środa, 5 czerwca 2013

"Kaplica: Requiem" - VII

II
Arachnofobia



- Dobranoc, synu – rzekł Władysław, gasząc światło w pokoiku syna.
- Dobranoc, tato – powiedział ośmioletni Bogdanek, zakrywając się kołdrą pod samą szyję.
Drzwi za ojcem zamknęły się delikatnie. W pokoju panował mrok. Boguś leżał przez chwilę w bezruchu, z uśmiechem na twarzy wpatrując się w sufit. Mimo iż był już śpiący, nie miał ochoty jeszcze zasypiać. Po części przez to, że cały dzień spędził z rodzicami nad jeziorem, gdzie wyszalał się chyba jak jeszcze nigdy dotąd, a po części przez to, że… to znów się zaczęło.
Z jednej strony Bogdanek uwielbiał lato i korzyści z tym związane – wiadomo, można tak, jak dziś, pojechać nad jezioro i cały dzień spędzić na plaży, smażąc się jak kurczak w piekarniku, bądź spędzić go na dworze wraz z kolegami.
Latem słońce później zachodzi, więc jest więcej czasu na zabawę, można urządzić mini turniej piłkarski, zabawę w chowanego (wiadomo, że najlepsza pora na to jest wtedy, gdy zaczyna się ściemniać), bądź w berka. Bogdanek uwielbiał takie dni.
Jednak wieczory były najgorsze. Cieszył się, że tylko w trakcie lata, a nie przez cały rok, inaczej by tego nie wytrzymał.
Gdy już leżał w łóżku, świeżo po smacznej i przede wszystkim sytej kolacji oraz dokładnej, półgodzinnej kąpieli w wannie po brzegi wypełnionej wodą, zaczynał się koszmar.
Łóżko Bogusia usytuowane było na wprost dużego okna.
W taki upał, jak dziś, uchylał niewielki lufcik w większej części. Mniejszą zaś, prostokątną, otwierał na oścież.
Gdy leżał pod kołdrą, jego ciało oblewał zimny pot. Bynajmniej nie pocił się z powodu gorąca, o nie.
Rozszerzonymi oczyma wpatrywał się w okno. A dokładniej w miejsce przy samym suficie, tam, gdzie otwór okienny odchyla się od pionu, tworząc wąski przesmyk, owy lufcik.
Tak się składało, że tuż obok pokoju Bogdanka znajdowała się lampa, która oświetlała teren wokół domu państwa Grabowiczów.
Jej blask wpadał przez okno prosto do pokoju małego chłopca, tworząc mnóstwo różnokształtnych cieni.
Jednak jego wzrok przyciągał cień, który usadowił się między górną ramą okna, a sufitem.
Zdawał się być podłużny, kształtem przypominał rozciągniętą gumę do żucia, którą wyciągamy z ust, jeden koniec przygryzając zębami.
Ale Boguś dobrze wiedział, że to nie jest realny cień. Po prostu pofalowana firanka tak go zniekształciła.
O, tak, Boguś dobrze znał ten kształt, który raz wolno, raz szybko przemieszczał się z lewej strony na prawą, z prawej na lewą… Doskonale znał ten destrukcyjny moment, gdy serce ze strachu o mały włos nie rozrywa piersi, gdy zimne krople potu występują na czoło, gdy ciało drży w spazmach nieopanowanego przerażenia, gdy wielka, twarda kula w gardle uniemożliwia wydanie z siebie nawet szeptu…
Miał ochotę krzyczeć, miał ochotę zerwać się z łóżka i pobiec do pokoju rodziców, ale wiedział, że ojciec nie byłby z niego dumny. Traktowałby go jako małego, niedojrzałego chłopca, a Bogdanek wcale nie chciał za takiego uchodzić. Chciał sprawiać wrażenie dojrzałego jak na swój młody wiek, chciał, by ojciec był z niego dumny.
Uciekać do rodziców mógł gdy miał pięć, sześć lat, nie osiem.
Dlatego też postanowił, że stawi czoło swojemu strachowi i za wszelką cenę nie opuści pokoju.
Spod kołdry wystawały jedynie rozbiegane oczy chłopca.
Cały czas obserwował poruszające się przy suficie cienie.
To była jedna z najdłuższych nocy jego życia.
W końcu, kilkanaście minut po północy, zmęczony po dniu pełnym wrażeń, Bogdanek usnął.
Łzy powoli schły na dziecięcych policzkach.



Od tamtej ciężkiej nocy minęło trzydzieści siedem lat. Oczywiście nie była to jedyna taka noc, były ich dziesiątki, a każda tak samo straszna i rozbijająca psychikę chłopca.
Obecnie Bogdan Grabowicz siedział w niewielkiej, obskurnej celi na posterunku. Znajdowało się ich w sumie sześć, trzy po jednej stronie, a drugie trzy naprzeciwko.
W celi Bogdana znajdował się jeden skulony mężczyzna, siedzący na swojej pryczy. Głowę schował między kolanami, jego ciało co jakiś czas przeszywały dreszcze. Na oko miał około pięćdziesiątki, był łysy, mniej więcej wzrostu Bogdana.
Spomiędzy kolan dobiegały ciche stęknięcia, zupełnie, jakby mężczyzna… płakał.
Naprzeciwko celi Bogdana znajdowała się cela, w której rezydował Skurwysyn. Miał zabandażowany nos, krew została pobieżnie zmyta. Siedział na swoim posłaniu i wpatrywał się tępo w Grabowicza.
Mężczyzna odwzajemniał jego spojrzenie. Mierzyli się spojrzeniem w milczeniu, żaden z nich nie odwracał wzroku.
Grabowicz w geście prowokacji przechylił lekko głowę w bok i uśmiechał się ironicznie.
Dobrze wiedział, że to jeszcze nie koniec macanek z tym chłoptasiem.
Prędzej, czy później ponownie się spotkają. A wtedy na zwykłych łaskotkach się nie skończy.
W celach obok znajdowali się kompani Skurwysyna. Nożownik leżał na swojej pryczy i zdawał się spać. Trzeci zaś… trzeci kręcił się bez celu po swojej celi i mruczał coś pod nosem. W końcu nie wytrzymał i krzyknął:
- Ej, strażnik! Wypuść mnie stąd, do cholery jasnej!
Przez chwilę panowała cisza, po czym z głębi komisariatu do uszu Grabowicza dobiegł znudzony głos:
- Zamknij się, dresie. Będziecie tu siedzieć, dopóki nie skompletujemy zeznań od was i od ewentualnych świadków.
- Mam w dupie wasze zeznania! Powiedziałem wam wszystko! Chcę stąd wyjść! Teraz!
- Zamknij pysk, śmieciu! Ludzie próbują tu pracować!
- Gówno mnie to obchodzi! Gówno mnie obchodzi ta wasza cała biurokracja! Złożyłem zeznania i chcę stąd wyjść! Nie macie prawa mnie tu przetrzymywać, gnoje!
Bogdan westchnął. Te krzyki zaczynały go irytować.
- Pięknie, kurwa, pięknie – mruknął.
Funkcjonariusz milczał. Pewnie zdecydował, że nie warto wdawać się w jakiekolwiek konwersacje z aresztantem.
Przez chwilę panowała cisza, gdy nagle współlokator Bogdana wydał z siebie zduszone ni to stęknięcie, ni to krzyk.
Grabowicz spojrzał w jego stronę i dostrzegł, jak ciałem mężczyzny raz po raz wstrząsają spazmy szlochu bądź bólu.
- Hhhhrrrghhhh…
Grabowicz zmarszczył brwi. Plamy krwi na jego koszuli i krawacie ponownie przykleiły się do ciała, gdy na ciele mimowolnie pojawił się pot. Coś w tym facecie go niepokoiło… ale co?
Bliznowaty także dostrzegł ożywienie skulonego mężczyzny, bo podniósł się i podszedł do krat.
- Dzo, wzbółlogator sprawia broblemy? – spytał Bliznowaty, ukazując Bogdanowi swój szczerbaty uśmiech.
Bogdan spojrzał na niego zimnym wzrokiem, po czym wstał i podszedł do skulonego mężczyzny. Im bliżej był, tym bardziej czuł się nieswojo. Coś w tej postaci napełniało go nienazwanym przerażeniem. Coś sprawiało, że strach paraliżował całe ciało Grabowicza, z trudem umożliwiając mu jakikolwiek ruch.
Mężczyzna nachylił się nad skuloną postacią i wyciągnął rękę z zamiarem położenia jej na ramieniu więźnia.
W tym momencie wszystko jakby zastygło w bezruchu. Bliznowaty w milczeniu wpatrywał się dwóch mężczyzn w celi naprzeciwko, Nożownik leżał z otwartymi oczami, podpierając się łokciem na pryczy, by lepiej widzieć. Trzeci z dresów również stanął przy kratach i obserwował Bogdana. W dwóch pozostałych celach znajdowali się dwaj inni więźniowie, zatopieni w głębokich odmętach snu, jednak ich historia nie należy do tej opowieści.
Opuszki palców Bogdana już miały dotknąć ramienia mężczyzny, gdy ten z niewyartykułowanym wrzaskiem poderwał się, popchnął Grabowicza i pobiegł do kąta. Tam się osunął na ziemię, oplótł kolana rękami i zaczął majaczyć.
Bogdan zaskoczony nagłym ożywieniem więźnia, nie zdążył złapać równowagi i z rozmachem usiadł na chłodnej ziemi.
Bliznowaty parsknął śmiechem.
- Ha – ha – ha, uważaj, bo jeszcze dzie bogryzie!
Bogdan wstał i otrzepując spodnie zwrócił się do mężczyzny w celi naprzeciwko:
- Zamknij jadaczkę, padalcu.
Obrócił się w stronę współwięźnia, ostrożnie się do niego zbliżył i spojrzał mu głęboko w oczy - były dziwnie wypukłe, na czole i szyi mężczyzny pojawiły się żyły.
- Chłopie, nic ci nie jest? – spytał.
Mężczyzna przeniósł rozbiegane spojrzenie na Grabowicza i zaczął mamrotać:
- Już niedługo… już niedługo… gdy gwiazdy ustawią się we właściwym porządku… Oni nadejdą… zostaną zaproszeni… a wtedy cały świat zginie w bólu i terrorze… Wielcy Przedwieczni zostaną przyzwani… nic nie przetrwa… jedynie my… ich wyznawcy, zostaniemy ocaleni…!
Gdy Bogdan słuchał tego nieskładnego zlepku słów, jego lewa brew unosiła się coraz wyżej i wyżej, nadając twarzy komiczny wygląd.
- No proszę… jeszcze jakiś wariat mi się trafił… - mruknął i zaczął się podnosić, gdy facet znów się ożywił i złapał go za ramiona. Dłonie zacisnęły się z niesamowitą siłą, Grabowicz nigdy by nie podejrzewał, że w takim drobnym człowieczku może być tyle siły. Otworzył szeroko oczy, usta rozchyliły mu się ze zdumienia. Ból zaczynał powoli mu dokuczać, ale był w takim szoku, że nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa.
Tymczasem więzień wyrzucił z siebie potok niezrozumiałych słów:
- Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn!*
Bogdan i Bliznowaty jednocześnie zmarszczyli brwi. Grabowicza owionął obrzydliwy smród z ust człowieka, który zacisnął stalowy uchwyt na jego ramionach.
- Kurwa, człowieku, weź spróbuj umyć… uch!
Nie dokończył. Facecik wydał z siebie nieludzki krzyk, po czym popchnął Bogdana, uderzając dłońmi w jego klatkę piersiową. Grabowicz poczuł, jak jakaś potężna siła odrzuca go w tył. Uderzył plecami o kraty celi i stęknął głucho.
- Co z tobą, do cholery?! – krzyknął w stronę opętanego mężczyzny, lecz ten sprawiał wrażenie, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co się dzieje.
- O czym ty bredzisz?! – ryknął mu prosto w twarz.
Potem stała się rzecz niesłychana. Mężczyzna przemówił głosem Bogdana:
- Dawno temu… przed istnieniem rodzaju ludzkiego… Przedwieczni panowali na Ziemi. Czcili oni Starszych Bogów… i służyli im jako niewolnicy… ale z czasem uzyskali wiedzę na temat czarnej magii… którą wykorzystali przeciwko swoim Mistrzom… Gniew Starszych Bogów był niemiłosierny… i straszny… a ci którzy sprzeciwili się Im… zostali przeniesieni do odległych wymiarów… i uwięzieni… wewnątrz mrocznych głębin Ziemi… W nieśmiertelnym śnie tkwią więc Przedwieczni… wyczekując czasu… w którym mogliby ponownie powstać… a będzie to wtedy… gdy gwiazdy ustawią się poprawnie… wtedy przebudzą się ze swojego wiecznego snu… Wrócą, aby ponownie przejąć władzę nad światem… siejąc zamęt i zniszczenie wśród rodzaju ludzkiego.
Zapadła cisza. Nagle mężczyzna ponownie wszedł na swoją pryczę i przyjął pozycję embrionalną.
Przez cały czas powtarzał zlepek dziwnych słów, niczym jakąś mantrę, bądź modlitwę:
- Cthulhu fhtagn**…Cthulhu fhtagn… Cthulhu fhtagn…
- Co to było, do diabła? – spytał Bogdan z niedowierzaniem w głosie, przenosząc wzrok na niewinną istotkę leżącą na swoim posłaniu.
Bliznowaty wzruszył ramionami. Zdawał się być tak samo przestraszony, jak Bogdan.
Grabowski ponownie spojrzał na postać na łóżku. Na wysokości oczu dostrzegł małą czarną kulkę. Musiał zrobić zeza, by wyostrzyć obraz.
Gdy dostrzegł pająka, który spuścił się z sufitu tuż przed jego twarz, wrzasnął ze strachu na całe gardło, po czym jednym uderzeniem szerokiej dłoni posłał go w ciemny kąt celi.
- Zamknąć się tam! – usłyszał głos funkcjonariusza.
Z ciężko bijącym sercem wrócił na swoją pryczę i ostrożnie się na niej położył, sprawdzając uprzednio, czy nigdzie nie ma czarnego ośmionogiego potworka.
Gdy się upewnił, że jest bezpieczny, westchnął głęboko, po czym przymknął oczy,
Przez większą część nocy nie zmrużył oka.



Od nocy w celi minęło kilka dni. Bogdan, któremu w głowie wciąż kłębiły się słowa współwięźnia, niczym ciężkie burzowe chmury, niewiele zapamiętał z tego, co się wówczas działo.
Zastanawiało go, o czym, albo może raczej – o kim – majaczył tamten facet.
O co chodziło z tymi Starszymi Bogami? Kim byli Wielcy Przedwieczni? Jeśli… ale tylko jeśli… jeśli istniał jakiś, jakikolwiek sens w tym, co usłyszał… to do czego doszło między jednymi a drugimi? W bredzeniu tego człowieka usłyszał, że Przedwieczni wykorzystali wiedzę o czarnej magii przeciwko swoim Mistrzom… którymi byli owi Starsi Bogowie… czy nie tak?
Bogdan miał niewiarygodnie wielkie szczęście.
W prawdzie został oskarżony o pobicie, ale… według kodeksu karnego, pobicie to czynna napaść co najmniej dwóch osób na jedną.
Mężczyzn, którzy napadli na Bogdana w pubie było trzech.
Trzech na jednego.
Na rozprawie sądowej była obecna cała trójka oskarżonych oraz Bogdan.
Kam i Korzecki nie zjawili się na rozprawie. Obecna była za to barmanka, która występowała w roli świadka.
Nastolatków, z których jeden wezwał policję, nie udało się odnaleźć.
Z zeznań barmanki wynikało, że mężczyzna imieniem Bogdan siedział sobie przy barze i popijał drinki, gdy trzech wysokich mężczyzn zaszło go od tyłu i zaczęło sprawiać problemy. Podobno chodziło o to, że pan Bogdan zajął jedno z miejsc, które zwykle oni zajmują. W związku z tym, iż pan Bogdan był pierwszy, nie chciał odstąpić miejsca. I tak w związku z dość znaczną ilością alkoholu we krwi całej czwórki, droga do rękoczynów była bardzo krótka.
Poirytowany pan Bogdan uderzył jednego z mężczyzn i tak rozpoczęła się bójka.
Sąd zdecydował, że pan Bogdan G. dostanie najniższy wyrok w postaci trzech miesięcy pozbawienia wolności.
Nożownik dostał wyrok sześciu miesięcy pozbawienia wolności, za użycie w bójce niebezpiecznego narzędzia.
Pozostali dwaj zostali skazani na półtora roku pozbawienia wolności.
Po zakończonej rozprawie cała czwórka na powrót wylądowała w więzieniu.
Przed Bogdanem rozpościerała się wspaniała wizja cudownych wakacji w wysoko cenionym ośrodku wypoczynkowym.
Był wdzięczny barmance, że trzymała jego stronę. Kto wie, czy po wyjściu na wolność nie spróbuje jeszcze raz…?
Może nadal ma szansę?



Jak się okazało, Kam i Korzecki nie mieli zbyt poważnych obrażeń. Wbrew pozorom, tylko jedno żebro Korzeckiego było złamane; całe szczęście nie doszło do odmy opłucnowej. Dostał receptę na leki przeciwbólowe i po niedługim czasie doszedł do siebie.
Tak się złożyło, że do rocznicy śmierci Anety Korzecki wyzdrowiał zupełnie i mógł razem z Robertem wybrać się na cmentarz.
Gdy weszli na cmentarz, skierowali się w kierunku głównej kaplicy, jednak kilka metrów przed nią skręcili w dróżkę biegnącą obok opuszczonej kaplicy ewangelicko – augsburskiej.
Gdy ją mijali oboje poczuli się dziwnie, ale żaden się nie odezwał, podobnie, jak żaden z nich nie wiedział, co jest źródłem ich niepokoju. Przeszli jeszcze przez kilka alejek, po czym w końcu dotarli do nagrobka Anety Kam.
Był wykonany z jasnego granitu. Na części pionowej znajdował się złoty krzyż z przybitym do niego Zbawicielem. Po jego prawej stronie widniało wygrawerowane imię i nazwisko zmarłej, oraz zdjęcie. Była na nim taka piękna… mimo iż było to zdjęcie identyczne z tym, które miała w dowodzie, było widać w jej oczach, jak bardzo jest szczęśliwa. Robertowi, gdy ją zobaczył, jakaś ohydna kula utknęła w gardle i za żadne skarby nie mógł jej przełknąć.
Wstawił kwiaty do wazonu, wymienił wkłady w zniczach i zapalił jeden nowy, który był znacznie większy on wszystkich pozostałych.
- Cześć, kochanie – szepnął.
Tomasz, stojący po jego lewej stronie wykonał znak krzyża i zaczął się modlić. Robert po chwili do niego dołączył.
Stali tak przez kilka minut.
Zerwał się ciepły wietrzyk, który rozwiał włosy na głowie Korzeckiego.
Do uszu mężczyzn pogrążonych w modlitwie dobiegł cichy, przyjemny szum drzew, których w tej okolicy było kilka.
Robert wpatrywał się w zdjęcie żony, gdy poczuł nieco chłodniejszy podmuch wiatru. Na jego rękach pojawiła się gęsia skórka.
Po chwili poczuł, jak ktoś delikatnie kładzie rękę na jego ramieniu. W jednej chwili zesztywniał na całym ciele. Do jego ucha dobiegł cichy, ale jakże wyraźny szept:
- Witaj, kochanie…
Aneta. To był jej głos. Kam gwałtownie się obrócił i spojrzał, czy nikt za nim nie stoi.
Niestety, dostrzegł jedynie samotną, blisko osiemdziesięcioletnią kobietę, w milczeniu pielęgnującą grób, który mógł być grobem jej męża, bądź dziecka.
- Coś się stało? – usłyszał głos Tomasza, który jak chluśnięcie zimną wodą w twarz przywróciło go do rzeczywistości.
Gdy się obrócił, poczuł jej perfum. Był tego pewien. Był pewien, że to jej zapach.
- Nie, wszystko gra, zdawało mi się, że coś słyszałem – odparł, starając się nadać swemu głosowi naturalne brzmienie.
Nie przyznał się przed Tomaszem, że znów wracają do niego wspomnienia o Anecie.
- Na pewno wszystko w porządku? – spytał Tomasz, siadając na ławeczce, która była wkopana w ziemię przy grobie.
- Tak, wszystko jest w jak najlepszym porządku – odrzekł Kam, oddychając głęboko, po czym usiadł obok przyjaciela.
Spędzili przy grobie Anety dwie godziny, po czym wrócili do domu.
Przez następne trzy miesiące nie wydarzyło się nic ciekawego.





*Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn! - W swym domu w R’lyeh czeka w uśpieniu martwy Cthulhu.
**Cthulhu fhtagn! - Cthulhu żyje!







Brak komentarzy :

Prześlij komentarz