sobota, 1 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - III

V
Szpital



Znalazł ich w kuchni. Byli wszyscy: Tomasz Korzecki, Bogdan Grabowicz i Wiktor Bormański. W umyśle Roberta pojawiła się nieco absurdalna myśl: „Czy byli ze mną całą noc?”
- Dzień dobry, panowie – powiedział, schodząc z ostatnich trzech schodków.
Przypomniał sobie, jak jeszcze wczoraj szedł na śniadanie. Wtedy czekała na niego Aneta. Pamiętał każdy szczegół z tego poranka; każdy drobiazg: od jej uśmiechu po smak jajecznicy. Ba, pamiętał nawet smród spalin z jej samochodu, gdy pojechała do pracy a on został na podjeździe przed domem.
To wszystko wryło mu się głęboko w pamięć. Miał wrażenie, jakby w jego głowie utkwił kawałek szkła i teraz, za każdym razem, gdy wracał myślami do Anety i do wszystkiego z nią związanego odczuwał ostry ból, jakby owe szkło w jakiś sposób drażniło jego zmysł percepcji, jak kość wystająca z ciała.
- Cześć – powiedział Tomasz i uśmiechnął się do Kama. Gdy zobaczył ten uśmiech, w jego oczach pojawiły się łzy. Zamrugał szybko powiekami, żeby nie zauważyli, że znów się rozkleja. Wystarczy, że wczoraj dał się ponieść emocjom. Musi być silny, musi oddzielić grubą kreską dotychczasowe życie i iść dalej. Nie odwracając się. Nie patrząc wstecz, lecz przed siebie. Z przyjaciółmi zawsze jest lżej.
Przyjaciele są jak anioły, które za każdym razem, gdy chylimy się ku upadkowi pochylają swoje skrzydła i pomagają nam stanąć prosto. O, tak. Z nimi życie jest o wiele łatwiejsze.
Ale czy można zapomnieć o przeszłości…?
- Dzień dobry - odparł Bogdan.
Wiktor tylko skinął głową. Stał pod oknem z rękami założonymi na piersi. Taki był: dialog nie był jego silną stroną. Zawsze zamknięty w sobie, odzywał się tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Chodził sztywno, niemal jak robot. Niektórzy koledzy po fachu przezywali go „Lurch” – wypisz, wymaluj lokaj z tego starego serialu, „Rodziny Adamsów”. No, może miał trochę bardziej przytomniejszy wzrok i wyższy głos, niż jego serialowy odpowiednik.
Jakby tego było mało… Wiktor „Lurch” Bormański często chodził w garniturze. W pracy często był wyśmiewany, ale się tym nie przejmował.
Nie przyjaźnił się z nikim z pracy, jego kontakty ze współpracownikami ograniczały się tylko do formalności.
Całości dopełniał jego zawód. Był…
- Jak się spało? – spytał Tomasz, stawiając kawę dla Roberta na stole.
Kam rozejrzał się i zobaczył, że Bogdan już swoją wypił, natomiast kubka Wiktora nigdzie nie widział.
- Szczerze? Nawet nie pamiętam, kiedy i jak do domu przyjechaliśmy… - mruknął zawstydzony Robert.
- No, nieźle wczoraj popłynąłeś – roześmiał się Bogdan. – Przecież dużo nie wypiłeś, więc jakim cudem…?
Tomasz spojrzał na przyjaciela. Starał się przekazać mu niewerbalnie ostrzeżenie, żeby nie śmiał się z Kama, bo facet stracił to, co najbardziej kochał i nikt na świecie nie jest w stanie mu tego zwrócić, więc po co dobijać go swoimi kiepskimi żartami?
- Wydaje mi się, że Robert po prostu miał dość wrażeń, jak na jeden dzień, nieprawdaż? – spytał.
- Chyba tak… - odparł, a w myślach dodał: „A żebyś wiedział…”
- W dodatku… - zaczął. – W dodatku…
- W dodatku co? – zadał pytanie Grabowicz.
Robert przez chwilę zastanawiał się, czy może powiedzieć im o tym, co (raczej kogo) widział wczoraj wieczorem w pubie. Nie był pewien
[Aneta]
czy go nie wyśmieją, ale w końcu znali się przecież już tyle lat… Miał do nich zaufanie. A co, jeśli pomyślą
[Aneta to była Aneta jestem tego pewien łańcuszek widziałem jej łańcuszek mój prezent kupiłem jej go]
że zaczyna wariować? Że śmierć żony negatywnie wpłynęła na postrzeganie przez niego rzeczywistości?
Jeśli pomyślą, że zaczyna wariować…
Skądże.
Co, jeśli go wyśmieją…?
Nie. Musi spróbować, Jeśli będzie trzymać to w sobie, rzeczywiście może stracić zmysły.
Westchnął.
- Zanim wczoraj zemdlałem… Zobaczyłem coś… - zamyślenie w głosie Roberta sprawiło, że Wiktor podniósł głowę z zaciekawieniem.
- Co takiego? – spytał Tomasz.
- Chłopaki, musimy się zbierać – powiedział Bogdan patrząc na zegarek.
Miał rację, dochodziło pół do siódmej.
- Opowiesz nam w samochodzie.
Robert skinął głową i dopił kawę. Wyszli na ganek. Wsiedli do samochodu Tomasza i ruszyli. Wiktor pożegnał się z nimi, po czym ruszył do domu na piechotę. Mieszkał niedaleko, a do pracy miał dopiero na dwunastą.
Przez jakiś czas nikt się nie odzywał, dopiero, gdy wyjechali na główną ulicę, Kam podjął przerwany wątek:
- Wczoraj widziałem kogoś w pubie… - zaczął.
- No, oprócz nas było tam kilka osób – rzekł Grabowicz parskając śmiechem.
Tym razem Korzecki go nie skarcił – był zbyt zajęty prowadzeniem pojazdu.
- Chodzi mi o to… że widziałem… - Robert nie mógł wykrztusić z siebie tego słowa. Jednego, ale za to jakże bolesnego.
- Kogo? – spytał Tomasz.
- Anetę – rzekł wdowiec.
Zapadła niezręczna cisza. Słychać było tylko nieustanny, usypiający warkot silnika. Dobrze wiedzieli, że to niemożliwe. Żona ich przyjaciela nie żyje, zginęła w wypadku. Jednak Robert twierdził, że ją wczoraj widział. Czy to alkohol spowodował, że Kam miał halucynację, czy raczej…
Mógł również widzieć ją wcześniej, rankiem, zanim wyjechała do pracy. A szok z powodu jej śmierci i alkohol sprawiły, że jego umysł sfiksował i wprowadził go w błąd. Zasugerował mu, że widział ją po jej śmierci.
Nikt się nie odzywał. Oboje z Bogdanem myśleli o tym samym, jednocześnie nie będąc do końca pewnym, czy ich przypuszczenia są prawdziwe. Czy ich przyjaciel popadał w psychozę…? Czy to możliwe w tak krótkim czasie?
- Nic mi nie powiecie?
- Robert, ona nie żyje, zapo… - rzekł Tomasz nieśmiało.
- Wiem, że ona nie żyje, Tomaszu – przerwał mu Kam stanowczo.
- W takim razie jak mogłeś ją widzieć? – spytał Bogdan.
- Jestem pewien, że to była ona. Grała w bilard z jakimś facetem. Widziałem jej łańcuszek, który sam kupiłem jej na rocznicę ślubu.. Zanim uderzyła bile, uśmiechnęła się do mnie…
- Kam, to niemożliwe, byś ją widział. Ona zginęła. Spadła z mostku do rzeczki. I z tego, co wiem, stan samochodu sugeruje, że bardzo się spieszyła…
- Nie wierzę w to, że to był przypadek – Robert zacisnął dłonie w pięści tak mocno, aż mimowolnie zaczęły drżeć.
- Przecież nie popełniła samobójstwa, człowieku! – zawołał Tomasz ze zgrozą w głosie.
- Nie twierdzę, że sama się zabiła, ale… że ktoś jej w tym pomógł…
- Masz na myśli tego opętanego starca…? Albo kogoś do niego podobnego? – spytał Bogdan. Miał zmarszczone brwi i wpatrywał się w okno.
Robert Kam wzruszył ramionami.
- Nie wiem, nie możemy wykluczać żadnych opcji…
- Gdybym wczoraj nie widział tego dziadka u ciebie w domu, to bym nie uwierzył, że bierzemy pod uwagę coś tak absurdalnego.. – mruknął Grabowicz.
- Około siedmiu procent przyczyn wypadków nigdy się nie poznaje – powiedział Tomasz cicho. – Może to być osa, która przez pomyłkę wpadła do pojazdu, pszczoła, albo nawet pająk. Kierowcy oczywiście starają się odgonić, przepędzić insekta i najczęściej w tym momencie tracą kontrolę nad samochodem… I ten ułamek sekundy wystarcza. Po wszystkim najczęściej wydostają się całe i zdrowe z wraku owego pojazdu i ruszają na poszukiwania kolejnych ofiar.
- Twierdzisz, że moja żona zginęła przez jakąś cholerną osę?! – spytał Robert z niedowierzaniem.
Korzecki wzruszył jedynie ramionami i rzucił Kamowi wymowne spojrzenie, jakby chciał przypomnieć mu jego własne słowa. Robert westchnął w milczeniu przyznając mu rację.
Wjechali na wiadukt. Słońce wynurzyło się zza błękitnych obłoków i rzuciło nieśmiałe promienie na twarze Bogdana i Tomasza, którzy siedzieli z przodu.
- Skoro bierzemy pod uwagę owady, weźmy i taką sytuację – odezwał się Bogdan. – Może wtedy słońce też wyszło zza chmur, oślepiło Anetę…
- Całkiem możliwe… - mruknął Tomasz.
Zjechali na dół, a potem skręcili w prawo, w ostatnią prostą prowadzącą do szpitala.
Wjechali na mostek.
Niewielki, pod nim leniwie płynęła rzeczułka. Identyczne miejsce jak to, w którym zginęła Aneta. No, może barierki były innego koloru. Tomasz przejechał przez niego czym prędzej. Nikt się w tym czasie nie odzywał, aż nie znaleźli się kilkanaście metrów za nim. Pierwszy odezwał się Bogdan:
- Co dziś robimy po robocie? Tabu?
- Nie wiem, o której skończę… - mruknął Tomasz. – Dziś czeka mnie spotkanie z dwoma wyrostkami robaczkowymi. Pięćdziesięciolatek i dziewiętnastolatek.
- Ja muszę wykonać sekcję zwłok…
- Jesteś tego pewien…? – spytał Bogdan cicho. – Na pewno tego chcesz?
- Tak. Muszę to zrobić. Dla… dla… Chcę. Po prostu.
- Dobra, rozumiem. Chcesz, żebyśmy wtedy byli przy tobie?
- Nie, nie ma takiej potrzeby. Poradzę sobie… - Robert zamilkł, ale po kilkunastu sekundach dodał – mam taką nadzieję…
- Skoro chcesz…
W końcu dojechali do szpitala. Tomasz skręcił na parking i zaczął szukać wolnego miejsca. W miarę szybko znalazł jedno wolne przy samej ulicy. Po drugiej stronie znajdował się las, który otaczał cały szpital.
Nowosolski szpital był wysokim, pięciopiętrowym budynkiem z setkami okienek, które zdawały się być ślepiami jakiegoś olbrzymiego, ohydnego pająka. Z lotu ptaka przypominał dużą literę L. Ogólnie nie sprawiał zbyt miłego wrażenia; ciemne okna, w których rzadko kiedy odbijało się światło słoneczne, szary tynk, który gdzieniegdzie skruszył się i odpadł, pozostawiając po sobie ciemniejsze plamy, niczym ciało trędowatego w zaawansowanym stadium choroby.
Korzecki zaparkował i zgasił silnik.
- No, jesteśmy – powiedział.
Wysiedli niemal równocześnie. Robert wziął głęboki oddech, rozkoszując się chłodnym, rześkim powietrzem. Bogdan położył dłonie na biodrach, przeciągając się leniwie.
- Cholera, zimno trochę – mruknął Tomasz, gdy wiatr targał jego blond czuprynę.
Przeszli przez parking i weszli po schodach do głównego wejścia.
Przed nimi znajdowały się elektrycznie rozsuwane drzwi. Gdy się rozsunęły, Bogdan z Korzeckim jako pierwsi przestąpili próg szpitala. Kam, nieco się ociągając, był za nimi. Gdy tylko znalazł się w środku, powróciło do niego to stare, znajome uczucie. Czuł się tu jak w domu. To było jego miejsce. Jego życie. Jego… pasja. Tutaj czuł się bezpieczny. Wiedział, że nic mu nie grozi.
Bezpieczny, jak nigdzie indziej.
Wziął głęboki wdech. Chciał zaciągnąć się tym specyficznym szpitalnym zapachem, jak dymem z papierosa. Przymknął oczy. Kąciki ust uniosły się o pół milimetra. „Jestem w domu…”, pomyślał.
Otworzył oczy i podszedł do reszty.
Wewnątrz szpital sprawiał zupełnie inne wrażenie. Przede wszystkim kolory. Dosłownie kipiało życiem. Pomarańcz, zieleń, błękit. No i ludzie. Wszyscy zajęci swoimi własnymi sprawami, ale zawsze chętni zamienić z tobą kilka słów. Jak leci kolego? A dobrze, dobrze, nie narzekam. Jak rodzina? Świetnie, moja żona wczoraj urodziła mi bliźniaczki. Gratuluję! Kiedy je opijamy?
- O piętnastej tutaj? – spytał Bogdan?
Zgodnie kiwnęli głowami, po czym skręcili w lewo, minęli recepcję, nie omieszkując ukłonić się trzem starszym recepcjonistkom: pani Jadzi, Grażynce i Bogusi. Ruszyli korytarzem do wind. Gdy się przy ich znaleźli, cała trójka zeszła po schodach na dół, do podziemi. Nim się rozstali Bogdan rzekł:
- Za osiem godzin.
Podał im rękę i poszedł do szatni sprzątaczy.
Dwaj mężczyźni podążyli dalej. Zatrzymali się przy stołówce, otoczonej żółtozielonymi kratami. Bogdana śmieszył fakt, że bar i restauracja znajdują się tak blisko prosektorium. Często naśmiewał się z Roberta, że zawiązał potajemny pakt z obsługą baru i nieraz przesyłają im organy, z których potem robi się „smakowite” potrawy i podaje je na stołówce.
- Na pewno sobie poradzisz? – spytał Tomasz. – Może powinieneś wziąć sobie urlop. Wiesz, żeby pozałatwiać wszystkie sprawy związane z… - zająknął się. To słowo nie chciało przejść mu przez gardło. Z trudem przełknął ślinę i dokończył – Z pogrzebem. I dojść do siebie.
- Tak. Jeszcze się nad tym zastanowię – odparł Robert patrząc na zegarek. – No, na mnie już pora. Do zobaczenia o trzeciej.
Już odwracał się na pięcie, gdy Tomasz położył mu rękę na ramieniu, zatrzymując go w miejscu.
- Zaczekaj, jest jeszcze coś… Prawie o tym zapomniałem.
- Tak?
- Wczoraj wieczorem, gdy już wróciliśmy z Tabu… zadzwoniła do mnie Sandra.
- No, no, widzę że naprawdę macie się ku sobie – powiedział Robert z uznaniem w głosie.
- Nie, nie o to chodzi – Korzecki lekko się zarumienił.
- Więc?
- Gdy jechali z tym starcem do szpitala… Coś się stało.
Robert zmarszczył brwi.
- Zaatakował ich?
- Sandra mówiła mi, że w pewnym momencie gwałtownie zerwał się z noszy i chwycił Ryszarda z olbrzymią siłą za gardło. Prawie go udusił…
Robert wyobraził sobie tę sytuację. Wiedział już, do czego jest zdolny ten wariat.
- Gdyby nie Darek, udałoby mu się to – kontynuował Tomasz.
- Mówił coś?
- Kto, ten dziadek? Tak, ale niewyraźnie. Pewnie przez to, że złamałeś mu żuchwę. Sandra nie była pewna, czy dobrze zrozumiała, ale prawdopodobnie powiedział coś w tym stylu: „Oni nadchodzą. Nie ma dla was ratunku, wy marne istoty.”
Robert się zasępił. Znów to samo. Co to może znaczyć?
- Coś jeszcze?
- Nie, potem nagle padł na nosze. Martwy.
Robert spojrzał Tomaszowi w oczy.
- Spotkałeś się kiedyś z czymś podobnym?
- Nie – odparł Tomasz patrząc mu w oczy. – I nie mam ochoty.
Robert ponownie spojrzał na zegarek.
- Idę.
- Trzymaj się stary.
Robert kiwnął głową, odwrócił się i skręcił w korytarz prowadzący bezpośrednio do prosektorium.
Tomasz stał jeszcze przez chwilę, a gdy po kilku sekundach stracił przyjaciela z oczu, westchnął, po czym ruszył w swoją stronę.



Lampy jarzyły się leniwym, zamglonym światłem. Niektóre z nich systematycznie mrugały, jakby z braku zasilania. Korytarz był pomalowany na biało – zielono, co potęgowało klimat szpitala, oraz tego, z czym się wiązał. Śmierci. Przypominał on długi, mroczny tunel. Rury umieszczone na stropie, biegnące przez całą jego długość, sprawiały iście ponure wrażenie.
Robert ruszył wolnym krokiem do przodu. Na drugim końcu korytarza pogrążonego w półmroku widział drzwi od prosektorium a na nich niebieską tabliczkę. Informowała ona o godzinach, w których prosektorium było otwarte oraz o porach wydawania rodzinom zwłok. Robert nie cierpiał tej funkcji. Niejednokrotnie to on musiał wydawać rodzinom doczesne szczątki ich bliskich. Smutek na ich twarzach, łzy, delikatność w obchodzeniu się ze zmarłymi członkami rodziny… to wszystko powodowało, że Robertowi często brakowało słów i sam popadał w smutek. Wiele razy sam miał ochotę płakać.
Próbował pocieszać żałobników, ale najczęściej ograniczał się tylko do kwestii formalnych, czyli do wyrazów współczucia, kilku słów dotyczących wyniku sekcji. Nic więcej. Nie chciał jeszcze bardziej pogłębiać ich rozżalenia.
Tuż przed drzwiami skręcił i wszedł do szatni. Otworzył swoją szafkę i zobaczył przyklejoną do wnętrza drzwiczek fotografię. Byli na nim wszyscy w komplecie. Aneta, Tomasz z siostrą, Bogdan, Wiktor i on. Nie miał zielonego pojęcia, kogo poprosili o zrobienie im tego zdjęcia, pamiętał natomiast, że oczywiście było to w Tabu, ich ulubionym barze. Pamiętał, że ten wieczór był bardzo udany. Nie wypili za dużo, a i tak znakomicie się bawili. Kiedy to było? Dwa, trzy lata temu? Nieważne.
Kamowie pokonali rodzeństwo Korzeckich w bilard dwa razy z rzędu. Bogdan poderwał jakąś młodą, około dwudziestodwuletnią dziewczynę. Podobno potem umówił się z nią kilka razy, ale któregoś dnia stwierdził, że jest dla niego zbyt dziecinna. Ciągle się stroi jak jakaś nastolatka i nic sobie nie robi z faktu, że na randki spóźnia się ponad pół godziny
- Dałem jej ultimatum – powiedział kiedyś Bogdan. – Albo się zmieni i będzie mnie traktować poważniej, albo jej podziękuję.
I podziękował. Przestali się spotykać w niecały tydzień od tamtej rozmowy. Widzieli ją potem jeszcze kilka razu w Tabu, ale zawsze, gdy Bogdan kierował na nią spojrzenie, odwracała się w drugą stronę udając, że jest bardzo pogrążona w rozmowie z przyjaciółkami.
Od tamtej pory Bogdan spotkał kilka niezłych kochanek, lecz z żadną nie wytrzymał dłużej niż pół roku.
Robert skończył się przebierać, spojrzał jeszcze raz na zdjęcie (jego oczy się w tym momencie lekko zaświeciły), po czym zamknął szafkę i wrócił na korytarz. Stanął pod drzwiami. W chwili, gdy położył rękę na klamce, lampa najbliżej drzwi zgasła, pogrążając niewielki odcinek korytarza w półmroku.
Kam przełknął cicho ślinę i nacisnął klamkę. Drzwi skrzypnęły cicho, a gdy je otworzył, jego postać zalał jasny strumień światła z wewnątrz.
Robert wszedł do środka.
Jeszcze zanim zamknął je za sobą, dotarł do niego ten specyficzny „chłodny” zapach. Nie, nie było to nic związanego z ludzkimi wnętrznościami... po prostu… typowa woń szpitala, z dużą domieszką chłodniejszego powietrza. Robert zdążył się już do niego przyzwyczaić, więc nie było dla niego w tym nic dziwnego. Wielu myśli pewnie, że w prosektorium śmierdzi trupami, że woń trzewi roznosi się w powietrzu, niczym drażniąca receptory węchu, niewidzialna mgła. Nic bardziej mylnego. Można się pokusić nawet o stwierdzenie… że jest tam całkiem sympatycznie.
Ten zapach opanował wszystkie jego zmysły, od węchu po dotyk. Zdawał się być niemal namacalny. Nieodłączna część prosektorium…
Witamy w domu, Robercie”, pomyślał.
Znajdował się w niewielkim pomieszczeniu, które służyło jako „przedpokój” prosektorium. Na lewo od wejścia stał stalowy wózek w kształcie stołu na kółkach. Znajdowała się na nim również nieprzezroczysta cerata, pod którą były rurki, tworzące swoisty szkielet, na którym cerata była opięta jak skóra na kościach. Pod nią (prawdopodobnie) znajdowały się zwłoki oczekujące na sekcję. Robert spojrzał na stół kątem oka i skamieniał. Czy w środku znajduje się jego żona? Aneta? W odległości dwóch kroków od niego?
Podszedł do wózka i przejechał palcami po materiale. Dłonie drżały mu lekko. Przełknął głośno ślinę. Aby podnieść pokrywę, wystarczy unieść ją do góry. Zacisnął dłonie. Uchwycił lekko dwie górne rurki i niemal w tej samej chwili owionął go mdły, cierpki odór martwego ciała – znakiem tego zwłoki nie są zbyt świeże. Jego żona umarła
[nie to nie była naturalna śmierć ona zginęła zginęła rozumiesz?]
wczoraj, więc jej ciało uległo już stężeniu pośmiertnemu, ale dobry Boże, z pewnością jeszcze tak nie cuchnie.
Już miał opuścić pokrywę, gdy za jego plecami rozległ się głos:
- Tam jej nie ma, Robercie.
Kam prawie podskoczył ze strachu. Zatopiony w myślach nie słyszał, jak ktoś stanął za jego plecami.
- Dzień dobry, Tadziu – powiedział, odwracając się do mężczyzny.
Mężczyzna imieniem Tadeusz podszedł do niego i uścisnął mu dłoń. Lewą rękę położył na ramieniu Roberta.
- Wiem, co się stało – powiedział.
Tadeusz Krajewski był niższy od Kama, szczupły i na dodatek się garbił. Nie był jednak wychudzony, po prostu nie należał do szerokich ludzi. Mówił wysokim, rozedrganym głosem, jakby się bał, że lada moment ktoś go uderzy w tył głowy.
Robert skinął głową.
- Gdzie ona jest? – spytał zachrypniętym głosem.
- Tutaj, w środku – powiedział Tadeusz, gestem zapraszając go do środka.
Robert niechętnie skorzystał z zaproszenia. Znalazł się w swoistym przedpokoju w którym najczęściej były przechowywane worki z odpadami. Naprzeciw wejścia znajdowało się pomieszczenie - pokój formalinowy, w którym w specjalnych pojemnikach przechowywane są preparaty histopatologiczne, czyli narządy pooperacyjne, które są utylizowane po ocenie przez patomorfologa.
Na prawo od wejścia biegł korytarz, ciągnący się przez całą długość zakładu. Porozmieszczane są w nim drzwi do takich pomieszczeń, jak biuro prosektorium, w którym urzędowali technicy i które służy do załatwiania formalności związanych z pochówkiem, itp., chłodnie (pod koniec roku miały być wyremontowane i unowocześnione do chłodni szufladkowych, które są bardziej praktyczne, no i przede wszystkim można przechowywać w nich znacznie większą liczbę ciał), sale przygotowawcze i sala sekcyjna.
Korytarz dzieli się na dwie części: w pierwszej znajduje się biuro i chłodnie, a w drugiej, oddzielonej od pierwszej masywnymi, białymi drzwiami, oznaczonymi niewielkimi, niebieskimi tabliczkami, sala przygotowawcza i sekcyjna.
Na mniejszej tabliczce widniał napis: WEJŚCIE SŁUŻBOWE, a tuż pod nią: DZIAŁ SEKCYJNY MEDYCYNY SĄDOWEJ.
Ponadto, przez całą długość korytarza, tuż przy suficie ciągnęły się dwie rury, które były przytwierdzone do sufitu za pomocą wmontowanych tam stalowych prętów.
Podszedł pod drzwi chłodni i otworzył je. Robert stanął w progu nie mogąc ruszyć dalej. Choć zwłoki jego żony nie były jedynymi w tym pomieszczeniu, od razu je rozpoznał. Aneta była niska i dzięki temu odróżnił ją od drugich zwłok, znajdujących się na sąsiednim stole.
Kam wziął głęboki wdech i podszedł do pierwszego stołu. Przykryte ciało było bliżej, niż na wyciągnięcie ręki. Tadeusz stał za nim.
- Jesteś pewien, że chcesz ją zobaczyć? – usłyszał drżący głos patologa.
Kam wahał się z odpowiedzią. Z jednej strony chciał ją ponownie ujrzeć, to jej anielskie oblicze… ale z drugiej obawiał się tego. Bał się, że jego żona może w wyniku wypadku być w jakiś sposób oszpecona; jej twarz zdeformowana… a on chciał po prostu zapamiętać ją jako kogoś, komu powierzył całe swoje serce, kogoś, kto był całym jego światem…
Jego aniołem.
Już miał obrócić się i wyjść z chłodni, lecz się zawahał. Musi ją zobaczyć. Nie wybaczy sobie, jeśli tego nie zrobi.
- Tak, chcę… - mruknął.
Wdowiec wyciągnął drżącą rękę i chwycił zamek worka, w którym spoczywała jego żona. Po raz ostatni przełknął ślinę, zamknął oczy i powoli odsłonił ciało Anety do wysokości piersi… które jednak zostawił zakryte. W ciszy panującej w chłodni rozległ się dźwięk rozpinanego zamka błyskawicznego. Robert robił to tak powoli, że Tadeusz zaczął myśleć, że ten dźwięk nigdy nie ustanie. W końcu jednak dłoń wdowca się zatrzymała i ponownie zapadła głucha cisza.
Nim ponownie uniósł powieki, minęły wieki. Tak mu się przynajmniej zdawało. Słyszał przyśpieszone bicie własnego serca i szum krwi w żyłach. W końcu się przemógł i gwałtownie otworzył oczy. Gdy ją ujrzał, łzy napłynęły mu do oczu.
Była piękna. Nawet nienaturalna bladość skóry nie odejmowała jej uroku. Ani duże, sine, zamknięte oczy. Oczy, w których się zakochał… Ani to paskudne, odrażające wgłębienie pośrodku czoła…
Jednak Robert żadnej z tych rzeczy nie dostrzegał. Ani sinych oczu, ani bladości, ani pękniętej czaszki.
Kam poczuł łzy napływające mu do oczu.
- Kocham ją – wyszeptał tak cicho, że nawet Tadeusz, stojący tuż obok niego go nie słyszał.
Wdowiec zamrugał kilkakrotnie, by znów się nie rozkleić. Musiał być silny. Myśleć i zachowywać się trzeźwo.
- Znacie już przyczynę śmierci? – wykrztusił zduszonym głosem, spoglądając na Tadeusza.
- Jeszcze nie. Przypuszczamy, że bezpośrednią przyczyną zgonu było uszkodzenie mózgu poprzez odłamki czaszki…
- Nie o to mi chodzi. Co spowodowało, że samochód mojej żony wpadł do rzeczki?
- Tego też nie wiemy. Policyjni technicy zbadali miejsce wypadku, ale nie mamy jeszcze żadnych informacji.
Kam pokiwał w zamyśleniu głową. „Co to było, do cholery? Nie wierzę, że to przypadek. Owad?! Nie wierzę.”
- Kiedy odbędzie się sekcja?
- Prawdopodobnie jeszcze dziś. Prokurator ma się tu niedługo zjawić.
- Janusz?
Janusz… Był starym znajomym Roberta. Ich przyjaźń trwała już dobre dziesięć lat. Jeśli ktoś miałby nadzorować sekcję zwłok jego żony, to tylko Janusz.
- Tak. Dlaczego pytasz?
- Nieważne – odparł Robert. – Kto leży na drugim stole? Czy to…
- Tak, to ten świr.
Mężczyźni podeszli do drugiego stołu przygotowawczego, na którym znajdowały się drugie zwłoki. Tym razem, to Tadeusz rozpiął czarny worek na zwłoki. Robert zamknął oczy i odwrócił głowę. Widok był ohydny. Starzec nadal miał otwarte oczy. Martwe spojrzenie jasnobłękitnych źrenic przyprawiało obu mężczyzn o drgawki. Połamana szczęka przemieściła się w ustach, zniekształcając dolną część twarzy starca. Tadeusz czym prędzej zasłonił ten żałosny widok.
- Wynośmy się stąd – mruknął Tadeusz.
Robert skinął głową.
- Ta, ten staruch będzie mi się śnił po nocach – gdy to powiedział, poczuł, dreszcz na całym ciele.
Gdy mijał stół, na którym spoczywały zwłoki Anety, mimowolnie na nie spojrzał. Postanowił, że zakryje jej twarz. Drżącymi dłońmi chwycił suwak. Już miał zapiąć zamek, gdy stało się coś niewytłumaczalnego.
W chwili, gdy uniósł dłonie, dostrzegł, że Aneta otworzyła oczy. Zrobiła to bardzo gwałtownie, jak ktoś, kto nad ranem budzi się z koszmaru. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Przez krótką chwilę tępym wzrokiem wpatrywała się w sufit. Robert zastygł w bezruchu. „To niemożliwe… To nie prawda… To się nie dzieje… Ona nie żyje! Nie żyje!!!” Myśli jak szalone przelatywały przez skołowany umysł Roberta Kama. Choć zdawało mu się, że to trwa w nieskończoność, cała sytuacja trwała niecałe dwie sekundy, a potem…
Potem Aneta przeniosła wzrok na męża.
Jej spierzchnięte usta rozchyliły się w odrażającym uśmiechu. Aneta Kam niemal wcale nie miała zębów. W wyniku wypadku większość z nich wypadła, bądź została zmiażdżona, a następnie wepchnięta w głąb przełyku. Jak to napisał King w jednej ze swych powieści? Zaraz… „Złocenie maski pękło, ukazując zgniliznę pod spodem.” Ta „sentencja” jest adekwatna dopiero wtedy, gdy jako maskę przyjmiemy nie tylko zgryz Anety, ale… całą jej twarz.
Robert nie był pewien, czy Tadeusz też to widzi. Wyczuwał wprawdzie jego obecność w chłodni, ale nie nic nie wskazywało na to, że mężczyzna wykonuje jakąś reakcję. Znając go, pewnie zacząłby
[wrzeszczeć]
krzyczeć ze strachu i natychmiast rzuciłby się w stronę wyjścia, przy okazji alarmując połowę szpitala. Tak, Tadziu był bojaźliwym facetem… ale mimo wszystko świetny z niego przyjaciel.
Kam zaczął się pocić, a przed oczami mu pociemniało.
- Witaj… kochanie – usłyszał głos Anety.
Z ust trupa wyciekła woda zmieszana z piaskiem, tworząc coś w rodzaju błotnistego kisielu. Wdowiec wzdrygnął się na całym ciele i odskoczył jak oparzony. Uderzył plecami o chłodną ścianę. Drżąc jak osika osunął się na ziemię, wciąż z bezgranicznym przerażeniem wpatrując się w stół.
Boże… dobry Boże… ja chyba wariuję… to niemożliwe, to nie może być prawda… Boże, to chore! Boże, jej głos… co to w ogóle było?!
Był ohydny. Zupełnie, jakby, jakby… ktoś próbował mówić, mając w ustach ciecz o konsystencji błota, lub czegoś podobnego…
Tadeusz, widząc dziwne zachowanie Roberta, wkroczył do chłodni i podszedł do wdowca. Przykucnął przy nim, uważnie lustrując twarz przyjaciela. Była niemal tak biała, jak biały papier kredowy.
- Hej, stary, nic ci nie jest? – spytał z troską w głosie.
- Ona, ona, ona… - Kam nie mógł się wysłowić.
- Spokojnie, nic się nie stało – Tadeusz starał się, aby jego głos brzmiał spokojnie, chciał dodać Kamowi trochę otuchy, jednak głos był tak rozedrgany, że Krajewski prawie dostał czkawki.
- Chodź, wyjdźmy stąd – to mówiąc wstał i podał rękę Robertowi. Ten spojrzał na nią z lekką obawą, ale po chwili wyciągnął swoją i przy pomocy Tadzia stanął na równe nogi. Wbił wzrok w buty, nie patrząc już na żonę. Mruknął pod nosem „przepraszam” i skierował się ku wyjściu.
- Nic się nie stało – rzekł Tadeusz. – Za nic nie musisz przepraszać.
Obrócił się do stołu i chwycił suwak. Spojrzał przelotnie na anielsko spokojne oblicze Anety. „Cholera, rzeczywiście jest piękna…”, pomyślał.
Zgasił światło w chłodni, zamknął drzwi i wyszedł na zewnątrz.
Robert podszedł do niewielkiej ławeczki i usiadł, kryjąc twarz w drżących dłoniach. Krajewski podszedł do niego, usiadł na krzesełku i zaczął przygotowywać kawę. „Nic go tak nie postawi na nogi, jak dobra, mocna kawa”, pomyślał wstawiając wodę w przenośnym dzbanku.
Wdowiec odjął ręce od twarzy, łokcie oparł o kolana tak, że dłonie swobodnie między nimi zwisały.
- Czy coś j - jest ze mną n - nie tak? Czy… Czy ja wariuję? – spytał łamiącym się głosem.
- Robercie… - odparł technik – nie, nie oszalałeś. Po prostu bardzo przeżywasz śmierć najbliższej Ci osoby… To jest… - Krajewski nie mógł znaleźć właściwych słów. Był na siebie wściekły za to, że nie mógł się wypowiedzieć w tak ważnej kwestii. Chciał pomóc przyjacielowi, współczuł mu całym sercem, ale nie potrafił wyrazić tego słowami. Cholera, nawet nie wiedział, co mu poradzić.
Robert przeniósł wzrok z kafelek na podłodze prosto na lekko zarumienioną twarz Krajewskiego. Wziął głęboki wdech i już, już miał mu powiedzieć, co przed chwilą zobaczył w chłodni, ale gdy otworzył usta, z „przedpokoju” dobiegł odgłos czyichś kroków. Oboje obrócili głowy w tym kierunku i ujrzeli wchodzącego Janusza.
Janusz Kalfas był wysokim mężczyzną, o krótko przystrzyżonych włosach i okrągłej twarzy. Był ubrany w czarny garnitur dokładnie dopasowany do jego sylwetki. Rolę wierzchniego okrycia pełnił płaszcz w tym samym kolorze, sięgający mu niemal do kolan.
W prawej ręce trzymał aktówkę. Aktówkę, w której wkrótce miał znaleźć się raport z sekcji Anety Kam.
Prokurator spojrzał na dwóch mężczyzn siedzących po prawej stronie i jego twarz rozjaśnił uśmiech, z miejsca odejmując mu z pięć lat.
- Witam, panowie – rzekł, podchodząc do nich.
Wyciągnął energicznie prawą rękę. Robert wstał i uścisnął dłoń Janusza. Chwilę po tym to samo uczynił Tadeusz.
- Robercie, dotarły do mnie wieści, na temat tego, co się wczoraj stało. Jest mi z tego powodu bardzo przykro, więc proszę, przyjmij, moje najszczersze kondolencje – rzekł Kalfas, nieznacznie pochylając głowę przy ostatnim zdaniu.
- D – dziękuję… naprawdę – z trudem wykrztusił Kam.
Czuł, że w gardle rośnie mu jakaś kula, która powoduje, że wypowiedzenie choćby jednego słowa, staje się czymś niewiarygodnie trudnym.
Kondolencje! Dlaczego, do jasnej cholery, nie powiedziałem mu, że jest mi przykro i że składam mu kondolencje?! Co za drań ze mnie!” – krzyknął w myślach Tadeusz.
- Gdzie jest ciało? – spytał Janusz.
- W chłodni. Jest tam dosłownie od kilkudziesięciu minut, przyjechałem dziś wcześniej, bo musiałem zająć się papierkową robotą, ale wie pan... dowiedziałem się o Anecie…
Robert nie słuchał dalej. Wyłączył się. Widział, jak Tadeusz porusza wargami i delikatnie gestykuluje, zapewne pokrótce tłumacząc Januszowi, w jaki sposób mogło dojść do wypadku. W odpowiedzi prokurator roześmiał się i powiedział coś, co sprawiło, że Krajewski się zarumienił i uśmiechnął niemrawo. Wyglądał, jakby popełnił gafę i teraz było mu z tego powodu głupio.
Robert Kam nie słyszał ani jednego z tych słów, ale wyobrażał sobie, o czym mogli rozmawiać.
Janusz Kalfas był wczoraj na miejscu wypadku. No jasne! On widział miejsce, w którym zginęła jego żona, to on wezwał techników… Bardzo możliwe, że był również świadkiem jej reanimacji.
Kam uznał, że musi go o to spytać… ale nie teraz. Najpierw musi porozmawiać z kimś innym… poprosić o coś…
Tę myśl zaszczepiła w jego umyśle dzisiejsza rozmowa z Tomaszem, nim ten poszedł na swój oddział. Jednak dopiero, gdy doznał szokującej wizji, próbując zapiąć zamek worka, w którym spoczywały zwłoki żony. Zdał sobie sprawę, że… to, o czym wspomniał Korzecki to tylko kwestia czasu, że będzie musiał zrobić to prędzej, czy później…
Poznał odpowiedź na pytanie, które jeszcze się nie pojawiło. Brzmiała ona: „Teraz. Nim całkiem stracę rozum.
Człowiek, który jest patologiem, musi być człowiekiem opanowanym, to nie ulega wątpliwości. Na przykład ktoś, komu trzęsą się ręce z nerwów, nie może nim być z wiadomych powodów.
Kandydat na patologa musi mieć stalowe nerwy. Widzieć trupa to jedno. Przeprowadzać na nim operację, to drugie.
Ktoś taki musi więc cechować się odpornością psychiczną, opanowaniem, silnymi nerwami, stoickim spokojem. Jak dotąd, Robert był pewien, że spełnia wszystkie te warunki, ale to, co stało się poprzedniego popołudnia spowodowało, że jego postrzeganie własnego jestestwa, swojego wewnętrznego „ja”, zostało poważnie nadszarpnięte. Szczerze? Kam w głębi serca zastanawiał się, czy to tylko tymczasowa zmiana, czy to jedna z tych, które zmieniają twoje życie o sto osiemdziesiąt stopni, wywracając wszystko do góry nogami tak, że musisz na nowo uczyć się żyć w tym okrutnym świecie…
Dotarło to do niego dopiero teraz, w ciągu tych kilku sekund, w czasie których zmysł jego percepcji został dziwnie zawieszony w próżni.
Nagle myśli jak lawina zaczęły zasypywać uśpiony umysł Roberta.
Czy to co już się stało oraz to, co jeszcze ma się zdarzyć… w jakiś sposób zmieni jego dotychczasowe życie? Cholera, pewnie, że tak! Zmieni się diametralnie, począwszy od samotnych wieczorów w pustym domu, na pracy kończąc! Od tej pory każda kobieta leżąca na chłodnym, marmurowym stole w sali sekcyjnej będzie Anetą. Każda kobieta minięta na ulicy, albo spotkana w barze, będzie mu o niej przypominać…
Zamknął oczy. Widok Janusza przypomniał mu także jedną, bardzo ważną rzecz… Przez długi czas o niej nie myślał, bo zwyczajnie nie miał powodu zaprzątać sobie tym głowy. Jednak dziś świadomość tego faktu niego wróciła. Powinien był pamiętać…. Korzecki i Grabowicz również o tym wiedzieli… więc dlaczego ani razu o tym nie wspomnieli? Może zapomnieli…? Albo… Albo myśleli, że on… że on nadal o tym pamięta… i nie chcieli pogłębiać jego smutku. Wczoraj powiedział, że to on podejmie się przeprowadzenia sekcji na Anecie. Już wiedział, dlaczego pytali się, czy jest tego pewien, a gdy Kam to potwierdził, ktoś… Korzecki? Nie ważne. Ktoś powiedział, że dziś o tym porozmawiają. Tak. Tomasz dobrze wiedział, o co chodzi. Wiedział, że patologowie nie wykonują sekcji zwłok na członkach swojej rodziny. Mogą co najwyżej podobnie jak prokurator, nadzorować sekcję.
Korzecki to wiedział…
W umyśle Kama pojawiło się ważne pytanie: czy znajdzie w sobie dość sił i samozaparcia, by być biernym obserwatorem takiej sekcji? Czy wytrzyma widok martwego ciała żony, leżącego na stole, skąpanym w zimnym świetle okrągłych lamp, znajdujących się około metra nad nim?
Robert przełknął ślinę. Z odrętwienia wyrwał go głos Janusza.. Zobaczył, że Tadeusz zdążył już wyprowadzić wózek ze zwłokami Anety i powoli zbliżał się do drzwi z tabliczkami: WEJŚCIE SŁUŻBOWE i DZIAŁ SEKCYJNY MEDYCYNY SĄDOWEJ.
- Robercie! Nic ci nie jest? Jesteś strasznie blady…
- C- co? N- nie, ja… ja muszę z kimś porozmawiać.
- Rozumiem. Nie śpiesz się, mamy sporo czasu.
Robert kiwnął głową i skierował się do wyjścia z prosektorium. Zamknął za sobą drzwi i szybkim krokiem ruszył przed siebie. Korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność. W końcu dotarł do stołówki, w której siedziała jedynie starsza kobieta. W barze było jednak kilku klientów.
Podszedł do wind. Nacisnął guzik i czekał. Spojrzał w stronę schodów, zastanawiając się, czy z nich skorzystać. Stwierdził, że jednak woli windę. Był jeszcze zbyt roztrzęsiony by iść po schodach na piąte piętro. Wziął głęboki oddech. Jego mama miała klaustrofobię. Bała się małych, zamkniętych przestrzeni. Wind, toalet, nawet pokoju z zamkniętymi drzwiami…
I choć nigdy nie przywiązywał do tego większej wagi, teraz się nad tym zastanowił. Z tego, co pamiętał, jak dotąd nie cierpiał na klaustrofobię… bo nie był w takim stanie. Czuł przyspieszone bicie serca, pot na czole. Nogi wciąż nieznacznie drgały. Winda nadjechała. Drzwi się otworzyły, zapraszając go do środka. Ujrzał własne oblicze w krzywym odbiciu lustra naprzeciwko. Przełknął ślinę. Boże, ale te kilkanaście godzin go zmieniło. Był blady, miał worki pod oczami. Garbił się. Drzwi zaczęły się zasuwać. W ostatniej chwili wystawił rękę i je przytrzymał. Wszedł do środka i nacisnął guzik z narysowaną V. Winda się zamknęła, rozległ się zgrzyt, gdy poderwała się w górę. Robert się zachwiał i oparł o ścianę. Spojrzał na buty. Wyczuł jak podłoga drży lekko. Znów poczuł krople potu na czole. Tętno przyspieszyło. Serce waliło coraz mocniej i mocniej, aż niemal słyszał szum krwi w uszach. Podniósł wzrok i dostrzegł coś dziwnego: ściany się zbliżały. Wiedział, że to niemożliwe, ale tak właśnie było. Ściany windy nachylały się w jego kierunku, jak sędziwe wierzby. Rozszerzył oczy ze zdumienia i strachu. W gardle utkwiła mu olbrzymia kula, której za nic nie mógł się pozbyć. Starał się oddychać głęboko, tak jak robiła to jego matka, gdy był dzieckiem. Jednak kula w jego gardle sprawiała, że zaczynał się dusić. Złapał się za gardło. Twarz zaczęła mu powoli sinieć.
Spojrzał w lustro i zobaczył, że jest całe popękane, na kilka dość sporych części. To zdumiewające, ale zamiast siebie ujrzał w nim Bogdana. Bogdana, mającego na sobie mleczne sztruksy, szarą marynarkę, białą koszulę i brązowy krawat. Rękami zakrywał sobie usta, ale dlaczego, tego Robert nie wiedział. W miejscu, gdzie znajdowała się szczęka Grabowicza przebiegało podłużne pęknięcie, załamując wizerunek jego twarzy. Wyglądało to tak, jakby twarz jego przyjaciela kończyła się nieco poniżej nosa.
Robert przeniósł wzrok na oczy Bogdana. Ich widok sprawił, że przez jego gardło w końcu przedarł się krzyk.
Oczy Grabowicza były nienaturalnie rozszerzone. Cholera, ten człowiek był śmiertelnie przerażony. Kam nie był pewien, ale czy nie dostrzegł w nich przypadkiem… bólu? Nie, ból to za małe słowo. Bogdan Grabowicz był silnym facetem, odpornym na ból.
On cierpiał. Z jego oczu płynęły łzy.
Jednak to nie łzy spowodowały, że Kam odzyskał głos. Chodziło o ich barwę. Były… Boże, pierwszy raz widział takie oczy.
Zaczął się szybko cofać. Tak szybko, że nie zauważył otwierających się drzwi windy. Próbował się przez nie przecisnąć, nim się otworzyły na całą szerokość, przez co stracił równowagę i dosłownie wypadł z windy na korytarz. Chłodne kafelki radośnie przywitały jego kręgosłup. Głowa z cichym huknięciem odbiła się od posadzki. Stęknął cicho i rozejrzał się wokół. Po obu stronach nie dostrzegł nikogo, kto byłby świadkiem tego ekscesu. No, z wyjątkiem jednego, starszego mężczyzny w odległym końcu korytarza, który powoli ciągnął za sobą kroplówkę niczym sznur jelit. Szybko się pozbierał i otrzepał swój błękitny strój. Spojrzał w drugą stronę. Dostrzegł wychodzącego ze swojego gabinetu Ryszarda Jakobina, dyrektora szpitala. Starał się nie wzbudzić u przełożonego żadnych podejrzeń, co do swojego stanu psychicznego. Niedbałym gestem wytarł pot z czoła. Ustabilizował swój oddech i ruszył na spotkanie z dyrektorem Ryszardem.
- Witam doktora! – zagrzmiał tubalnym głosem Jakobin.
Był on szczęśliwym posiadaczem imponującego brzucha; na dodatek wzrostem niemal dorównywał Wiktorowi Bormańskiemu, czyli patrzył na Roberta z góry. To dziwne, ale Kam chyba nigdy nie czuł bojaźni przed Ryszardem. Mimo ksywy „Niedźwiedź”, która przyjęła się w gronie znajomych Jakobina był on naprawdę miłym, przyjaznym gościem, który miał świetne poczucie humoru. Mimo, iż jako dyrektor powinien być surowy i nieosiągalny, to ten obraz do niego nie pasował. Ryszard często wdawał się w pogawędki z lekarzami, jak również pacjentami, tym pierwszym poprawiając humor, a drugim rozjaśniając szare dni uśmiechem i dobrym słowem.
- Witam – odparł Robert, wyciągając rękę.
Dyrektor zamkną ją w ciepłym, serdecznym uścisku.
- Ja… chciałem z panem porozmawiać… - zaczął niemrawo Kam.
- Tak, czym mogę służyć?
- Bo… chodzi o to, że… wie pan... – brakowało mu śliny, ale po chwili udało mu się zyskać pewność siebie i każde kolejne słowo nabierało w jego ustach stanowczości. – Wczoraj moja żona zginęła w wypadku samochodowym… Wracała z pracy, gdy nagle… najprawdopodobniej straciła kontrolę nad pojazdem… wypadła z mostku do rzeczki… Poduszki powietrzne się nie otworzyły… - gdy tak mówił, do jego oczy napłynęły łzy, w gardle znów urosła kula, a głos zaczął niekontrolowanie drżeć.
- Rozumiem… - rzekł Ryszard i w jego oczach Robert dostrzegł prawdziwy smutek. – Spokojnie. Kiedy odbędzie się sekcja?
- Dziś… zaraz… niedługo…
- Dobrze. Czy prokurator już przyjechał?
- Tak. Janusz Kalfas. Jeden z prosektorów rozpoczął już przygotowania do sekcji…
Ryszard pokiwał głową.
- Ja… chciałem prosić dyrektora… o urlop. Wie pan, żeby załatwić wszystkie formalności związane z pogrzebem i, i …
- Rozumiem – przerwał mu łagodnie dyrektor Jakobin. – To oczywiste, że potrzebujesz teraz wypoczynku. Wprawdzie te dwa tygodnie to dość długo…
- Chciałbym prosić o miesiąc – wtrącił łagodnie Kam.
- Miesiąc? – dyrektor Jakobin był zdziwiony. – Wiesz, że to kupa czasu… Nie wiem, czy Bogusław się zgodzi… ale ze względu na okoliczności… Myślę, że będzie wyrozumiały i nie będzie sprawiał problemów – to mówiąc ponownie obdarzył Roberta ciepłym uśmiechem.
Wdowiec pokiwał głową. Był naprawdę wdzięczny dyrektorowi za zrozumienie i zgodę.
- Sugeruję ci, byś po wszystkim gdzieś wyjechał, wiesz, żeby odpocząć, odetchnąć, ale przede wszystkim, żeby nabrać sił.
O tak. Kamowi przyda się w tym okresie dużo sił.
- Masz pan jakąś rodzinę w dalszych rejonach?
- Mój brat mieszka we Wrocławiu.
- No widzisz! Pojedź do niego i sobie wypocznij. Zapomnij o problemach. Zacznij na nowo…
Kam przyznał mu rację. „To niegłupi pomysł”, pomyślał.
- Zacznę od jutra.
- Co, urlop?
- Tak. Dziś zostanę jeszcze w prosektorium… będę towarzyszył chłopakom podczas sekcji…
- Jak pan sobie chcesz. Jeśli masz tyle siły… wiesz, o czym mówię?
- Tak. Dam sobie radę – rzekł Robert, a w myślach dodał: „Postaram się…”
- Muszę już iść, powodzenia – rzekł Ryszard, klepiąc go po ramieniu. Robert przez chwilę stał w miejscu, po czym obrócił się i akurat w momencie, gdy dyrektor wsiadł do windy. Pomachał Kamowi, uśmiechnął się na pożegnanie i wkroczył do środka. Drzwi zasunęły się za nim z cichym szelestem.
Robert westchnął i ruszył ociężałym krokiem w stronę końca oddziału. Nie chciał czekać na windę, nie po tym, co w niej zobaczył.
Czy to możliwe? Czy to możliwe, by odziedziczył po swej matce fobię przed zamkniętymi, niewielkimi przestrzeniami? Przez całe swoje dorosłe życie nie dostrzegł u siebie żadnych objawów…
Ale co z dzieciństwem? Czy w młodości nie miał z tym problemów?
Robert Kam nie miał kłopotów ze starszymi chłopakami ze szkoły, którzy by w jakiś sposób, psychiczny, bądź fizyczny się nad nim znęcali, nie, nic z tych rzeczy. Wychodzi więc na to, że tą przypadłość zawdzięczał jedynie swojej matce.
Tylko dlaczego akurat teraz klaustrofobia dała o sobie znać? Czy żeby się ujawniła, potrzebny był szok, który usunął w jego mózgu coś w rodzaju swoistej blokady?
W pewnym momencie kątem lewego oka dostrzegł mijający go ciemny kształt. W zamyśleniu nie zwrócił na niego uwagi. W chwilę potem ostry, kłujący ból przeszył oczy Kama bez żadnego ostrzeżenia. Mężczyzna krzyknął cicho, po części z bólu, po części z zaskoczenia. Zamknął oczy, dłońmi uciskając skronie. Zatoczył się i przyklęknął na lewe kolano. Otworzył oczy, ale ból sprawił, że widział jedynie wąską szparę korytarza. Robert stęknął cicho.
Wszystko było rozmazane; chłodne kolory tworzyły plamy, które tańczyły, zlewały się ze sobą, tworząc przed oczami Kama niepokojący pejzaż.
Spróbował się podnieść, jednak ból mu na to nie pozwolił. Wydawało mu się, że w jego czaszkę próbują wwiercić się dwie olbrzymie wiertarki... nie, to nie były wiertarki, to były młoty pneumatyczne. Od ich uderzeń ból rozchodził się tępymi, głębokimi falami: ŁUP! – przerwa – ŁUP! – przerwa – ŁUP!
Zacisnął dłonie na głowie w taki sposób, jakby chciał ją zmiażdżyć i ponownie krzyknął.
Boże, co za ból!
Zaryzykował i jeszcze raz otworzył oczy. Spojrzał przed siebie i teraz mógł dostrzec coś, co wyróżniało się na tle biało zielonego krajobrazu.
Był czarny i kształtem przypominał…
Z ust Roberta ponownie dobiegł krzyk. Ostre uderzenie bólu ponownie przeszyło jego głowę z taką gwałtownością, jak pioruny przeszywają niebo podczas burzy.
I wtedy…
Wtedy Robert Kam po raz pierwszy usłyszał głosy. Początkowo były tak ciche, że nie zwrócił na nie uwagi. Jednak z sekundy na sekundę stawały się coraz głośniejsze i bardziej napastliwe. Lodowate łapy strachu zacisnęły się na jego umyśle. Ból w końcu zaczął ustępować, głuche uderzenia młotów w końcu cichły, zostawiając po sobie wrażenie niekończącego się echa.
Mężczyzna wziął głęboki oddech i podniósł wzrok.
Teraz wyraźnie dostrzegał przed sobą kształt, który na pewno należał do człowieka. I który się zbliżał. Gdy znajdował się niespełna dwa metry od niego, postać nabrała ostrości.
Przed nim stał wysoki mężczyzna, cały ubrany na czarno. Mimo, iż wyglądał, jakby miał na sobie płaszcz, jego postać skąpana była w… mroku. Ciemny, nienaturalny obłok zdawał się być jego częścią, być nim. Głowa okryta była przepastnym kapturem, twarz skrywał nieprzenikniony mrok. Ręce miał założone na piersi, dłonie niknęły w szerokich rękawach.
Robert nie słyszał już szeptów. Teraz były to wrzaski setek, jeśli nie tysięcy
[potępionych]
ludzi, krzyczących chaotycznie i z przerażeniem słowa w jakimś obcym, niezrozumiałym języku.
Robert, nie zważając na dziwnego osobnika przed sobą, oparł się o ścianę i schował głowę między kolanami, dodatkowo obejmując je ramionami. Z bólu i przerażenia oczy wyszły mu z orbit, czoło zwilżyły zimne krople potu, dreszcze raz za razem przeszywały jego ciało.
Czy ja oszalałem? Dobry Boże, czy ja wariuję?!” Umysł Roberta był tak skołowany, że nie potrafił się na niczym skupić. Spróbował właśnie wstać (a raczej podjąć nieudolną próbę wykonania tej czynności), gdy wrzaski i lamenty w jego głowie umilkły tak gwałtownie, że przez chwilę miał wrażenie, że wciąż je słyszy.
Cisza, jaka zapadła, była tak ogłuszająca, że gdy usłyszał kolejny, tym razem pojedynczy głos, omal nie wrzasnął ze strachu.
- Liberate tute me… ex infernis…*
Ten głos… zawsze go rozpozna… ten namiętny szept…
Kochał się z żoną niezliczoną ilość nocy… I niezliczoną ilość razy słyszał, jak wymawiała jego imię w erotycznym uniesieniu.
Tym właśnie szeptem.
Po bólu nie pozostało już nawet echo, więc Kam mógł rozewrzeć powieki. Zrobił to ostrożnie, w obawie przed następną eksplozją bólu.
Rozejrzał się po korytarzu. Był pusty. Nikogo nie było. Żadnego gościa w kapturze i płaszczu. Z prawej strony nikogo nie dostrzegł. Spojrzał w lewo i zobaczył jedynie tego samego staruszka, co przy
[wypadnięciu]
wyjściu z windy. Mężczyzna najwidoczniej zakończył już swój codzienny obchód i teraz mknął z oszałamiającą prędkością konającego ślimaka, prawą ręką opierając się o ścianę. Kam przełknął ślinę, wstał chwiejnie i ruszył przed siebie. Był roztrzęsiony.
Zaczął się poważnie obawiać sekcji zwłok Anety. Co, jeśli nie wytrzyma jej widoku? Jej otwartego ciała?
W ciągu kilku sekund dotarł do dziadka i nie zwalniając pomknął dalej. Starzec, z twarzą pokrytą plamami wątrobianymi nie zwrócił uwagi na młodego lekarza, tylko dalej tuptał wełnianymi papuciami w kierunku swojej sali, znajdującej się pewnie na końcu oddziału.



Doktor Robert Kam dotarł do schodów w chwili, gdy Tomasz Korzecki stanął przed umywalką, rozpoczynając dezynsekcję rąk po zakończonej operacji. Jeden wyrostek usunięty, drugi za godzinę. Zdjął zakrwawione rękawiczki i odkręcił kurek.
- LibeLiberate… - usłyszał cichy szept.
Rozejrzał się wokół, ale nikogo, ani niczego nie dostrzegł. Reszta jego zespołu została na sali.
Spojrzał ponownie na dłonie i już miał wrócić do mycia, gdy kątem oka dostrzegł ruch w lusterku. Przeniósł na nie wzrok i dostrzegł za sobą… czarny obłok, który do złudzenia przypominał ludzką postać. Tomasz gwałtownie się obrócił, dłońmi opierając się o umywalkę. Przed nim niczego, ani nikogo nie było. Przez chwilę rozglądał się nerwowo dookoła. Jego rozszerzone z przerażenia źrenice zaczęły nagle pulsować tępym, kłującym bólem.
- Co, do… - mruknął, obracając się do lustra.
To coś nadal tam było. Co więcej, zdawało się pulsować. Zupełnie, jakby starało się przybrać jakiś kształt.
Nagle usłyszał w myślach głos, jakiś niezrozumiały zlepek słów, których nigdy dotąd nie słyszał; słów, które układały się w nieznaną mu plugawą inkantację w zapomnianym języku. Jaki to język? Łacina? Co to do ciężkiej cholery znaczy?!
W dodatku ów głos należał do jego siostry.
Jak to możliwe, by usłyszał jej głos, skoro Dagmary tu nie ma? Jakim cudem? I co to za halucynacje?
Te dwie rzeczy były tak niewiarygodne, ale mimo wszystko Tomasz czuł, że w jakiś niewytłumaczalny sposób były… realne. Zmysł wzroku zarejestrował czarny obłok, który bardzo słabo, ale jednak, przypominał hologram; zmysłem słuchu rozpoznał głos swojej kochanej siostry…
Przecież to niemożliwe!!
Tomasz opłukał niedbale ręce i złapał się za głowę. „Boże, co za ból!” Nigdy nie poczuł nic równie paraliżującego. Ból poraził wszystkie nerwy jego ciała, rozchodząc się tępymi falami przez cały organizm. I nagle… w chwili, gdy już myślał, że głowa pęknie mu jak arbuz na strzelnicy ból minął. Zostało tylko echo, a po kilku chwilach nic już nie zaćmiewało jego umysłu.
- Co to było, do diabła? – mruknął.
Rozejrzał się, czy nikt nie widział jego chwili słabości. Z ulgą stwierdził, że zespół nadal przebywał na sali operacyjnej i nikt nie spoglądał w jego stronę.
Korzecki stwierdził, że to wszystko musiało mu się przywidzieć. Na pewno istniało jakieś racjonalne wytłumaczenie, prawda?
Stres. Tak, to musiało być to: stres.
Tomasz westchnął, wytarł ręce w papierowy ręcznik, który następnie wrzucił do śmietnika i z takim przeświadczeniem wrócił na salę.
W chwili, gdy palce Tomasza zaciskały się na klamce drzwi prowadzących na salę, Bogdan poczuł parcie na pęcherz i musiał niezwłocznie skorzystać z toalety. Wbiegł do środka i zatrzasnął za sobą drzwi. Łazienka dla personelu była niewielkim pomieszczeniem, wyłożonym biało – niebieskimi płytkami. Na lewo od wejścia znajdowały się dwie umywalki z ukośnie zawieszonymi nad nimi lustrami. Po prawej zaś były dwa, kremowobiałe pisuary. Toaleta dla kobiet znajdowała się obok.
Na suficie była umieszczona para niewielkich jarzeniówek, które żarzyły się jasnym światłem.
Bogdan podszedł do bliższego pisuaru, rozpiął rozporek i z wnętrza spodni wyjął swój interes. Niemal natychmiast rozpoczął zrzucanie ładunku. Z ust mężczyzny wydobyło się przeciągłe westchnięcie ulgi. Kilka sekund zwłoki, a byłby nie doniósł. „Ale byłaby szopa, ho – ho!” Na twarzy Grabowicza wykwitł tryumfalny uśmiech. Co za ulga… Ni stąd, ni zowąd zaczął się zastanawiać, czy nadal potrafi napisać swoje imię na śniegu. „Muszę kiedyś spróbować”, pomyślał i szerzej się uśmiechnął.
Chwycił swoją szpadę nieco mocniej, z zamiarem strzepnięcia z niej resztek złocistego płynu. Nagle światło jarzeniówek zamrugało gwałtownie, a on poczuł tępy, pulsujący falami ból gdzieś w płacie czołowym czaszki. Nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, ot, początek migreny, która od kilku dni dawała mu się srogo we znaki. Jednak teraz ów ból był… inny. Zupełnie, jakby nie był naturalny, lecz wręcz przeciwnie… sztuczny, narzucony jak sieć rybacka na jego umysł. Nim zaczął zdawać sobie z tego sprawę, usłyszał coś, co urągało logice: słyszał głosy. No dobra, to jeszcze nic takiego, wielu ludzi słyszy dziwne rzeczy i jakoś z tym żyją. On też będzie mógł… prawda?
Prawda?
Jakież one były niezwykłe! Przede wszystkim nie był to pojedynczy głos, lecz całe mnóstwo głosów. Co najdziwniejsze, wszystkie należały do kobiet… i jakby tego było mało… wszystkie kobiety właśnie zbliżały się do orgazmu. To było niewiarygodne! Cóż za piękna symfonia! Słyszał dziesiątki
[setki?]
głosów szczytujących kobiet. Przez moment ich jęki i westchnięcia były jedynie nieskładną masą różnorakich dźwięków. Po chwili jednak, gdy osiągnęły najwyższy poziom podniecenia i rozkoszy, podczas szczytowania, głosy kobiet zlały się w jeden ekstatyczny głos. Wypowiedziały jedno zdanie w obcym języku, ale Bogdan niemal nie dostrzegł różnicy. Stał w lekkim rozkroku przed pisuarem. Niewidzącymi oczyma wpatrywał się w kafelki. Jakaś część jego mózgu pojęła, że nagły przyrost masy mięśniowej poniżej pasa, jest spowodowany właśnie owymi głosami. Grabowicz spojrzał w to miejsce i z niemałym zdumieniem schował organ w spodniach, nie bacząc na jego rozmiar.
- Ło w mordę – mruknął i zaczął masować skronie. – To było dziwne.
Ból głowy minął. Mężczyzna podszedł do umywalki i myjąc ręce skonstatował, że musi przyjść sprawdzić, co się dzieje z jarzeniówkami, bo podobno jedna z nich sprawia problemy. Po chwili wyszedł z toalety.
Był roztrzęsiony.





*Liberate tute me ex infernis - łac.: "chrońcie samych siebie przed piekłem".





Brak komentarzy :

Prześlij komentarz