niedziela, 30 czerwca 2013

"Rzeczka".











Koszmar, który zamierzam wam opowiedzieć, przydarzył mi się kilka dni temu, ale dopiero teraz mogę dość swobodnie o nim myśleć. Nigdy tego nie zapomnę… Cudem jest, że wciąż żyję.
Moją pasją jest fotografowanie. Mam dość dobry sprzęt, więc zdjęcia wychodzą mi całkiem niezłe. Staram się wszędzie go ze sobą zabierać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy nadarzy się okazja, by utrwalić jakieś ciekawe zjawisko, lub po prostu złapać świetny kadr. Cóż… moje zdjęcie nie do końca wyszło dobre. Nie dość, że straciłem swój sprzęt, to jeszcze o mały włos nie zginąłem. Ale wróćmy do początku.
Pracuję jako grafik w niewielkiej drukarni, do pracy mam około piętnastu – dwudziestu minut na piechotę. W związku z tym, że lubię być aktywny, gdy tylko mogę, jeżdżę rowerem, ale czasami, gdy jest ładna pogoda, wolę się przejść i popodziwiać piękno przyrody. 
Tego dnia… byłem skupiony jedynie na tym, by przeżyć. 
Potem próbowałem dojść do siebie. Przez cały dzień byłem roztrzęsiony, serce waliło mi jak młot, a w ustach cały czas czułem… Nie, jeszcze nie mogę. 
By dotrzeć do pracy, muszę przejść przez dość wąski, ale długi drewniany mostek, rozpięty nad leniwie płynącą rzeczką. Po drugiej stronie znajduje się rzadki, niewielki lasek. Bez względu na to, czy idę na piechotę, czy jadę rowerem, przez mostek muszę się przedostać na piechotę. Trochę ciężko jest mi się zmieścić, ale wolę nie ryzykować. Mimo, iż drewno wydaje się być w dość dobrym stanie, nigdy nic nie wiadomo. Z pływaniem u mnie bardzo średnio, a rzeczka mimo wszystko wydaje się być głęboka. Poza tym, nie uśmiecha mi się iść mokrym do pracy. 
Za każdym razem zawieszam sobie aparat na szyi, gotów w każdej chwili go włączyć i utrwalać piękno. Mówi się, że ciekawość, to pierwszy stopień do piekła. Cóż… wydaje mi się, że to prawda. Moja ciekawość zaprowadziła mnie do jego najgłębszych czeluści. Tam, gdzie ja trafiłem; koszmar, który przeżyłem… nikt nie chciałby być na moim miejscu. Nikomu też tego nie życzę. 
Dobra, teraz zaczyna się najgorsze. Nie mam ochoty tego opisywać, ale skoro już zacząłem, doprowadzę to do końca, niczego nie pomijając. Ostrzegam, że dalsza część może niektórym wydać się nieprawdopodobna, ale jest to prawda. Przeżyłem to na własnej skórze, więc wiem, co piszę. 
Ech… no dobra. 
Tego nieszczęsnego dnia, idąc do pracy – tym razem pieszo – jak zawsze przechodziłem przez mostek. Deski przy każdym moim kroku skrzypiały niepokojąco. Gdy byłem mniej więcej w połowie drogi na drugą stronę, moją uwagę przykuło coś, co płynęło rzeczką. Zmrużyłem oczy od blasku słońca, odbijającego się w wodzie i spojrzałem w tamtym kierunku. 
To, co ujrzałem, sprawiło, że całe śniadanie w jednej chwili znalazło się w moim przełyku. 
Powoli, leniwie, płynąc z prądem, do mostku zbliżały się… wnętrzności. Obrzydliwa plątanina flaków jakiegoś zwierzęcia (krowy? Świni?) i to dość dużego, ze względu na objętość dryfujących trzewi. 
Łzy napłynęły mi do oczu, gdy ze wszystkich sił próbowałem powstrzymać gwałtowne, bolesne torsje, które nagle zaczęły mną targać. Odruchowo też sięgnąłem po aparat. Do tej pory nie wiem, co mnie skusiło. Włączyłem go i wycelowałem w nadpływającą ohydę. Przyłożyłem urządzenie do twarzy i zacząłem ustawiać ostrość. Musiałem zamrugać kilkakrotnie, by pozbyć się łez z oczu. W końcu udało mi się wyostrzyć oba obrazy – ten w urządzeniu i przed oczami. W związku z tym, że nie lubię korzystać z zoomu, kiedy naprawdę go nie potrzebuję, nie zrobiłem tego i wtedy, czego najbardziej żałuję. Oparłem się o barierkę i wychyliłem za jej krawędź, próbując powstrzymać drżenie rąk. 
W obiektywie całość wyglądała jeszcze gorzej. Grube, szare, sine, pękate jelita, tworzące jedną, wielką masę. Tuż przy nich płynęły jakieś jasne nitki, ale nie mam pojęcia, czym mogły być. Jak dla mnie, niepokojąco przypominały… blade spaghetti. Za każdym razem, gdy wspominam wygląd tych flaków, czuję, jak mój brzuch i przepona cierpią na silne skurcze. 
W chwili, gdy miałem nacisnąć przycisk, który jest odpowiedzialny za zrobienie zdjęcia, mostek pode mną zaskrzypiał. Nie, to nie był on. To barierka. 
Gdy wnętrzności były już niepokojąco blisko mnie, stara konstrukcja nie wytrzymała napierającego na nią mojego ciężaru i z rozpaczliwym dźwiękiem rozrywanego drewna pękła. Straciłem równowagę i runąłem do wody. Moja twarz uderzyła w jej taflę kilkanaście centymetrów przed flakami. 
Myślicie, że miałem szczęście? 
Nie. 
Zacząłem rozpaczliwie machać rękoma, bo z zaskoczenia nie zdążyłem nabrać powietrza. Chciałem jak najszybciej wrócić na powierzchnię. I udało mi się to… Gdy się podniosłem – bo okazało się, że koryto rzeczki jest głębokie na lekko ponad metr, klęcząc, woda sięgała mi do brody – moja głowa znalazła się akurat w samym środku pływających jelit. Wynurzając się, wszystkie te trzewia razem z wodą spłynęły po moim ciele. Tyle że one zostały… 
Miałem na sobie wnętrzności krowy, lub innego dużego zwierzęcia. Wyobrażacie to sobie? Krzyknąłem ze zdumienia i przerażenia, rzucając się w stronę brzegu. Widziałem, jak jelita dyndają mi przed oczami. Moja bluza pokryta była tymi cienkimi „makaronami”. 
Próbowałem jednocześnie złapać oddech, ale jedyne, co osiągnąłem, to potężne torsje. 
Zacząłem rzygać. 
Na początku było nagłe, niskie beknięcie… Potem, gdy tylko chciałem wziąć wdech, czułem, jak wymioty wędrują w górę przełyku. Z całej siły zacisnąłem usta, przysięgając sobie, że za nic ich nie otworzę. 
Połknę to. Po prostu połknę. Nie będę o tym myślał, po prostu połknę… 
Znów poczułem głębokie beknięcie i w tej samej chwili rzygowiny znalazły się w moich ustach. Już miałem spróbować je połknąć, gdy zrobiłem najgłupszą rzecz, jaką tylko mogłem zrobić. 
Spojrzałem za siebie… 
Gdy zobaczyłem, że wszystkie wnętrzności się za mną ciągną, jak welon za panną młodą w dniu jej ślubu, do moich ust napłynęła kolejna, obrzydliwa porcja rzygów. Teraz było ich tak wiele, że nie były w stanie zmieścić się w mojej jamie ustnej. Przy kolejnym beknięciu moje wargi rozwarły się, a to, co miałem wewnątrz ust, z odrażającym chlupotem z nich wytrysnęło. 
Z wysiłku oczy zaczęły mi łzawić, czułem bolesne skurcze przepony. Moje dłonie ściągały ze mnie zwierzęce wnętrzności, nogi kierowały się do brzegu, a usta wciąż wydalały treść żołądka… 
W końcu, gdy zrzuciłem z siebie wszystkie trzewia, poczułem pod dłońmi miękką, pokrytą lekką rosą trawę. Drżąc na całym ciele, powoli wydostałem się z wody na stały grunt. 
Nie wiem, jak długo klęczałem, podpierając się roztrzęsionymi dłońmi i nieustannie wymiotując. 
Wiem natomiast, że gdy doszedłem do siebie i spojrzałem na spokojną rzeczkę, nie dostrzegłem ani krowich wnętrzności, ani mojego aparatu… 
Gdy położyłem się na plecy i przymknąłem oczy, odpoczywając, wciąż czułem smród własnych wnętrzności w jamie ustnej… 
Zanim straciłem przytomność z wyczerpania, zdążyłem jeszcze pomyśleć: „Chyba będę musiał wziąć sobie dziś wolne…” 
Potem odpłynąłem…

1 komentarz :