale swoją wiarę noszę głęboko w sercu. Kwestia wiary jest bardzo osobistą rzeczą, inną dla każdego człowieka. Rozumiecie, o co mi chodzi?
Grzegorz skinął głową, Marta w duchu przyznała mu rację.
- Nie wiem, czy w ostatnich wydarzeniach miał jakiś udział, możliwe, że tak… Nie mnie to oceniać.
Robert wpatrywał się w Bogdana w niemym osłupieniu. „On naprawdę się zmienił”, przemknęło mu przez głowę.



Po jakimś czasie wstali i podeszli do grobu Bormańskiego. Nikt już się nie odzywał, w powietrzu słychać było tylko zasmarkany nos Bogdana, który płakał jak bóbr. Następnie przenieśli się na grób Pauli, Mariusza i Marcina. Pomodlili się za dusze przyjaciół Marty i odeszli na kilka metrów, zostawiając ją samą nad miejscem wiecznego spoczynku jej byłego chłopaka.
- Chcesz, abym został…? – spytał Grzegorz nieśmiało.
- Nie, dziękuję. Chciałabym zostać sama…
- Dobrze, rozumiem. Będziemy czekać niedaleko.
Marta skinęła głową i została sama. Wróciła po dwudziestu minutach, zapłakana i oblana rumieńcem. Czarnecki natychmiast ją objął, starając się dodać dziewczynie otuchy.
Gdy wyszli z cmentarza, nadszedł czas pożegnania. Bogdan podszedł do Grzegorza i uścisnął mu rękę.
- No, my spadamy. Trzymajcie się. Mam nadzieję, że pozostaniemy w kontakcie – głos mu lekko drżał, co nie umknęło Robertowi.
- Jasne. Dzięki, Bogdan – odparł Grzegorz, czując, jak do oczu napływają mu łzy.
Robert przytulił Martę. Niewiele brakowało, a oboje by się rozpłakali, jednak Marta po ostatnich przeżyciach nauczyła się kontrolować swoje emocje.
- Dzięki ci, Marto. Z całego serca ci dziękuję – szepnął Robert do ucha dziewczyny.
- N – nie ma za co…
- Owszem jest. Gdyby nie ty, nie byłoby nas tutaj. Nyarlathotep osiągnąłby swój cel, a nasz świat zostałby zniszczony. Dzięki tobie jesteśmy bezpieczni… uratowałaś nie tylko nas, ale i całą ludzkość. Dziękujemy.
- A – ale ja… - zaczęła, ale umilkła.
Jak dotąd nie myślała o tym w ten sposób. Słowa Roberta onieśmieliły ją tak bardzo, że opuściła czerwone jak burak oblicze, pozwalając, by częściowo zakryły je długie, brązowe, bujne włosy.
Robert podszedł do Czarneckiego. Uścisnął go, dziękując za wszystko.
Bogdan stanął przed Martą i wyciągnął w jej kierunku rękę. Dziewczyna niepewnie wyciągnęła swoją, ale gdy poczuła, jak Grabowicz delikatnie obejmuje ją i miękko ściska, spojrzała mu w oczy.
- Dziękuję, Marta – rzekł, kiwając głową, jakby chciał przekazać jej coś, o czym tylko ona może wiedzieć.
Ze zdumieniem dostrzegła, że oczy mężczyzny błyszczą od łez.
- Dzięki za wszystko – wyszeptał, po czym puścił jej rękę.
Robert podszedł razem z Grabowiczem do swojego samochodu. Pomachali parze na pożegnanie i wsiedli do samochodu.
Marta, uśmiechnięta, choć w oczach błyszczały jej łzy, spojrzała na Grzegorza i z ulgą stwierdziła, że on także się uśmiecha.
Przytulił ją, a dla Marty Wiżyckiej wszystko inne przestało się liczyć. Po raz pierwszy się pocałowali, a Marta poczuła, jak serce zaczyna jej szybciej bić.
Tkwiła w ramionach mężczyzny, którego kochała z wzajemnością.
Była szczęśliwa i bezpieczna.
Była szczęśliwa.




III

Koniec i Początek




Kilka dni później do drzwi Roberta ktoś zapukał. Mężczyzna podszedł do drzwi, otwierając je na oścież. W progu stał Bogdan. Pod pachą trzymał opasły „Necronomicon”.
- Mogę wejść? – spytał.
- Jasne, jasne, wchodź.
Grabowicz wszedł do środka i uścisnął Roberta na powitanie.
- Chodź, napijesz się czegoś – zaproponował Kam.
- Nie, dzięki, ja tylko na chwilę – odparł Bogdan dziwnym głosem.
- Coś się stało?
- Długo myślałem… i w końcu podjąłem decyzję – oznajmił. – Przyszedłem się pożegnać.
- Wyjeżdżasz gdzieś?
Bogdan wziął głęboki wdech.
- Muszę odejść.
- Co? Gdzie? – Kam zaczynał powoli się irytować.
- Pamiętasz… wtedy, w Otyniu… w tym klasztorze… Nim Marta zabiła tego skurwiela, on chyba… chyba coś przywołał.
- Że co?! – wykrztusił Robert.
- Chyba udało mu się przywołać jednego ze swych kumpli.
- Ale… jak…? Bogdan, ale ty wtedy byłeś nieprzytomny…
- Wiem… ale słyszałem początek rytuału. A potem, gdy straciłem przytomność… miałem sen…
- Jaki sen? – Kam czuł, jak nogi same się pod nim uginają.
- Widziałem… widziałem… ją… - stęknął Bogdan przerażony. – Od tamtej pory nie mogę spać… widzę ją w snach… na jawie… widzę ją, gdy zamknę oczy! – krzyknął.
- „Ją”? Kogo widzisz?
- Shub – Niggurath! – jęknął Grabowicz, a światło w i tak ciemnym przedpokoju pociemniało.
- Shub – Niggurath? Jesteś pewien.
- Kurwa, chłopie, nigdy nie byłem niczego bardziej pewien… Iä Shub – Niggurath!
- Bogdan, dobrze się czujesz…? – spytał Kam zaniepokojony.
Nie wiedział, dlaczego, ale nagle poczuł, jak lepkie łapy strachu zaciskają się na jego szyi, utrudniając mu oddech
- Tak. I już wiem, co zrobię – rzekł, a jego głos powoli zaczął przypominać głos normalnego Bogdana.
Wyciągnął zza pasa pistolet, ten sam, który zakończył koszmar.
- Bogdan, chyba nie chcesz… - zaczął Kam, ale Bogdan mu przerwał.
- Odnajdę ją. I zabiję jak szmatę.
- Chłopie… skąd możesz wiedzieć…
- Pozostaje nam mieć nadzieję. Jak dotąd nas nie zawiodła, prawda? – zapytał Bogdan, patrząc Kamowi prosto w oczy.
Kam umilkł, zdając sobie sprawę, że nie uda mu się sprawić, by Grabowicz zmienił zdanie.
- Wiesz, że to pewna śmierć?
- Tak, zdaję sobie z tego sprawę… ale jeśli istnieje choć cień szansy, że uda mi się pomścić moich przyjaciół, gotów jestem podjąć to ryzyko.
I wtedy Robert zrozumiał.
- Chcesz, abym poszedł z tobą?
- Nie, zostań. Masz Edytę, opiekuj się nią. Kochajcie się i spłodźcie gromadkę dzieciaków. Powiedzcie im, że wujek Bogus ich kocha.
Bogdan poczuł, jak do oczu napływają mu łzy. Umilkł i podał wolną rękę Robertowi. Mężczyzna uścisnął ją. Łzy zginęły w obrodzonych policzkach.
- Trzymaj się, chłopie.
- Dzięki, ty też.
Robert przyciągnął Bogdana do siebie i uściskał jak brata. Oboje się rozpłakali, jak małe dzieci, gdy zrobią sobie krzywdę, a nie chcą, by dorośli uważali je za płaczków.
Bogdan po raz ostatni spojrzał Kamowi w oczy, po czym wyszedł na zewnątrz, zostawiając przyjaciela w progu.
Robert usłyszał za sobą kroki. Edyta podeszła i przytuliła go, stając za nim.
- Kto to był?
- Bogdan... – odparł.
- Chciał coś?
- Tak, przyszedł się pożegnać…
- Wyjeżdża gdzieś?
Robert nie odpowiedział od razu. W końcu wykrztusił:
- Można tak powiedzieć…
Edyta pocałowała go w szyję i szepnęła mu do ucha:
- Chodź do pokoju, mam coś dla ciebie…
Robert niechętnie zamknął drzwi, chwycił rękę kobiety i wszedł za nią do środka mieszkania.
Przez łzy nie dostrzegł, że oczy Edyty przybrały dziwnie ciemny kolor…






2 lipca 2010 – 23 grudnia 2011







niedziela, 16 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - XIV

XII
Necronomicon



Pod dom Roberta zajechał samochód. Wysiadła z niego Marta Wiżycka. Z tyłu wynurzył się doktor Grzegorz Czarnecki i Bogdan. Tomasz czekał przed domem. Poprzedniego dnia, gdy tylko opuściła szpital, jako cel obrała dom. Weszła, zamknęła drzwi na klucz, wzięła długi, odprężający prysznic, zjadła co nieco i w końcu… zaczerpnęła zdrowego, odprężającego snu. Gdy się obudziła, zadzwoniła do Roberta i umówiła co do spotkania.
- Nie spieszyliście się zbytnio! – rzekł na powitanie, uśmiechając się do pary młodych ludzi.
- Przepraszam, to moja wina – rzekł Grzegorz, witając się z Tomaszem.
- Był nieco sceptycznie nastawiony, prawda? – spytała Marta, patrząc mu w oczy swoim czekoladowym spojrzeniem.
Grzegorz oblał się rumieńcem i mruknął coś niezrozumiale.
Marta, Tomasz, Grzegorz, Robert i Bogdan weszli do środka. Ściągnęli kurtki i poszli do głównego pokoju. Robert przygotował kawę dla wszystkich z wyjątkiem Bogdana – zgodnie z tradycją Grabowicz poprosił o piwo. Wdowiec wyciągnął z lodówki zimną butelkę Harnasia i rzucił przyjacielowi. Bogdan zgrabnie ją złapał, chwycił otwieracz, otworzył i natychmiast przyłożył gwint do ust. Wypił prawie połowę, otarł usta i rzekł:
- Dobry Harnaś!
Kilka osób się uśmiechnęło. Atmosfera była dość luźna, choć dało się wyczuć lekkie napięcie. Grzegorz i Tomasz co chwilę spoglądali na wielką księgę leżącą na kanapie obok Grabowicza.
- Czy to ta księga? – spytał Czarnecki.
- Tak, znaleźliśmy ją wczoraj wieczorem w ruinach otyńskiego klasztoru – rzekł Tomasz, pusząc się jak paw.
Przynajmniej powiedział my, a nie ja”, zauważył Kam.
Mężczyzna zmarszczył brwi i spojrzał na lekarza, z wyrazem twarzy sugerującym, że nie wie, o czym tamten mówi. Po chwili jednak dotarło do niego, że ma na myśli wczorajsze znalezisko. Podniósł je i położył na stole. Cisza, jaka zapadła, była wręcz ogłuszająca.
- To „Necronomicon” – odezwała się Marta, a jej głos zdawał się być krystalicznie czysty.
- Co takiego? – spytał Czarnecki.
- „Necronomicon”. Starożytna księga, o której… słyszałam – głos jej niewyraźnie zadrżał, ale zdołała nad sobą zapanować.
- Od kogo?
- Nieważne.
- No dobrze. Co jeszcze wiemy?
- Jeśli to naprawdę on, to myślę, że… Weszliśmy w posiadanie potężnej broni.
- Broni? – tym razem pytanie zadał Tomasz. – Co masz na myśli, mówiąc o broni?
- Wydaje mi się… że dzięki tej księdze będziemy w stanie odesłać Nyarlathotepa do piekła, z którego przybył.
- …albo niechcący przywołać innych mu podobnych – burknął Grabowicz. – Jak ten cały Azathoth, czy Yog – Sothoth.
- Azathoth…? Yog – Sothoth?
- To chyba „krewniacy” Nyarlathotepa… - odezwał się Robert.
- Może w tej księdze będzie coś o nich napisane… - powiedział Grzegorz.
Bogdan rozpiął starą, klamrę i otworzył „Necronomicon”. Rozległ się szelest starych, niemalże rozsypujących się stron. W powietrze uniósł się dławiący kurz. Kilka osób chrząknęło cicho. Bogdan zaczął ostrożnie przewracać stronice, uważnie lustrując ich zawartość.
- Podobno to dzieło jakiegoś Araba. Abdula al Hazreda. Ciekawe – umilkł na chwilę, ale zaraz kontynuował. - Większość tekstów jest po łacinie… oraz w innych, dziwacznych językach…
- Arabskim? – podsunął Robert.
- Nie, właśnie nie… dziwne. Są też obrazki, jeden przedstawia… o cholera… Pieczęć Yog – Sothotha…
- Co takiego? – spytał Tomasz.
Bogdan odwrócił księgę, tak by każdy mógł zobaczyć obrazek:




- Dziwne… - szepnął Korzecki.
- A co jest napisane wcześniej? Przeczytaj – polecił Robert.
Grabowicz położył księgę przed sobą i zaczął czytać niskim, głębokim głosem:
- „Jak rozstawić kamienie i formować krąg”. To chyba opis jakiegoś rytuału… „By stworzyć Bramę, przez którą Ci z Zewnętrznej Próżni mogą się zamanifestować, musisz wznieść kamienie w odpowiedniej, jedenastostopniowej konfiguracji. Wpierw ustaw cztery kamienie kardynalne, by wyznaczyły kierunek czterech wiatrów, kiedy skowyczą we właściwych im porach. Na Północy wznieś kamień Wielkiego Chłodu, który stworzy Bramę zimowego wiatru. Wyryj na nim znak ziemskiego Byka: na Południu (w odległości pięciu kroków od kamienia Północy) ustaw kamień niepohamowanego żaru, przez który wieje wiatr letni. Nanieś nań znak lwiego Węża, czyli: 61 Kamień wirującego powietrza będzie wzniesiony na Wschodzie, gdzie wzeszło pierwsze Ekwinokcjum. Na nim winien być wyryty znak, który nosi w sobie wody, a zatem: Znak Wodnika: ~” - w tym momencie przerwał i wykonał palcem ruch, ilustrujący owy Znak. Po chwili kontynuował:
- „Brama Grzmiących Potoków uczyni możliwym przejście na Zachodzie, w najbardziej wewnętrznym miejscu (pięć kroków od kamienia wschodniego), czyli tam, gdzie każdego wieczora umiera Słońce i powraca cykl nocy. Na kamień nanieś charakter Skorpiona, którego ogon sięga gwiazd: ITU. Następnie, wokół czterech wewnętrznych kamieni, postaw siedem poświęconych tym, którzy spacerują po niebiosach. Poprzez ich rozmaite wpływy zostanie ustanowione ognisko mocy. Na Północy, w odległości trzech kroków za kamieniem Wielkiego Chłodu postaw pierwszy głaz Saturna. W ten sposób w kierunku odwrotnym do tego, w jakim wędruje Słońce zaczniesz…” - przerwał na złapanie oddechu. Gdy przewracał kartkę, Tomasz spytał:
- Matko Święta… ktoś coś z tego rozumie? Toż to…
- Dokładny opis, co trzeba zrobić, by przywołać… - wtrącił Robert, jednak Bogdan przerwał im obu:
- Dokładnie. Dalej jest jeszcze lepiej. Posłuchajcie: „ustawiać kolejne kamienie Jowisza, Merkurego, Marsa, Wenus, Słońca i Luny, nanosząc nań odpowiadające im znaki.” – zrobił przerwę, mówiąc:
- Teraz najlepsze. Wreszcie coś sensownego… o ile jest jakiś sens w tym wszystkim… - westchnął i zakończył:
- „W samym środku tej konfiguracji postaw Ołtarz Wielkich Starożytnych i umieść na nim pieczęć Yog-Sothotha oraz potężne imiona Azathoth, Cthulhu, Hastur, Shub-Niggurath i Nyarlathotep.” No… to wreszcie wiemy, jak się pisze te… imiona.
Opis rytuału był tak wierny, że mimo wszystko budził niepokój. Sprawiał, że cały ten koszmar jest… realny. Marta zapragnęła nagle przytulić się do Grzegorza, jednak sama się zganiła za tę myśl. W końcu był dla niej całkiem obcy. A przyszedł z nią tylko dlatego, że – jak sam powiedział – chce być pewien, że nie będzie się denerwować. Po tym, co przeszła, silne nerwy i stres są dla niej niewskazane. Gdy wypisała się ze szpitala, powinna była pójść do domu i położyć się do łóżka. Jednak dziewczyna ani myślała o odpoczynku. Chciała spotkać się z Robertem i jego przyjaciółmi i omówić pewne sprawy, jak to ujęła. Grzegorz zaproponował, że pojedzie razem z nią. Marta udała, że się waha, po czym się zgodziła. W głębi duszy, w jakiś niepojęty i niemożliwy do zrozumienia sposób potrzebowała jego obecności. Był starszy i do tego przystojny. Wprawdzie wciąż przeżywała śmierć Marcina, ale… w Grzegorzu było coś, co powodowało, że zapominała o wszystkim.
- Wie ktoś, kim są te… postacie? – rzekł Grzegorz.
- Z tego, co wiemy, to Wielcy Przedwieczni – odezwał się Robert, siadając na pufie, gdyż zmęczył się ciągłym staniem.
- A coś więcej…?
Bogdan znów zaczął ostrożnie kartkować księgę. Po jakimś czasie zaczął czytać:
- Znalazłem coś o tym, którego nazywają… Azathoth. Niewiele.
Z Czarnego Tronu w centrum wielkiego Chaosu, Azathoth, pan Obłędu i Czeluści, króluje doskonale nad całym Czasem i Przestrzenią. Bo jest Panem zamieszkałych w ciemnościach”…
- Zamieszkałych? – spytał Tomasz.
- Chyba chodzi o Przedwiecznych… - powiedział Robert cicho.
- Czyli ten… Azathoth to szef tych wszystkich demonów, tak? – spytał Grzegorz.
- Na to wygląda – mruknął Bogdan.
Robert i Tomasz spojrzeli na siebie. Grabowicz zachowywał się… tak normalnie, spokojnie. Nie był opryskliwy ani wobec nich, ani tym bardziej wobec Czarneckiego. To zdumiewające. Czyżby to znalezisko i wizja zemsty tak na niego podziałała? A może to obecność Marty…? Może nie chciał wyjść przy niej na bezdusznego, wrednego chama? Tomasz wzruszył ramionami, dając Kamowi znak, że sam nie ma pojęcia.
- Mam coś o… Yog – Sothoth. Niektóre imiona sprawiają wrażenie, jakby się nie odmieniały… „Spoza morza nieskończoności i pomiędzy mgłą czasu, Yog-Sothoth patrzy i czeka. Jest Strażnikiem Bramy pomiędzy Światami, i on sam posiada klucz do otworzenia tych wrót. Kiedy starożytne obrzędy zostaną odprawione, a Władcy Ciemności zostaną przyzwani i przebudzą się, wtedy Bramy między gwiazdami otworzą się jeszcze raz. Przeszłość… teraźniejszość… przyszłość… są jednym w Yog-Sothoth.”
- Cholera, zaczynam dostawać gęsiej skórki… - mruknął Korzecki kwaśno.
- Nie pan jeden… - odezwała się Marta.
- Mów mi po imieniu, po prostu Tomasz, albo Tomek, jak ci wygodnie – rzekł, uśmiechając się do niej.
Marta oblała się rumieńcem i przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć, aż w końcu, dość niepewnie odrzekła:
- Dziękuję, miło mi, ja jestem Marta.
- A ja Grzegorz – odezwał się siedzący obok niej Czarnecki.
- Ja Robert – rzekł Kam. – Tomasz ma rację, zwracajmy się do siebie po imieniu, skoro jednoczymy się we wspólnej sprawie, to okażmy sobie odrobinę sympatii.
- Mów mi Bogdan – mruknął Grabowicz.
- Dobrze. Miło mi – odparła Marta. – Wracając do głównego tematu… - zaczęła, ale natychmiast oblała się soczystym rumieńcem, czując na sobie spojrzenia czterech mężczyzn.
- Śmiało – zachęcił ją Robert.
- Chciałam powiedzieć, że… nie wiem, jak was… ale mnie to zaczyna powoli przerażać. To, co czyta pa…Bogdan, powoduje, że wbrew własnej woli zaczynam w to wierzyć, że, że… że to wszystko jest realne… że naszemu światu grozi zagłada, że oni istnieją gdzieś tam naprawdę istnieją… i nie zawahają się zniszczyć naszego świata…
- Cóż… - odezwał się Bogdan. – Jeden już tu jest. Widziałem go na własne oczy. Zabił mojego przyjaciela. Dlatego zrobię wszystko, by skurwiela powstrzymać przed tym, co zamierza zrobić. Przepraszam, Marta.
Ręce zaczęły mu się trząść, ale po chwili przestały. W tej chwili Bogdan zyskał w oczach Kama. Ciągle był pod wrażeniem jego wewnętrznego opanowania.
- Nic się nie stało. Kilkadziesiąt godzin temu sama straciłam bliską mi osobę, więc doskonale wiem, jak się pan… czujesz.
- Kogo?
- Mojego chłopaka.
Bogdan milczał przez chwilę. W końcu rzekł:
- Rozumiem. Przykro mi. Przyjmij moje kondolencje.
- Dziękuję, wzajemnie.
- Dzięki.
- Ja osobiście jestem nowy w temacie, ale chcąc, nie chcąc, słysząc, co tu mówicie i co czyta Bogdan, sam zaczynam czuć lekki niepokój. Tak więc, Marto, nie jesteś sama… - rzekł Czarnecki, patrząc dziewczynie w oczy i uśmiechając się niepewnie. „Boże… chyba zakochałem się w jej oczach”, pomyślał. Głośno zaś rzekł:
- I choć z początku to wszystko wydaje się być… bredniami, wariactwem i bredzeniem szaleńca w jednym… Ta księga… jaki ma tytuł…?
- „Necronomicon”.
- „Necronomicon”… dziękuję, Tomaszu. Jest namacalnym dowodem, że to wszystko, choć przerażające… jest prawdziwe.
Przez chwilę panowała cisza. W końcu Bogdan, upewniwszy się, że nikt nie zamierza zabrać głosu, kontynuował:
- Są następni. „Strzeżcie się potężnego Dagona, wielkiego olbrzyma, zrodzonego z czarnych otchłani wiecznego morza. Jest wcieleniem Cthulhu, który śpi wiecznym snem w jego starożytnej świątyni w R'lyeh”…
Robert poczuł, jak jego ciało przeszywa lodowata błyskawica strachu; gwałtowna i paraliżująca. R’lyeh. Przypomniał mu się sen, w którym spotkał Anetę pod wodą i która zaprowadziła go pod same wrota…
- Robercie, nic ci nie jest…? – spytała Marta zaniepokojona.
Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Mężczyzna pobladł, oczy miał szeroko otwarte, drżał na całym ciele.
- Stary, wszystko gra? – rzucił Bogdan
- C- co? Tak, nic mi nie jest – rzekł Kam otępiałym głosem. – Przypomniał mi się sen, który nawiedził mnie tej samej nocy, której… - spojrzał na Bogdana. – Nyarlathotep zabił Wiktora.
Oblicze Grabowicza pozostało niewzruszone, jednak Kam zauważył, że na dźwięk imienia swojego najlepszego przyjaciela, zacisnął zęby, naprężając mięśnie policzkowe.
- Ten o twojej żonie i tym mieście?
- Dokładnie. Więc skoro w "Necronomiconie" niejaki… Abdul al Hazred wspomina o R’lyeh i skoro widziałem je we śnie… to jest to kolejny dowód na to, że to wszystko jest prawdą… - zamilkł, w ciszy rozpatrując własne słowa.
Bogdan uśmiechnął się pod nosem. Korzecki to dostrzegł i spytał:
- Co cię śmieszy?
- Nazwa tego miasta. "R’lyeh". Śmiesznie brzmi. Rajlej – odparł Bogdan i cicho się zaśmiał. Spojrzał w księgę i znów zaczął wertować wysuszone strony, pokryte starożytnym pismem. Marta i Tomasz upili spory łyk kawy ze swych szklanek. Grzegorz milczał, roztrząsając wszystko, czego jak dotąd się dowiedział. To było takie… nowe, niesamowite… straszne… potrzebował czasu, by się oswoić z tym natłokiem informacji.
- Mam coś o ich szefie – mruknął Bogdan.
- Wal – zachęcił go Robert.
- „Cześć potężnemu Cthulhu, Arcykapłanowi Wielkich Pierworodnych. Kiedy gwiazdy ustawią się odpowiednio, powstanie ze swojego starożytnego grobowca ogłosić Ich powrót. Wtedy Starożytni Pierworodni, dawno temu ukarani, zostaną uwolnieni do zewnętrznych sfer ze swoich więzień i spadną z gwiazd by ponownie rządzić Ziemią. Ci, którzy czają się na progu naszego świata są zawsze czujni na przyjście czasu ich powrotu”…
- Ta informacja także jest enigmatyczna… - westchnął Tomasz. – Ale przynajmniej mamy jako takie pojęcie o tym, z czym się mierzymy. Zawsze to jakiś plus – zaśmiał się ponuro.
- O, proszę, to jest ciekawe: „Do Nyarlathotepa kierowane są wszelkie sprawy. Bo jest on Łącznikiem pomiędzy sferami, a także Podróżnikiem między królestwami żywych i martwych. Może przywołać Starożytnych Pierworodnych i przebudzić ich z wiecznego snu. Wówczas stare piętno rozpadnie się a Władcy Ciemności zostaną uwolnieni”… Ciekawe.
- Wychodzi więc na to, że wystarczy zabić Nyarlathotepa, zanim ten sprowadzi swoich pobratymców, a będziemy bezpieczni… Pytanie tylko, czy zdążymy na czas? – zastanawiał się Robert.
- Nie mamy innego wyjścia – rzekł Bogdan, zatrzaskując księgę. W powietrze uniosły się drobiny kurzu. – Musimy go zabić, nim spełni swój zamiar. Chociaż… - mruknął, spoglądając na trzymane w dłoniach opasłe tomisko. – Mam nadzieję, że bez tego zbyt daleko nie zajedzie.
Uśmiechnął się szyderczo, po czym przepłukał usta resztką piwa.
Marta zmarszczyła czoło, usilnie zastanawiając się nad pewną kwestią. Dostrzegł to Grzegorz, spojrzał na nią i rzekł:
- Nad czym myślisz?
- Zastanawiam się… Ustaliliśmy, że musimy go zabić, i to jak najszybciej, tak?
Robert i Tomasz skinęli głowami.
- A zastanawialiście się nad tym, w jaki sposób można by to zrobić, by mieć pewność, że się uda…?
Zapadła cisza. Słowa Marty wywołały piorunujący efekt. Tomasz rozdziawił usta i wpatrywał się w dziewczynę bez mrugnięcia okiem. Robert zesztywniał na całym ciele. Grzegorz zaklął cicho. Bogdan natomiast zmarszczył czoło.
- Mam pewien pomysł – rzekł, uśmiechając się tajemniczo.
- Jaki? – zapytał Tomasz.
- To na razie nie ma znaczenia. Ważne jest to, co zamierzamy teraz zrobić. Jaki wykonamy ruch.
Nagle zadzwoniła komórka Roberta. Wyciągnął aparat z kieszeni i nacisnął zieloną słuchawkę.
- Kam, słucham?
- Robert…!
- Halo?, kto mówi?
- Kam! Pomóż nam…! – głos w słuchawce krzyknął rozpaczliwie.
- Kto mówi? Co się dzieje? – spytał zdezorientowany patolog.
Pozostali wymienili czujne spojrzenia. Czy to już się zaczęło?
- Ryszard… - ciężki oddech, jakby rozmówca biegł.
Kam nie zastanawiając się dłużej włączył tryb głośnomówiący, by każdy mógł to usłyszeć.
- Ryszard Jakobin… Pomóż nam! Oni… oni… wyszli z lasu… zaatakowali nas…
- Kto? Kto was zaatakował? – dopytywał się oszołomiony Robert.
- Zombie! – ciężki kaszel, odgłos spluwania. – Nieumarli! Żywe trupy! Atakują szpital! Nie mamy szans… Boże drogi… mamy wielu zabitych… dużo rannych… proszę… pomóż nam… ja sam długo nie pociągnę… ugryzł mnie jeden z tych potworów… rozwaliłem mu łeb o posadzkę…
- Dobry Boże… - szepnęła Marta. W oczach lśniły jej łzy.
- Nie wytrzymamy długo… pośpiesz się… zbliżają się następni…
Robert nie był w stanie wykrztusić ani słowa. W gardle utkwiła mu obrzydliwa, klejąca kula, uniemożliwiając wydobycie się z krtani jakiegokolwiek dźwięku.
- Musisz coś wiedzieć… oni są… Boże… pożerają nas żywcem…a potem… potem… przyswajają sobie nasze tkanki… znów stają się ludźmi… słodki Jezu, moja noga… krwawię…
- Cholera – mruknął Grzegorz.
Rozległy się trzaski na linii.
Bogdan jako pierwszy oprzytomniał.
- Spytaj się, czy atak przeprowadziły same trupy.
Kam sprawiał wrażenie, jakby nie do końca pojmował co się dzieje, ale w końcu zdołał przełknąć ślinę i wykrztusić:
- Ryszard, słyszysz mnie?
- Tak, jeszcze tu jestem…
- Czy z tymi nieumarłymi był ktoś jeszcze…? Czy ktoś nimi dowodził?
Ponownie rozległ się kaszel. Dyrektor szpitala miał coraz mniej czasu.
- Nie wiem… widziałem kogoś.. był cały ubrany na czarno… jak jakaś zjawa…
- Nyarlathotep – szepnęła jednocześnie Marta i Tomasz.
- On po prostu stał… a wokół niego… coś falowało… czarnego jak sama noc… a zombie szalały…atakowały lekarzy… ochroniarzy… pacjentów… kilku udało się zabić… mam nadzieję, że już na stałe… ale było ich zbyt wielu… zajęli cały parking… Cały parking! Musiało ich być ponad dwie setki…
- Gdzie jesteś? – przerwał mu Robert.
- W swoim biurze… długo nie wytrzymam… słyszę, jak dobijają się do drzwi… wkrótce je przebiją… a wtedy… Boże…
- Trzymaj się, zaraz tam będziemy. Wytrzymaj! – krzyknął Robert. Ręka, w której trzymał telefon zaczęła drżeć.
W słuchawce znów rozległ się kaszel. Gdzieś z głębi pomieszczenia dobiegał także ciężki łomot. Dyrektor próbował powiedzieć coś jeszcze, ale zakrztusił się – krwią, lub śliną – a w tym czasie drzwi wreszcie puściły. Do jego biura wdarło się piekielnie plugastwo. W słuchawce rozległy się trzaski, krzyski, warknięcia, mlaskanie… Ostatnim dźwiękiem był przerażający, nieludzki wręcz wrzask, przepełniony niewyobrażalnym bólem. Głos stawał się coraz głośniejszy, coraz bardziej… dziki, aż w końcu przy samej słuchawce rozległo się dziwne skrzeknięcie i połączenie zostało przerwane.
Zaległa cisza. Bogdan i Robert zerwali się z miejsca. Za ich przykładem poszła reszta.
- Ruszamy do szpitala – rzekł Robert swoim normalnym głosem, który powitał z niewysłowioną ulgą.
- Weźcie kilka noży – powiedział Bogdan kierując się do kuchni. Po chwili wrócił z czterema długimi, ostrymi nożami. Dał każdemu mężczyźnie po jednym, a gdy doszedł do Marty, wręczył jej solidny wałek do ciasta.
- To dla ciebie. Zrób z niego użytek – powiedział, uśmiechając się pod nosem.
Marta wzięła wałek, zaciskając na nim dłonie.
- Gotowi? –spytał.
- Czas zapolować na skurwieli – mruknął Robert, po czym ruszył do drzwi.
Tomasz i Bogdan spojrzeli na siebie.
- Chyba właśnie cię zawstydził – szepnął Korzecki.
- Wiem… to powinna być moja kwestia – mruknął Grabowicz kwaśno.
Bogdan chwycił leżący na stole „Necronomicon” i wcisnął go pod pachę.
Po chwili upchnęli się do samochodu Roberta i ruszyli do szpitala. Najwyższa pora. Oblężenie powoli dobiegało końca. Jednak Nyarlathotep wciąż tam był.
Robert był tego pewien.
Bogdan także.
Marta również.

Cała trójka w głębi duszy tego pragnęła.




XIII

Kontakt




Determinację czuć było wewnątrz pojazdu aż nazbyt wyraźnie. I to nie dlatego, że byli niesamowicie ściśnięci. Determinacja była wypisana na ich twarzach. Wiżycka i Grabowicz pałali żądzą zemsty. Bogdan pragnął pomścić przyjaciela, Marta swojego chłopaka. Atmosfera w samochodzie była gęsta, napięcie wisiało nad nimi, jak ciężka, burzowa chmura, z której lada chwila lunie deszcz. Przez jakiś czas nikt nic nie mówił, aż w końcu, gdy zbliżali się do wiaduktu, Tomasz spytał cicho:
- Jak myślicie, co zastaniemy na miejscu?
Nikt nic nie mówił, aż w końcu odezwał się Robert:
- Mam nadzieję, że się nie spóźnimy…
- Spóźnimy? Co masz na myśli?
- Że on wciąż tam będzie.
Tomasz nie musiał pytać, kogo Kam ma na myśli. Wszyscy to wiedzieli. Postanowił, że nie będzie drążył tematu.
Gdy wjechali na wiadukt, spostrzegli, że na północny wschód od ich obecnej pozycji na niebie formuje się okrąg z ciężkich, ołowianych chmur. Choć nikt nie powiedział tego na głos, wszyscy pomyśleli o tym samym: dokładnie nad szpitalem.
- Spójrzcie! – zawołał nagle Bogdan. – Identyczne chmury widziałem nad Otyniem, gdy pojechałem tam z Wiktorem… On tam jest.
Robert mocniej zacisnął dłonie na kierownicy i gdy wjechali w ostatnią prostą do szpitala przyspieszył, nie zważając na leżące tu i ówdzie resztki ludzkich ciał. Dostrzegł przed sobą leżącą na środku ulicy ludzką dłoń. Leżała na grzbiecie z rozcapierzonymi palcami niczym olbrzymi pająk. Koło samochodu przejechało po niej, miażdżąc wszystkie kości. Gdy wjechali na główny parking szpitala ich oczom ukazało się straszne pobojowisko.
Samochody, zaparkowane przed szpitalem zostały brutalnie zdewastowane. Powybijane szyby, wgniecione karoserie, dachy, oderwane zderzaki…
- Stój – powiedział Bogdan do Roberta, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Dalej pójdziemy pieszo.
Robert zgasił silnik i wysiadł z pojazdu. Trzasnęły drzwi. Przyjaciele stanęli obok niego, wpatrując się w szpital.
Przez rok zmienił się nie do poznania. Został ocieplony i pomalowany na ciepłe kolory. Pomarańcz i żółć sprawiały przyjazne wrażenie, w jakiś sposób napełniały serce otuchą. W sercach piątki przyjaciół powoli zaczęła kiełkować nadzieja, spokój, jednak po przebyciu kilku kroków z wściekle granatowych chmur niespodziewanie lunął deszcz. W ciągu kilku sekund, nim zorientowali się, co się dzieje, ich kurtki były przemoczone. Ruszyli śpiesznym krokiem w kierunku wejścia. Gdy dotarli do prostokątnej, zielonej tabliczki z napisem: SZPITAL W NOWEJ SOLI, znajdującej się przed schodami prowadzącymi do rozsuwanych drzwi, gdzieś z wewnątrz, dobiegł ich uszu przeszywający, nieludzki wrzask. Bogdan spojrzał w górę i zobaczył, że okno na trzecim piętrze jest otwarte. Rozległ się jeszcze jeden wrzask, po czym szyba nagle rozprysła się na setki drobnych części, a z wnętrza wypadł człowiek. Albo może raczej to, co z niego zostało. Na chodnik, tuż obok Marty z przerażającym łupnięciem, miażdżącym kości spadł jeden z lekarzy. Biały kitel już nie był biały. Zmienił kolor na soczyście czerwony. Nie musieli go rozchylać, by wiedzieć, co się pod nim znajduje… albo czego pod nim nie ma. Widzieli za to, aż zbyt wyraźnie martwe spojrzenie mężczyzny. Oczy uciekły mu w tył głowy, przez co jedynie przekrwione białka spoglądały na Wiżycką i resztę. Przez chwilę jeszcze wpatrywała się w jak zahipnotyzowana w zwłoki leżące na chodniku, jednak gdy krople deszczu zaczęły rozbijać się na gałkach ocznych z obrzydzeniem odwróciła wzrok. Spojrzała w górę i dostrzegła w oknie jakąś postać.
- Spójrzcie! – krzyknęła, wskazując palcem jedno z okien.
Mężczyźni podnieśli głowy i zobaczyli, że jeden z zombie wychyla się przez okno i patrzy wprost na nich. Jego twarz nie była do końca powleczona skórą, gdzieniegdzie prześwitywały mięśnie, poruszające się niemal bez przerwy. Trup wyszczerzył spróchniałe zęby i zniknął w pomieszczeniu.
- Przygotujcie się – rzekł Tomasz. – Może zgotować nam nie lada powitanie.
Mężczyźni przygotowali noże, Marta zacisnęła drżące ręce na wałku.
- Będzie dobrze – rzekł Grzegorz, patrząc w jej oczy. Ich spojrzenia spotkały się i przez chwilę nikt nic nie mówił. Było słychać jedynie wszechobecny szum deszczu. W końcu Marta wykrztusiła:
- Dziękuję. Mam nadzieję.
Grzegorz uśmiechnął się i wyciągnął rękę w jej stronę. Dziewczyna spojrzała na nią, a po chwili wyciągnęła swoją. Ich palce splotły się ze sobą. Dotyk dłoni, ciepło, bliskość… Oboje poczuli się pewniej. I oboje niemal natychmiast oblali się rumieńcem.
- Wchodzimy? – spytał Tomasz.
- Jazda – mruknął Bogdan.
Weszli po schodach i zbliżyli się do ruchomych drzwi. Otworzyły się bezszelestnie. Przestąpili próg szpitala. Po chwili przeszli przez jeszcze jedne drzwi i znaleźli się w środku. Niemal natychmiast ich uwagę przykuła recepcja. Niemal cała była umazana krwią, jednak, gdy Robert podszedł bliżej, za kontuarem nie znalazł nikogo.
- Pusto – mruknął.
Światło zaczęło mrugać. Co chwilę rozlegały się ciche puffnięcia, a szpital pogrążał się w cieniu.
- Co z generatorem? – spytał Tomasz.
- Gnoje musiały go uszkodzić – powiedział Bogdan, podchodząc do martwego ochroniarza.
Spojrzał na krwawą plamę na plecach. „To zły dzień, by pracować w tym szpitalu”, pomyślał. Spojrzał na pasek mężczyzny i dostrzegł przy nim kaburę. Przeniósł wzrok w bok i dostrzegł w ręce mężczyzny pistolet. Obrócił się, spojrzał na resztę – Kam nadal lustrował recepcję, Korzecki spoglądał w stronę dyspozytorni, a młodzi rozmawiali ze sobą. I dobrze. Nachylił się, wyciągnął broń z ręki martwego mężczyzny i wepchnął sobie za pasek spodni. Zasłonił ją marynarką, zapinając ją jak gdyby nigdy nic.
- Możemy pójść na chwilę do dyspozytorni…? – zapytał Korzecki nieśmiało.
Marta z niepokojem zauważyła, że głos mu drżał.
- Po co?
- Sandra… rozumiecie… chcę zobaczyć, czy nie ma jej… tam.
Sandra Pater. No tak. Kobieta, z którą Tomasz umawiał się na randki. Odbierała telefony w dyspozytorni.
- Jasne – rzekł Robert, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu. Weszli w krótki korytarzyk, prowadzący do dyspozytorni i drugiego wejścia do szpitala. Robert z daleka dostrzegł plamę krwi na jej szybie i nie spodobało mu się to. Tomaszowi także.
- Przygotujcie się – zakomenderował Grabowicz. – Nie wiemy, co nas tam czeka.
Zaczęli iść powoli, ostrożnie, starając się nie wzbudzać hałasu. Tomasz ostrożnie podszedł do szyby, lecz plama krwi uniemożliwiała jakąkolwiek obserwację. Podszedł do drzwi, znajdujących się z boku i ostrożnie, powoli nacisnął klamkę. Serce biło mu jak oszalałe, na czoło wystąpiły krople zimnego potu. Przyjaciele byli tuż przy nim, jednak strach, jaki trawił jego wnętrze był niemal tak silny, że tylko uczucie, jakim darzył Sandrę powstrzymywało go przed ucieczką.
Czym ono było?
Miłością?
Zauroczeniem?
Fascynacją?
Czystą sympatią?
Jakkolwiek to nazwać, jedno było pewne – Tomasz był do niej przywiązany. Zależało ma na tej kobiecie. Jeśli coś jej się stało…
W końcu zebrał w sobie resztki odwagi i otworzył drzwi. Otwierały się do wewnątrz, więc nolens volens zmuszony był zrobić dwa kroki do przodu.
ŁUP – ŁUP, ŁUP – ŁUP! Serce o mały włos nie rozerwało mu klatki piersiowej, język zamienił się w drewniany kołek, podniebienie wyschło jak, jak…
Drzwi otworzyły się powoli, skrzypiąc lekko. Niemal od razu uderzył ich słodki, mdły zapach ludzkich wnętrzności.
- O, Boże… szepnęła Marta
W środku znajdowali się dwaj mężczyźni. Martwi. Tomaszowi przemknęło przez myśl, że jednym z nich może być Karol, ten, który był świadkiem reanimacji Anety Kam. Przy biurku siedziała kobieta… Głowę miała opuszczoną na piersi. Tomasz ostrożnie zbliżył się do niej i wyciągnął rękę. Spojrzał na swoje palce i z lekkim otępieniem zauważył, że drżą.
W chwili, gdy opuszki miały dotknąć ramienia kobiety, poczuł, jak ktoś ściska mu kostkę. Krzyknął cicho, próbując się uwolnić. W tym samym momencie kobieta siedząca przy biurku zerwała się z miejsca i rzuciła na Korzeckiego.
Mężczyzna stracił równowagę i runął jak długi na ziemię.
Zaczął rozpaczliwie krzyczeć. Czuł, jak ręce mężczyzny
[Karola? Czy to był on?]
powoli wędrują coraz wyżej i wyżej. Przed sobą dostrzegł twarz kobiety. Tak, to była Sandra, lecz nie była już człowiekiem. Zamiast oczu w jej twarzy ziały dwie czarne dziury, z których lała się krew. Ostre zęby próbowały dostać się do szyi Korzeckiego. Próbował ją od siebie odepchnąć, jednak Sandra/zombie była cholernie silna.
- Pomocy, do jasnej…! – krzyknął, próbując odsunąć odrażającego stwora. Oddech, jakim co chwilę go raczyła przypominał gnijące mięso. Mężczyzna poczuł, że zbiera mu się na mdłości.
W dodatku zaczynał słabnąć. Zęby zamykały się coraz bliżej napiętej szyi Tomasza. W końcu jeden z przyjaciół ruszył mu na ratunek. Najpierw poczuł, jak ręce, dochodzące już powoli do jego krocza nagle się cofnęły – to Bogdan potężnie kopnął Karola w głowę, łamiąc mu kark, a następnie nachylił się nad nim i w sam czubek głowy, w ciemię, wbił nóż. Po samą rękojeść. Ciało zombie nagle znieruchomiało.
Robert natomiast chwycił Sandrę w pasie i z olbrzymim wysiłkiem odciągnął ją od przyjaciela. Uniósł dłoń z nożem i zwinnie przeciągnął nim po całej długości szyi. Skóra rozstąpiła się na boki. Trysnęło trochę krwi. Kam odepchnął Sandrę/zombie na bok, na ścianę. Wpadła na nią z impetem, wrzeszcząc wniebogłosy.
Marta oglądała całą scenę w niemym przerażeniu. Stała w progu dyspozytorni, wałek kurczowo przyciskała do piersi. „To już nie są ludzie”, przemknęło jej przez głowę. Nagle wydało jej się, że czas zwolnił bieg i że wszystko dookoła toczy się kilkanaście razy wolniej. Wkroczyła do pomieszczenia. Powoli skierowała się do potwora i w chwili, gdy ten rzucał się na Roberta, zamachnęła się wałkiem jak mieczem dwuręcznym i z całej siły trzasnęła nieumarłą w szyję, miażdżąc krtań. Drewno, jak się okazało, było wytrzymałe. Stwór, jakim stała się Sandra zachwiał się i runął na Martę, jednak Wiżycka w porę odepchnęła go na bok. Sandra/zombie upadła ciężko na ziemię. Marta niemal natychmiast usiadła jej na klatce piersiowej i uniosła wałek nad głowę. Spadł z olbrzymią prędkością na twarz potwora. Znów się uniósł i znów opadł. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Zszokowani mężczyźni wpatrywali się w Martę, która zdawała się wpaść w trans. Jako pierwszy oprzytomniał Tomasz. Rzucił się w stronę Marty i odepchnął ją na bok. Zdezorientowana dziewczyna upadła obok trupa i spojrzała z wyrzutem na lekarza.
- Co…?
- Zostaw ją! – krzyknął jej prosto w twarz. – Zostaw ją!
- Tomek… - zaczął Robert, podchodząc do niego i kładąc mu rękę na ramieniu.
- Przestań!!! – wrzasnął, zaciskając dłonie w pięści.
- Tomek, ona nie żyje… - ponownie spróbował Kam. – Tym razem na pewno.
Korzecki spojrzał na zmasakrowaną twarz Paterowej i zaczął płakać.
Ta dziewczyna odwaliła kawał dobrej roboty. Rozwaliła mózg tej babce zwykłym wałkiem do ciasta. Chyba jej nie docenialiśmy…”, pomyślał Bogdan, pomagając jej wstać.
- Chodź, musimy iść dalej – rzekł Robert, wyciągając rękę w stronę Tomasza.
Chirurg początkowo spojrzał na nią z niechęcią, ale po chwili chwycił przyjaciela i stanął na równe nogi.
- Ona już nie była człowiekiem – rzekł Grzegorz. – Gdy zaczął się atak, wszyscy byli na straconej pozycji. Nie mieli szans.
Korzecki odetchnął głęboko i wytarł łzy.
- Wynośmy się stąd – wykrztusił w końcu.
- Jakby ktoś nie wiedział, najłatwiejszym i w związku na okoliczności jedynym sposobem, by je zabić, jest bezpośrednie uszkodzenie mózgu – rzekł Bogdan, czyszcząc ostrze noża z resztek mózgu Karola. – W związku z tym, że ich obecność tutaj to sprawka Nyarlathotepa, przypuszczam, że to jedyny sposób. Tak więc pozbądźcie się hamulców.
Skinęli głowami i wyszli z dyspozytorni. Ruszyli korytarzem w głąb szpitala, cicho i zwinnie jak cienie.
Robert, który szedł na przedzie, razem z Korzeckim, dostrzegł, że ciało jego przyjaciela raz po raz przeszywają dreszcze.
- Spokojnie, spokojnie… - starał się go pocieszyć, jednak z marnym skutkiem.
Marta i Grzegorz szli za nimi, wciąż trzymając się za rękę. Marta kurczowo zaciskała palce na zakrwawionym wałku do ciasta. Nie zwróciła uwagi, że twarz także ma spryskaną krwią. Grzegorz to zauważył i dał jej chusteczki. Dziewczyna szybko się powycierała, przy okazji oblała rumieńcem.
Za nimi szedł Bogdan, jako tylna straż. Minęli recepcję, schody prowadzące na oddział dziecięcy (Marcie wydawało się, że słyszy płacz dziecka – chłopca, lub dziewczynki, dobiegający z góry, ale nie powiedziała o tym nikomu, tłumacząc sobie, że gdyby ktoś jesz-cze to usłyszał, zapewne poinformowałby resztę.) i podążyli korytarzem w stronę wind. W końcu dotarli do klatki schodowej. Mieli wybór – iść na górę, na dół – do prosektorium, bądź skręcić w lewo na jeden z oddziałów, lub w prawo – przejść tunelem – łącznikiem – do drugiej części szpitala.
- Co robimy? – spytał Grzegorz.
- Idę do prosektorium. A wy? – rzekł Robert.
- Pójdę z tobą – powiedział Tomasz. – A wy? – zwrócił się do pozostałych.
Marta już otwierała usta, gdy nagle usłyszeli przeraźliwy wrzask dobiegający z tunelu.
- C – co to było?
Przyjaciele spojrzeli w kierunku, z którego dobiegał krzyk. Ktoś biegł w ich stronę, krzycząc w niebogłosy. Sądząc po głosie, była to starsza kobieta. Tomasz wystąpił kilka kroków naprzód, wchodząc do tunelu.
- Halo? Kto tam jest? – krzyknął.
Odpowiedzią był przeciągły, niekończący się krzyk przerażonej staruszki. Czas mijał, a tunel pozostawał pusty. Marta szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w korytarz. Jej dłoń ściskała rękę Grzegorza tak mocno, że mężczyzna czuł ból, jednak nic nie mówił. Sam był przerażony.
- Czy to kobieta? –wykrztusiła Marta.
Bogdan właśnie miał jej odpowiedzieć, gdy zza zakrętu wybiegła kobieta. Chociaż nie, „wybiegła” to nieodpowiednie słowo. Próbowała biec, jednak poruszała się o kulach, a to nie ułatwiało jej zadania. Machała nimi do przodu i do tyłu, skacząc na jednej nodze jak bocian. Z jej ust wydobywał się ciągły nieprzerwany, charkotliwy krzyk. Gdy dotarła do połowy korytarza, zza winkla wyłoniły się trzy postacie o potwornie zdeformowanych twarzach. Jednej z nich żebra nie były powleczone skórą, trzecia na rękach i nogach miała resztki ścięgien. Trzy żywe trupy stanęły jak wryte. Pięciu nowych, zdrowych ludzi, tylko dla nich. Jeśli dopisze im szczęście, ich ciała zostaną całkowicie zrekonstruowane. Wpatrywały się w przybyszów czarnymi, błyszczącymi ślepiami. Jeden z nich warknął jak pies, wyciągając rękę w stronę Tomasza. Nagle cała trójka puściła się biegiem.
Bogdan jako pierwszy odzyskał jasność umysłu.
- Jazda! – krzyknął. – Za mną!
Robert, Marta i Grzegorz pobiegli za nim na schody prowadzące do piwnicy.
- Tomasz! Chodź! – ryknął Kam.
Korzecki stał w miejscu, wpatrując się jak w babcię, która resztką sił uciekała przed śmiercią. Dostrzegła pięciu ludzi na korytarzu i zatrzymała się nagle, patrząc Korzeckiemu prosto w oczy. Zdawało mu się, że wyszeptała dwa słowa. Rozpoznał je z ruchu warg:
- Pomóż mi…
- KORZECKI!!! – ryknął Grabowicz, a jego bas poniósł się echem po całym korytarzu.
Kam, Wiżycka i Czarnecki pobiegli na dół, a Tomasz nadal stał jak zahipnotyzowany. Grabowicz zaklął i wrócił po chirurga.
- Chodź, musimy uciekać! – krzyknął mu do ucha i szarpnął za ramię.
- Ona… ta kobieta… - szepnął Korzecki.
Uniósł rękę, wskazując przed siebie. Bogdan rzucił okiem we wskazanym kierunku i zobaczył, że kobieta rozpaczliwie wyciągnęła rękę w stronę Tomasza. Zombie byli tuż za nią.
- Chodź, Korzeń, chodź. Musimy uciekać. Straciłem jednego przyjaciela, nie pozwolę, by te skurwysyny zabrały mi następnego. RUSZAJ SIĘ! – to mówiąc, brutalnie szarpnął Korzeckiego i trzymając go przez cały czas, pobiegł w stronę schodów.
Tomasz zdołał wyszeptać jedno słowo:
- Przepraszam…
Miał nadzieję, że starsza kobieta zdążyła to zobaczyć.
Miał nadzieję, że mu wybaczy.
Bogdan ciągnął go w dół, do podziemi.
- Chodź, nie ociągaj się – powtarzał mu, sapiąc do ucha.
Korzecki usłyszał ostatni, rozpaczliwy jęk staruszki w chwili, gdy trzej nieumarli w końcu ją dopadli i brutalnie powalili na ziemię. Kule uderzyły głucho o posadzkę. Staruszka przewróciła się, a w jej szyję niemal natychmiast zatopiły się ostre jak brzytwa zęby. Trysnęła krew. Trup uniósł się ciągnąc w ustach błyszczący od krwi ochłap mięsa. Nogi staruszki zaczęły uderzać o ziemię, jakby dostała ataku padaczki. Zombie urwał ciągnące się jak makaron mięśnie, żyły i resztę tego paskudnego cholerstwa i zaczął przeżuwać to, co zostało mu w ustach. Jedną ręką chwycił siwe włosy kobiety, pociągnął je tak, aby głowa uniosła się nad ziemię i potężnie przycisnął do posadzki. Czaszka staruszki głucho o nią uderzyła.
Tymczasem dwóch pozostałych puściło się w pogoń za uciekającym świeżym, zdrowym mięsem. Warcząc i dysząc jak psy gończe, zbiegli ze schodów. Bogdan i Tomasz znaleźli się na ostatniej prostej. Kilka metrów przed nimi znajdowały się lśniące bielą drzwi do prosektorium. W progu stał Robert, czekając na dwóch maruderów. Gdy dotarli do połowy, zombie wbiegły do korytarza. Rozległo się odrażające, mięsiste warknięcie, wydobywające się z głębi przegnitego gardła, po którym trupy ruszyły dalej. Ich ruchy były bardzo nieskoordynowane, kości skrzypiały przy każdym ruchu, ciała niezdarnie wyginały się w przód i tył.
Bogdan i Tomasz w końcu dotarli do drzwi.
- Wchodźcie!
Grabowicz wepchnął Tomasza do środka, a sam odwrócił się w stronę nadbiegających nieumarłych. Za nimi, na początku korytarza, dostrzegł trzeciego z twarzą skąpaną w krwi.
- Chłopie, co ty wyprawiasz?! Szybko, właź do środka! - krzyknął Robert.
Bogdan uniósł nóż na wysokość oczu, przycelował i mruknął:
- Złap to, skurwielu.
Zamachnął się i z całej siły cisnął go w nadbiegających. Nim wbiegł do prosektorium, zdążył jeszcze zobaczyć, jak ostrze z zawrotną prędkością obraca się w powietrzu, by na koniec wbić się w szyję jednego z zombie tuż przy krtani. Stwór zacharczał straszliwie, a jego ciało wygięło się, jakby został postrzelony. Runął na plecy. Bogdan usłyszał odgłos upadającego ciała na sekundę przed tym, jak Kam zamknął drzwi i przekręcił klucz. Niemal w tej samej chwili usłyszeli, jak jeden z potworów – zapewne ten, który był najbliżej drzwi – z hukiem na nie wpadł. Po chwili dołączył drugi, a na koniec trzeci. Drzwi niebezpiecznie wyginały się w łuk przy każdym uderzeniu. „Jak tak dalej pójdzie, długo nie wytrzymają…”, zauważyła Marta.
Robert obrócił się do pozostałych. Wiżycka i Czarnecki już nie trzymali się za ręce, teraz dziewczyna drżąc ze strachu tkwiła w silnych, męskich ramionach młodego lekarza. Obok nich, opierając się o ścianę przy wejściu do biura prosektorium, stał Tomasz, rozpaczliwie łapiąc powietrze. Bogdan oparł się plecami o ścianę, także próbując uspokoić oddech. Nie spuszczał wzroku z drzwi, które bez przerwy wyginały się pod potężnymi uderzeniami.
Nie zauważył Tomasza, który po chwili do niego podszedł.
- Pozwoliłeś… zostawić… tę kobietę… na śmierć…- wykrztusił, z trudem łapiąc oddech.
- Nie mogliśmy jej uratować – mruknął Bogdan ponuro.
- Jak możesz tak mówić?! Zginęła przez ciebie! – krzyknął mu prosto w twarz, palcem stukając go w pierś.
- Wydaje mi się, że spotkało ją coś gorszego od śmierci… - zauważył Grzegorz nieśmiało.
- Zabieraj ten palec.
- To twoja wina!
- Wal się na ryj – wycedził wściekły Bogdan i odepchnął Korzeckiego z taką siłą, że chirurg zachwiał się i oparł plecami o przeciwległą ścianę. Bujna, jasna grzywka opadła mu na oczy.
- Spokojnie, panowie – rzekł Robert pojednawczo. – Kłótnie i niezgoda to ostatnie, czego nam potrzeba. Gdy zaczniemy ze sobą walczyć, sprawimy Nyarlathotepowi przyjemność… Chcecie tego? – zapytał kwaśno.
Cisza, przerywana głuchymi uderzeniami. W pewnym momencie odezwała się Marta:
- Robercie…? Czy zanim rozpoczął się atak… ktoś tu był?
Położyła nacisk na „ktoś”, dając im do zrozumienia, że powinni mieć się na baczności. Robert zastanowił się przez chwilę.
- Bogusław, mój zastępca i Wojciech Maser, technik… a dlaczego pytasz?
- Jakie jest prawdopodobieństwo, że wciąż tu są?
Całą czwórkę, gdy usłyszała te słowa, ponownie zmroził strach. Marta miała rację. Możliwe, że nie byli tu sami. Może gdzieś tam, w głębi zakładu czaili się dwaj pracownicy, przemienieni w monstra nie z tego świata? I co z tymi, którzy byli w chłodniach? Czy ich także spotkał podobny los?
Robert się zamyślił. Czy Bogusław i Wojciech wciąż tu są? Czy może wyszli, gdy zaczął się atak… i już nie wrócili?
- Nie mam pojęcia…
- Czy możliwe jest, że stali się tacy, jak… tych trzech na zewnątrz?
Robert zbladł. Tomasz i Grzegorz także. Spojrzeli niepewnie w głąb zakładu.
- Marta ma rację – mruknął Bogdan. – Musimy sprawdzić, czy rzeczywiście jesteśmy tu jedynymi żywymi istotami. Nie chcemy chyba mieć niemiłych niespodzianek, prawda?
- Co?
- Pójdę z Bogdanem. Jeśli – tfu! – coś nam się stanie, nie będzie kto miał was ostrzec – to mówiąc, spojrzał na Martę i Grzegorza. Młody lekarz pokiwał głową. „Mądry chłopak”, pomyślał Kam. – Ukryjcie się w biurze. Zamknijcie drzwi od środka.
- Po co? – spytała Marta.
- W ramach zabezpieczenia przed tymi za drzwiami, gdyby jednak znaleźli sposób, by się tu dostać.
Dziewczyna pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Czyli kto zostaje? – zapytał Kam.
- Ja – zgłosiła się Wiżycka.
- A ty? – Grabowicz spojrzał na Czarneckiego.
- Zostanę z nią – oświadczył Grzegorz. I niemal natychmiast po-zuł, jak uścisk Marty delikatnie przybrał na sile. Zrobiło mu się miło z tego powodu.
- A co z tobą, Korzecki?
Tomasz kątem oka spojrzał na młodą parę.
- Idę z wami – oznajmił przygnębiony.
W tym momencie rozległ się potężny huk. Drzwi, które normalnie otwierały się na zewnątrz, wraz z całą futryną wpadły do środka. Przyjaciele skulili się ze strachu, Marta pisnęła cicho. Przez chwilę panowała cisza, w której było słychać jedynie bicie serc i przyspieszone oddechy.
Po kilku sekundach, które zdawały się trwać całą wieczność, w prosektoryjnym przedpokoju, w towarzystwie trzech nieumarłych sługusów pojawił się otoczony czarną mgłą demon z przedwiecznego świata. Nyarlathotep ich znalazł.



XIV
Starożytni i Ich Pomiot



W „Necronomiconie” można znaleźć wiele różnorakich informacji o Wielkich Przedwiecznych:
Istnieją siły obce człowiekowi i naturze. Są przeto uważane za przerażające i ohydne, lecz poznać je, oznacza zrozumieć i zgłębić sekrety starsze, niźli te, które w swych trzewiach skrywa Ziemia. Choć pamiętać należy, że nawet ona jest do końca nieznana, a wytrawny czarownik spostrzeże w glebie zasadzone ziarno Nieznanych i Zapomnianych. Wyrośnie ono i przemieni się w krzew, który wyda owoc zepsucia i zgnilizny. I wypełznie z niej tysiąc węży i dziwnych stworzeń niepodobnych do żadnych widzianych przez ludzi. I wezmą w posiadanie wszystko, co tylko zechcą. Nie ma innej drogi, jak zawrzeć z nimi przyjaźń i wiernie im służyć dla dobra własnego.
(…)
Siłą tą jest Azathoth. Pierwotny Chaos zamieszkujący centrum nieskończoności; bezkształtny i niepoznawalny. On to jest Głównym Sprawcą w ciemności, Zamieszaniem; Tym, Który uderza w dół myślą i formą; Antytezą kreacji; sułtanem demonów, którego żadne usta nie ważą się wypowiedzieć imienia; ostatecznie negatywnym aspektem Ognia. Szukaj go wśród archaicznego Lwa i na Ukrytym Południu.
Yog – Sothoth jest Wszystkim W Jednym, współregentem Azathotha; wehikułem Chaosu. Oto zewnętrzna manifestacja Pierwotnego Wyrażenia; Brama Próżni, przez którą Ci Z Zewnątrz muszą przejść; zewnętrzna żywa inteligencja tego, Który zawsze pozostanie zamknięty w niezgłębionej ciemności. Jest on pozytywną manifestacją Ognia, na firmamencie zaznaczony przez znak Lwa, (…).
Nyarlathotep, Pełzający Chaos, jest Aetyrem, który pośredniczy pomiędzy rozmaitymi aspektami Wielkich Starożytnych. Stanowi naczynie ku połączonej Woli. Jest Ich posłańcem i sługą. Jest zdolny do istnienia w jakimkolwiek kształcie i formie, w jakimkolwiek czasie i przestrzeni. Jest on Drogą Mleczną, mistyczną wstęgą mglistej światłości. (…).
Cthulhu jest Panem Pochłoniętych, Inicjatorem Snów. On to zsyła na wybranych sny o dniach w czasie przed czasem, o wielkiej chwale, która nadejdzie, gdy gwiazdy powrócą na poprzednie miejsce. Śpi on śmiertelnym snem w zatopionym mieście R’lyeh. Lecz wkrótce nakarmiony mocą ziemskich kapłanów i oddających mu cześć czarnych magów powróci do życia. Wtedy to R’lyeh wzniesie się ponad falami i zgromadzą się przed Jego obliczem wszyscy wyznawcy. Otworzą Wrota Miasta, a On przebudzi się ostatecznie. (…).
Shub – Niggurath to Wielka Czarna Koza z lasów z Tysiącem Młodych; ziemska manifestacja mocy Starożytnych; przewodzi Sabatom czarownic. Żywiołową naturą Shub – Niggurath jest Ziemia symbolizowana przez Znak Byka w niebiosach, (…).”



„Starożytni byli, są i trwać będą. Z mrocznych gwiazd przybyli, zanim nastała era człowieka. Niewidzialni i obrzydliwi zstąpili na pierwotną Ziemię.
Pod oceanami przebywali pogrążeni w myślach, a wieki mijały. A potem morza ustąpiły i oddały swe górzyste dna, na które wspięli się w swoim mrowiu, i ciemność zawładnęła Ziemią.
Na zamarzniętych biegunach wznieśli potężne miasta, w nich zaś świątynie Tych, których nie znała natura, a Bogowie przeklęli.
Pomiot Starożytnych pokrył Ziemię; dzieci te trwają przez wieki. Szantaki z Leng są dziełem Ich rąk. Upiorności, które zamieszkują pierwotne grobowce Zin znają Ich jako swych Władców. Spłodzili Na – Haga oraz Posępność, która dosiada Noc. Wielki Cthulhu jest Ich bratem, shoggothy – sługami. Dhole składają Im hołd w okrytych ciemnościach dolinach Pnoth, a Gug wyśpiewuje ku Nim modły pod szczytami starożytnej Throk.
Chodzili Oni pośród gwiazd i po Ziemi. Znało Ich Miasto Irem na wielkiej pustyni. Leng na Zimnym Pustkowiu widziało Ich przejście. Bezczasowa cytadela na zasłoniętych chmurami wysokościach Kadath nosi Ich znak.
Licznie wydeptywali Oni ścieżki ciemności, a Ich bluźnierstwa zadziwiały Ziemię swą mocą. Całe stworzenie skłoniło się przed Nimi i poznało Ich niegodziwość.
I Starsi Władcy otworzyli swe oczy i poczuli wstręt wobec Tych, Którzy deptali Ziemię. W gniewie skierowali przeciw Starożytnym ręce, powstrzymując Ich nikczemność i zrzucając z Ziemi do próżni, która znajduje się poza planami. Rządzi tam chaos, a forma została odrzucona. Starsi złożyli na prowadzącej tam Bramie swą pieczęć i moc Starożytnych została pokonana.
Obrzydliwy Cthulhu podniósł się potem z głębin i zatrząsnął w wielkim gniewie i furii przeciw Ziemskim Strażnikom. Oni zaś spętali jego trujące pazury potężnymi czarami i umieścili go mocą swych pieczęci w wielkim mieście R’lyeh, które skrywa się pod falami oceanu. Będzie tam trwał i śnił śmiertelnie aż minie Eon.
Po drugiej stronie Bramy zamieszkują teraz Starożytni; nie w przestrzeniach znanych człowiekowi, lecz w kątach pomiędzy nimi. Tam trwają i oczekują czasu swego powrotu, jako że Ziemia poznała Ich i pozna w czasie, który nadejdzie.
Za Swego Mistrza Starożytni uważają bezforemną istotę zwaną Azathoth. Przebywają wraz z Nią w czarnych grotach pośrodku całej nieskończoności, gdzie dręczy się On wygłodniały w bezkresnym chaosie pośród szalonych rytmów bębnów, bezdźwięcznych pisków obrzydliwych fletów i nieustannych wrzasków ślepych i zidiociałych bogów, którzy wiecznie powłóczą swoimi kończynami i wykonują gesty zupełnie bez celu. Dusza Azathotha mieszka w Yog – Sothoth i da On znak Starożytnym, kiedy gwiazdy zapowiedzą Ich nadejście; jako że Yog – Sothoth jest Bramą, przez którą Ci z Próżni przejdą ponownie. Yog – Sothoth zna labirynty czasu, gdyż wszystek czas w Nim się zawiera. Wie On skąd przybyli Starożytni w odległej przeszłości i gdzie znajdą się ponownie, kiedy cykl rozpocznie nowy obrót.
Po dniu przychodzi noc; dni człowieka przeminą, a Oni będą rządzić tam, gdzie kiedyś już rządzili. Poznasz ich po smrodzie, a ich przeklętość znów splugawi Ziemię.”…



Nadchodził czas, gdy Ziemia ponownie pogrąży się w mroku. Zadaniem Nyarlathotepa było za pośrednictwem Yog – Sothotha sprowadzić Przedwiecznych do naszego świata. I jako jeden z nich bynajmniej nie potrzebował do tego „Necronomiconu…



XV

Yog – Sothoth




Jakiś czas wcześniej, nim Robert z przyjaciółmi przybył do szpitala, Nyarlathotep wszedł na dach budynku. Jego żołnierze świetnie się bawili na dole. Zasłużyli sobie na odrobinę rozrywki. Niech mordują. Niech jedzą. Nyarlathotep w tym czasie otworzy Bramę.
Przedwieczny machnął niedbale ręką. Przed nim znikąd zmaterializował się kamienny okrąg. Wszedł do środka i uniósł ręce do góry. Materiał – o ile można tak go nazwać – stroju osunął się, ukazując pod sobą naturalne łapy Nyarlathotepa, zakończone ostrymi szponami. Spojrzał w zachmurzone niebo. Po kilku minutach milczenia zaczął intonować zaklęcie:



O Ty, Który zamieszkujesz w ciemności Zewnętrznej Próżni, zaklinam Cię; przybądź ponownie na Ziemię!

O Ty, Który przebywasz poza Sferami Czasu, usłysz me błaganie.




Przerwa, kilkusekundowa cisza. Powietrze zgęstniało. Nyarlathotep wykonał nieokreślony znak w powietrzu. Znak ten zwany był Znakiem Caput Draconis Q.



O Ty, Któryś Bramą i Drogą, przybądź na wezwanie Twego sługi.



Cisza. Przedwieczny wykonuje Znak Kish.



BENATIR! CARARKAU! DEDOS! YOG-SOTHOTH! Przybądź!
Przybądź! Wypowiadam słowa, zrywam Twe okowy, pieczęć jest złamana. Przejdź przez Bramę i wejdź do świata, który czynię Twym potężnym Znakiem!



Przerwa. Przedostatni Znak. Znak Voor. Następnie Nyarlathotep rysuje w powietrzu ognisty pentagram, a następnie wypowiada bluźnierczą inkantację w starożytnym, ohydnym języku.



Zyweso, wecato keoso, Xunewe - rurom Xeverator, menhtoy, Zywet-horosto zuy, Zururogos Yog - Sothoth! Orary Ysgewot, homor atha-natos nywe zumąuros, Ysechyroroseth Xoneozebethoos Azathoth! Xono, Zuwezet, Quyhet kesos ysgeboth Nyarlathotep!; zuy rumoy quano duzy Xeuerator, YSHETO, THYYM, quaowe xeuerator phoe nagoo, Hastur! Hagathowos yachyros Gaba Sub-Niggurath! Me-weth, xosoy Vzewoth!



Zamilkł, zrobił kolejną pauzę, wykonał Znak Cauda Draconis, po czym ryknął tak potężnie, że jego głos niósł się na kilka kilometrów.



TALUBSI! ADULA! ULU! BAACHUR!

Przybądź, Yog-Sothoth! PRZYBĄDŹ!



Zapadła cisza, powietrze znieruchomiało. Światło dzienne zapadło się w sobie. Nyarlathotep założył ręce na piersi i czekał.
Po niedługim czasie otrzymał odpowiedź.
Yog – Sothoth odpowiedział na wezwanie.
Powietrze przed Nyarlathotepem zawrzało. Nagle znikąd pojawiło się trzynaście olbrzymich, opalizujących tajemniczo kul. Były to Kuliste Ciała: Gomory, Zagan, Sytry, Eligor, Durson, Vual, Scor, Algor, Sefon, Partas, Gamor, Umbra i Anaboth.
Brama została otwarta.. Przybycie reszty zostało kwestią czasu.
Jednak zanim to nastąpi, Nyarlathotep musi odprawić odrażający, zapomniany, Starożytny Rytuał.
Właśnie do tego potrzebował Dagmary Korzeckiej.