piątek, 8 marca 2013

"Zemsta"/Dzień Kobiet.

Z okazji Dnia Kobiet prezentuję opowiadanie z roku 2012, które idealnie pasuje do dzisiejszego święta. Ostrzegam jednak - nie oczekujcie fajerwerków.








Biła go już tak długo, że na ciele mężczyzny prócz sporych sińców, zaczęła pojawiać się krew. Znajdowała się także na jej dłoniach zaciśniętych w pięści, ale nie zwracała na to uwagi. Prawdę mówiąc, podobało jej się to.
Nawet bardzo.
W końcu mogła wziąć odwet, zemścić się za tyle lat bólu, cierpienia i poniżania. Miała tego dosyć. Chciała dać mu nauczkę, by wiedział, że to, co jej robił, było złe.
Trwało to kilka lat, pięć, może sześć. W tym czasie co najmniej kilka razy była w ciężkim stanie, ale zawsze udało jej się podnieść i wrócić do normalnego życia.
Nie krzyczała, gdy bił ją gołymi rękami po całym ciele. Gdy uderzał pięściami w jej twarz. Gdy oczy tak napuchły, że niemal nic nie widziała.
Nie krzyczała, gdy kopał ją, mając na sobie ciężkie, skórzane buty.
Nie krzyczała, gdy nacinał jej ciało nożami tak mocno, że często obficie krwawiła.
Nie wydawała z siebie najmniejszego jęku nawet wtedy, gdy ją brutalnie gwałcił, często w sposób, który sprawiał jej ból.
W jej mniemaniu wciąż była atrakcyjną, niemal trzydziestoletnią kobietą.
Tylko że w jej przypadku było to przekleństwem.
Na życie erotycznie nigdy nie mogła narzekać. Od dnia ich ślubu nic się nie zmieniło. Wciąż było to piękne, namiętne doznanie, sprawiające olbrzymią przyjemność im obojgu.
Do czasu, aż Mariusz nie zaczął pić. Był od niej nieco starszy, miał obecnie trzydzieści dwa lata. Zawsze ciągnęło go do alkoholu, odkąd tylko go znała. Gdy popadł w nałóg po tragicznej śmierci brata, wszystko się zmieniło.
On się zmienił. W ich małżeństwie nic już nie było takie, jak wcześniej.
Odkąd pił, zaczął ją bić. Za każdym razem. A później, gdy była tak bolała, że nie miała siły wykonać jakiegokolwiek ruchu, kładł się na nią, albo obok i bezlitośnie ją gwałcił. Czasami kładł ją na sobie i pomagał jej się ruszać. Gdy nie chciała się wyprostować i zacząć wykonywać ruchów biodrami, dłońmi miażdżył jej piersi. Ściskał z całej siły, byle tylko nieco ją otrzeźwić. Jeśli to nie działa-ło, chwytał nóż – zawsze miał jakiś pod ręką – i przystawiał go do jej brodawek. Groził, że je poobcina. Dorota musiała więc przezwyciężyć własne cierpienie i poniżenie, żeby tylko zadowolić męża. Żeby sprawić mu przyjemność. Musiała być mu posłuszna we wszystkim, inaczej naraziłaby się na bolesne uderzenia ciężkim, skórzanym pasem prosto w goły tyłek.
Czasami, słysząc, że próbuje wejść po schodach do domu – choćby nie wiadomo, jak się starał, nie był w stanie zrobić tego subtelnie – postanawiała, że od samego początku złagodzi jego gniew. Kładła się wtedy z szeroko rozłożonymi nogami, albo na brzuchu, wypinając się w stronę drzwi w zapraszającym geście. Zwykle, gdy tylko zobaczył, że na niego czeka, zapominał o tym, że ma ją stłuc i czym prędzej do niej dopadał, zachowując się jak dzikie, nienasycone zwierzę. Przynajmniej wtedy jej nie bił…
W końcu jednak Dorota zdecydowała, że nie będzie dłużej pozwalać mu traktować się jak swoją zabawkę.
Była człowiekiem.
Miała swoją godność, do cholery.
Jej cierpliwość się skończyła. Postanowiła działać.
Pewnego wieczoru, jeszcze zanim wrócił do domu, wszystko sobie przygotowała. Cały plan, który powoli kreował się w jej głowie w ostatnim czasie zdawał się w końcu dojrzeć. Była gotowa. Miała przynajmniej taką nadzieję. Czekała na niego w sypialni, siedząc na skraju łóżka i pijąc wódkę prosto z butelki. Nie zapijała, pociągała łyk za łykiem. Jej umysł był już zbyt otępiały, by alkohol mógł stępić go jeszcze bardziej. W końcu, gdy dostrzegła, że w półlitrowej butelce została mniej niż połowa trunku, zaczęła się rozbierać. Jej ręce wędrowały po całym ciele, ostrożnie ściągając jedną rzecz po drugiej. Odsłaniały żałosny widok. Chude, niedoży-wione ciało, pokryte wieloma paskudnymi siniakami.
Strach przed pobiciem i nieustanny stres powodowały, że nie miała ochoty nic jeść.
Wyglądała strasznie. To zdumiewające, jak bardzo ludzkie ciało może się zmienić w tak krótkim czasie. Po kilku chwilach była naga. Czekała na Mariusza.
Po kilkunastu minutach przyszedł.
Usłyszała ciężkie, głuche uderzenie spadające nagle na drzwi. Przełknęła ślinę.
Zaczęło się.
Dotarło do niej, że już nie może się cofnąć.
Usłyszała, jak próbuje wsadzić klucz do zamka. Nie mógł trafić. Do jej uszu dobiegło ciche przekleństwo.
Uśmiechnęła się lekko, po raz ostatni unosząc butelkę i przeły-kając jej zawartość.
- Dobrze ci tak, draniu.
W końcu, po ciągnących się w nieskończoność kilkudziesięciu sekundach, wreszcie trafił w dziurkę. Usłyszała szczęknięcie zamka. Niemal natychmiast drzwi otworzyły się na oścież, uderzając w ścianę.
Zobaczyła go.
Stał w progu, pochylony. Sprawiał wrażenie wykończonego. Nawet słyszała, jak ciężko oddycha.
Wiedziała, że to tylko pozory.
On nigdy nie był wykończony. Zawsze miał siłę, by ją podręczyć.
Zrobił dwa kroki, wchodząc do mieszkania. Wyciągnął rękę i zatrzasnął drzwi.
Milczał przez chwilę. Zbierał siły?
- Mówiłem ci tyle razy, głupia kurwo, żebyś nie zamykała tych pierdo.. - uniósł głowę i urwał nagle.
Zobaczył Dorotę. Czekała na niego na łóżku.
Naga. W pozycji półleżącej, zmysłowo krzyżując nogi.
Zobaczył, jak uśmiecha się kusząco i wyciąga rękę, wołając go do siebie.
Wyszczerzył zęby, zaczynając zrzucać z siebie ubranie.
Lubił to.
W ciągu kilku sekund dopadł do niej i wspiął się na łóżko. Chciał wejść na nią, ale odepchnęła go nieśmiało.
- Połóż się, proszę.
Z lekkim ociąganiem spoczął na łóżku. Nie lubił, kiedy mówiła mu, co ma robić. To on tu rozdawał karty, nie ona.
Będzie musiał nauczyć ją posłuszeństwa. Ale najpierw zobaczy, co zaplanowała na dzisiejszy wieczór. Może, jeśli uda jej się go zadowolić, kara będzie mniej surowa.
Dorota przybliżyła się do niego i uniosła nad jego biodrami. Złapał ją i pociągnął w dół. Szybko i głęboko, tak, jak lubił.
Przez chwilę siedziała nieruchomo, ze spuszczoną głową, dysząc ciężko. Obserwował ją spod półprzymkniętych powiek, uśmiechając się nieznacznie.
Widział jej piersi, unoszące się w rytmie oddechu. Wyciągnął ręce i zaczął je masować, i to dość mocno. Dorota, gdy tylko poczuła jego łapska na sobie, wzdrygnęła się. Uświadomiła sobie, że musi zaczął działać czym prędzej. Oparła się dłońmi o tors Mariusza i zaczęła lekko unosić biodra. Do góry i na dół, w starym, sprawdzonym rytmie. Jednak tak, jak zawsze, nie odczuwała żadnej przy-jemności z tego, co robiła.
Nie w takich warunkach. Nie, gdy robiła to pod przymusem i nie z własnej woli. Zacisnęła zęby i kontynuowała.
Po kilku minutach powolnej, usypiającej jazdy, ręce Mariusza opadły na łóżko, a on sam leżał luźno na łóżku. Wciąż jednak pozostawał w stanie gotowości.
Dorota zamknęła oczy.
Teraz, albo nigdy.
Drżące dłonie przesunęła nieco wyżej. Chcąc zachować równowagę, zwolniła swoje ruchy, starając się, by wyglądały na bardziej zmysłowe.
Przełknęła ślinę.
W końcu się przemogła.
Kobieta przesunęła palce na gardło męża. Na początku lekko, niby delikatna pieszczota, ale po kilku chwilach, gdy Mariusz nie wykazał najmniejszych oznak ożywienia…
Zacisnęła zęby.
Jego oddech powoli robił się coraz płytszy. Jej wręcz przeciwnie – zdawać by się mogło, że czerpie z tego jakąś dziwną, perwersyjną przyjemność.
Jej biodra wciąż unosiły się i opadały na krocze Mariusza.
W końcu się ocknął. Jego twarz powoli zaczęła sinieć. Ale ona była już zbyt zaangażowana w to wszystko, by przerwać. Wiedziała, że gdy to zrobi, pożałuje. Mariusz nie cofnie się przed niczym. Zatłucze ją na śmierć. Spojrzał na nią nieprzytomnie, nie wiedząc, cos się dzieje. Uśmiechnęła się do ponuro i przyspieszyła swoje ruchy, jednocześnie dusząc męża z całej siły.
Otworzył sine usta, próbując złapać trochę powietrza. Wyglądał teraz jak olbrzymia, czerwona ryba. Był obrzydliwy. Dorota nie wiedziała, co widziała w nim przez tyle lat.
Odpowiedź była prosta – nic. Żyła tyle czasu w strachu, bojąc się od niego odejść. Bała się, że ją znajdzie i zabije. Teraz jednak, w tej krótkiej, destrukcyjnej chwili, gdy przewracała swój świat do góry nogami miała pewność, że to co robi, jest słuszne.
Mariusz spróbował poluzować uścisk dłoni Doroty, ale był na to zbyt upojony alkoholem. Zaczął się pod nią wiercić, usiłując zrzucić kobietę z siebie, ale przewidziała to. Docisnęła tyłek do jego ud, przytwierdzając go do łóżka.
Widziała przerażenie w jego wytrzeszczonych oczach. Ten widok spowodował, że czuła niesamowicie silne podniecenie. Powoli, mała kula ciepła, ulokowana w jej podbrzuszu nabierała rozmiarów.
Czuła się wspaniale.
Jego ruchy pod nią w końcu zelżały. Źrenice zaszły mgłą i uciekły w tył głowy. Wiedziała, że to jej szansa.
Tyle miesięcy na to czekała. Teraz może się zemścić. Gdy była całkowicie pewna, że stracił przytomność i nic nie kombinuje, za-brała dłonie z jego gardła. Spojrzała na nie i zobaczyła, że się lekko trzęsą. To nic. Na twarzy kobiety pojawił się uśmiech. Uniosła prawą pięść i opuściła. Pierwszy cios spadł prosto na nos. Kolejne na oczy, usta, policzki. Czuła pod palcami budowę jego czaszki. Każde uderzenie dodawało jej sił. Wkrótce pięści unosiły się i opadały w szaleńczym tempie, zamieniając siną twarz Mariusza w krwawą maskę. Jej dłonie także spryskane były krwią. W pewnym momencie dostrzegła to i wyszczerzyła zęby w przerażającym uśmiechu. Nie wiedziała, że jej twarz także jest zakrwawiona.
Wpadła w szał. Teraz już nic nie miało znaczenia. Liczyło się tylko to, że wreszcie może się zemścić.
Po kilku minutach przerwała na chwilę, dysząc ciężko. Wciąż na nim siedziała. Nie przeszkadzało jej to. Dawno się tak nie czuła.
Pochyliła się nad i sięgnęła dłońmi pod poduszkę.
- I jak ci się to podoba, skarbie? – wyszeptała mu prosto w zma-sakrowaną twarz.
Spojrzała na jego pierś. Wciąż się unosiła. Dobrze. Miała na-dzieję, że tak szybko jej nie zostawi. Wyprostowała się i zamknęła oczy. W dłoniach trzymała wielki młotek kamieniarski. Był dla niej cholernie ciężki. Ale to dobrze. Drewniany trzon i tępy obuch były tym, czego potrzebowała. Aby go podnieść, musiała złapać go obiema rękami.
Uniosła go nad głowę i zamknęła oczy.
Młot runął na dół, prosto na twarz Mariusza. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz, krew obficie trysnęła z pękniętej czaszki, ochlapując jej ręce, brzuch i twarz.
Ponownie się wyprostowała.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech.
Skrwawione narzędzie opadło z głuchym łoskotem. Uniosła dłonie raz jeszcze. Fragmenty kości i mózgu skapywały z obucha na jej włosy i twarz.
Niespodziewanie poczuła, jak przyjemny, wszechogarniający dreszcz ogarnia całe jej ciało. Zaczęła niekontrolowanie drżeć. To było niesamowicie przyjemne uczucie, już niemal o nim zapomniała. Zaczęła ciężko dyszeć. Otworzyła oczy.
Doszła.
W końcu, po tylu latach osiągnęła orgazm.
Uśmiechnęła się szczęśliwa. Była wolna. Wreszcie zrzuciła z siebie kajdany, które krępowały ją przez tak długi czas.
Spojrzała na zmasakrowaną twarz swojego męża.
Tak, była szczęśliwa.
Uniosła głowę i oddała się rozkoszy, która w jakiś sposób dodała jej sił.
Ponownie uniosła młotek
Opadał coraz szybciej i szybciej.






14 września 2012







wtorek, 5 marca 2013

"Teściowa."

Z okazji Dnia Teściowej specjał. Jeden z utworów, z których jestem najbardziej dumny.










Prawdopodobnie nigdy nie poznamy dokładnych szczegółów tego, co wydarzyło się w piwnicy niewielkiego domu jednorodzinnego w Mardzewie, a co było jedynie preludium do późniejszych, mrożących krew w żyłach wydarzeń.
Ów dom zamieszkiwało młode małżeństwo, Wiktoria i Adam Boryńscy. Wiktoria pracowała w miejskim salonie fryzjerskim, a Adam był budowlańcem. Na biedę nie narzekali, sąsiedzi, których swoją drogą nie mieli zbyt wielu, ponieważ ich dom znajdował się na obrzeżach miasteczka, nie skarżyli się na Boryńskich. Ot, zwykłe małżeństwo, nie sprawiające nikomu problemów, ogólnie lubiane w lokalnym społeczeństwie.
Nie wiadomo, kiedy zaczął się ich koszmar, gdyż przez ładnych parę lat żyli w zdrowiu, szczęściu i miłości.
Wszystko zaczęło się jesienią, w roku dwa tysiące dziewiątym, kiedy to firma, w której pracował Adam, przez dłuższy czas nie otrzymywała żadnych zleceń. Szefostwo starało się, jak mogło, prowadziło różne przetargi, transakcje, jednak ich wysiłki spełzały na niczym. Kilkudziesięciu pracowników Mar – Budu wylądowało na bruku.
W tym czasie Adam szukał jakiejkolwiek dorywczej pracy, jednak bez powodzenia. W wyniku tego większą część czasu spędzał w domu .
Rodzina Boryńskich miała szczęście, że salon Wiktorii dobrze prosperował, w związku z czym nie narzekała na brak klientów, inaczej mogło by być z nimi krucho.
Ruch był tak duży, że nieraz kobieta musiała zostawać po godzinach. Nie robiłaby tego, gdyby Adam miał pracę; wtedy nie musiałaby się martwić o pieniądze. Z dwóch pensji mogliby swobodnie wyżyć. Jednak w takiej sytuacji, jakiej się znajdowali, potrzebny był im każdy grosz.


Dom, w którym mieszkali był zbudowany w stylu gotyckim, dwupiętrowy, ze spadzistym da-chem, pokrytym jasnoczerwonymi dachówkami.
Adam nie chciał kupować tak dużego domu, skoro ich rodzina liczyła jak na razie dwie osoby, ale Wiktoria potrafiła być przekonująca. Według niej, wkrótce ich rodzina się powiększy, a maluchy przecież muszą mieć miejsce, gdzie mogłyby się wyszaleć.
I tak Adam musiał przyznać żonie rację, gdyż sam chciał w najbliższym czasie dorobić się potomków… albo chociaż jednego.
W październiku Wiktoria wyjechała na jakiś czas do swojej rodziny, mieszkającej kilkanaście kilometrów od Mardzewa.
Adam został w domu, gdyż wciąż szukał pracy, a poza tym matka Wiktorii była osobą, której Adam szczerze nienawidził. Od chwili, gdy ją poznał nie była do niego przychylnie nastawiona. Myślał, że z czasem jej nastawienie do niego jakoś się zmieni, jednak nadaremnie – wredna istota siedząca w jej wnętrzu coraz bardziej uprzykrzała mu życie.
Dlatego, gdy żona oznajmiła pewnego wieczoru, że wybiera się na jakiś czas do rodziców, nie musiał nic jej mówić; doskonale wiedziała, że nie ma szans namówić go na wyjazd. Mimo całego jej wdzięku i uroku, w tej jednej kwestii Adam pozostawał nieugięty.
Nienawidził swojej teściowej.
Zbyt często wtrącała się do ich prywatnego życia. Do jego życia. Co innego, gdyby odwiedzała Wiktorię, gdy pracował, albo w jej salonie... Ale ta podła stara baba przychodziła akurat wtedy, gdy wracał zmęczony do domu i jedyną rzeczą, jakiej pragnął, to relaks przy meczu z butelką dobrego piwa w ręce.
Starał się być uprzejmy, kulturalny, miły... ale ileż można? Adam Boryński był spokojnym człowiekiem, choć gdzieś w głębi posiadał pierwiastek odpowiedzialny za dość niepokojące skłonności do budzących grozę zachowań.
Jednak jak do tej pory owa mroczna strona Adama spoczywała w uśpieniu, choć każde spotkanie z teściową nieubłaganie przybliżało chwilę, w której Adam przestanie być... miły.
W piątek, dwudziestego trzeciego października, Wiktoria wsiadła do samochodu i ruszyła w przejażdżkę do pobliskiego miasteczka.
Przed odjazdem przytuliła męża i pocałowała go w policzek, obiecując, że do końca miesiąca wróci. W pracy znalazła zastępstwo, więc mogła sobie pozwolić na małe wakacje.
Adam podszedł do auta i poklepał dach, dając znak, że może śmiało jechać. Wiktoria zatrąbiła krótko i ruszyła z podjazdu, wyjeżdżając na ulicę. Boryński stał jeszcze kilka minut na podjeździe, ręce założywszy na piersi. Obserwował oddalającą się ciemnoniebieską skodę, dopóki całkowicie nie zniknęła mu z oczu.
Zaczął kropić deszcz. Adam westchnął i wrócił do domu.
Czekał go tydzień samotności.
Wszedł do domu i zaciągnął się jego zapachem.
Oddychał powoli, głęboko. Słyszał każde skrzypnięcie deski, od piwnicy, aż po strych.
Nie tracąc czasu, zszedł do piwnicy, jego miejsca zen, miejsca, gdzie nawet Wiktoria nie miała wstępu.
W piwnicy Adam czuł się... bezsensownym byłoby określenie tego stanu słowami „jak w domu”, jednak tak właśnie było. W podziemiach, w chłodnym mroku zalegającym niewielkie pomieszczenie Adam Boryński czuł się bezpiecznie. Wiedział, że tu nic mu nie grozi, nikt nie będzie mu przeszkadzał, ani nic z tych rzeczy.
Było mu tak dobrze, że kilka miesięcy po wprowadzeniu się do tego domu zdecydował się odizolować niewielkie pomieszczenie w północnej części piwnicy. I o ile we właściwej piwnicy były niewielkie okienka, które dawały nieco światła, o tyle w dodatkowym pomieszczeniu nie było żadnego, znajdowało się ono w kompletnej ciemności. Na dodatek, żeby się do niego dostać, po otworzeniu drzwi, które Adam zamykał na ciężką, żelazną kłódkę, a klucz do niej zawsze nosił na cienkim rzemyku na piersi, trzeba było zejść po wąskich, nierówno wyciosanych schodkach. Niewielki korytarzyk, w jakim się znajdowały był niezwykle duszny i pogrążony w nieprzeniknionym mroku, więc Adam musiał schodzić powoli, ręką opierając się o chropowatą ścianę.
Gdy wszedł, zamknął za sobą drzwi na potężny rygiel, mimo iż nikogo nie było w domu i nie będzie przez następny tydzień.
Po chwili rozległ się cichy tupot stóp mężczyzny, gdy schodził po schodach.
Gdy stanął w progu niewielkiego pomieszczenia, pochylił się i zaczął szukać czegoś na ziemi. Przez chwilę jego palce błądziły w poszukiwaniu upragnionej rzeczy, aż w końcu ją znalazły i zacisnęły na niej z lubością. Boryński wyprostował się, sięgając do kieszeni. Wyciągnął z niej zapalniczkę i odpalił znalezioną świeczkę.
Jego twarz rozpalił nikły blask ognia, który po chwili gwałtownie się zachwiał, gdy mężczyzna wypuścił nosem powietrze.
Adam Boryński wszedł do pokoiku i zamknął za sobą duże stalowe drzwi, które od wewnątrz posiadały kilka potężnych zamków.
Nie wiadomo, co się działo w czasie, gdy Adam przebywał w piwnicy, żaden z sąsiadów nie ma o tym zielonego pojęcia.
Ten i ów wspomina zdawkowo o dziwnych odgłosach dobiegających właśnie z podziemi. Dodatkowo, podobno cały dom drżał, jakby nawiedziło go jakieś niesamowite trzęsienie... choć było to tylko delirium wstrząśniętych mieszkańców obrzeży Mardzewa, niektórzy nie ukrywali panicznego lęku, za każdym razem, gdy ktoś wspominał przy nich o domu Boryń-skich. Ponadto sąsiedzi zauważyli, że podczas burzy, która szalała nad Mardzewem w weekendową noc, epicentrum wyładowań znajdowało się dokładnie nad domem Boryńskich.
Kilka godzin później, gdy nad światem zapanował mrok, Adam wyszedł z podziemnego pomieszczenia i wolnym krokiem poszedł na górę. Nie ściągając ubrania padł na małżeńskie łoże i nawet nie spostrzegł się, kiedy usnął.


Gdy obudził się w sobotę około jedenastej przed południem, zszedł na dół i skierował się prosto do piwnicy. Spędził tam trzy godziny, po czym wyszedł do kuchni, zrobił sobie kilka kromek chleba z szynką, nałożył je na talerz i wrócił do mrocznych podziemi.
Wyszedł z niej około godziny dwudziestej trzeciej, ociężałym krokiem powlókł się na górę, po czym osunął się na łóżko twarzą do poduszki.
W niedzielę sytuacja się powtórzyła, z tym jedynie wyjątkiem, że podczas powrotu na górę już nie szedł, lecz prawie biegł, zupełnie, jakby przed kimś uciekał.
Przed kimś, albo... przed czymś.
Wypadł z korytarza, zatrzasnął za sobą drzwi, po czym trzęsącymi się ze strachu rękoma rozpaczliwie próbował zamknąć kłódkę. Ślizgała się w jego spoconych dłoniach, ale w końcu usłyszał upragnione szczęknięcie zamka. Rzucił się w stronę schodów prowadzących do wyjścia i wbiegł po nich, skacząc po dwa, trzy stopnie na raz, co nie zdarzyło mu się od kilkunastu lat.
Zatrzasnął za sobą drzwi piwnicy i pędem pobiegł na górę.
Wbiegł do sypialni, zamknął za sobą drzwi, wziął z szafki klucz, włożył do zamka i przekręcił. Dopiero wtedy odetchnął głęboko, a jego oddech nieznacznie się uspokoił.
Położył się do łóżka, ale tej nocy nie zmrużył oka. Leżał sztywno, ręce założywszy za głowę i tępo wpatrując się w sufit. Na brodzie miał kilkudniowy zarost, ale był kompletnie tego nie świadomy.
Jego umysłem zawładnęło to, co się zdarzyło w piwnicy.
Jak się okazało, modły zostały wysłuchane, jednak Adam najwyraźniej nie potrafił kontrolować tego, co sam przywołał.
W wyniku tego to coś zaczynało powoli przejmować jego ciało, wypierając z niego pierwotnego właściciela. Do umysłu jeszcze nie dotarło, ale była to kwestia godzin.
Jutro o tej porze... Umysł Adama Boryńskiego nie będzie istniał.


Obudziwszy się w poniedziałek, po raz ostatni zszedł do piwnicy. Spędził tam kilka godzin. W tym czasie dom zdawał się zastygnąć w oczekiwaniu. Wstrzymał oddech i czekał na to, co się wydarzy.
Z dołu dobiegał monotonny, niski głos Adama, który wyśpiewywał potężnym głosem niezrozumiałe frazy.
Dźwięk wznosił się na wysokość niemalże operowych kontratenorów, choć gdyby ktoś go wtedy usłyszał, stwierdziłby, że po prostu śpiewa falsetem.
Po kilku dłuższych dźwiękach gwałtownie, lecz płynnie opadał tak głęboko, że aż trudno to sobie wyobrazić. Gdyby usłyszał to fachowiec, mógłby stwierdzić, że tym razem Adam osiągnął skalę głosu zbliżoną do basso profondo, najniższego głosu, jaki może wydobyć z siebie mężczyzna.
Po tym niesamowitym popisie wokalnym zapadła kompletna cisza.
W końcu, około godziny dwudziestej drzwi się otworzyły. Kłódka zakołysała się lekko.
Po chwili z mroku wyszedł Adam Boryński. Zmienił się nie do poznania. Twarz wyszczuplała, kości policzkowe były wyraźniej zarysowane. Przez weekend stracił kilka(naście?) kilogramów, więc ubranie, łagodnie rzecz ujmując, na nim wisiało. Pod oczami, na bladej jak kreda twarzy widniała opuchlizna.
Powoli, ale tym razem stanowczo, sztywno wyprostowany, wszedł na górę.
Otworzył szafę w ich sypialni i zlustrował jej wnętrze. Jego wzrok zatrzymał się na chwilę garniturze, który kilka lat temu miał na sobie w dniu ślubu z Wiktorią.
Nachylił się i z dolnej półki wyciągnął starannie złożone ubranie robocze. Zrzucił z siebie domowy strój i założył spodnie, w których pracował. Do tego doszła koszula w kratę. Przeglądnął się w lustrze, sprawdzając, jak wygląda. Gdy uznał, że wszystko w porządku. wrócił na dół, założył pas z narzędziami i wyszedł na zewnątrz, zostawiając uchylone drzwi od domu.
Powoli, niespiesznie ruszył drogą dokładnie w tą samą stroną, w którą w piątek pojechała Wiktoria.
Wędrówka do domu teściów zajęła mu trzy godziny.
Gdy w końcu znalazł się pod ich domem, było kilka minut po drugiej w nocy. Ostrożnie wszedł na ganek. Położył dłoń na klamce i delikatnie nacisnął. Bez skutku, drzwi były zamknięte.
Wyszedł z powrotem na ulicę. Spojrzał w górę, na ciemne tafle okien na pierwszym piętrze. Jest tam. Śpi.
Mężczyzna zmrużył oczy i ponownie, energicznie wszedł na ganek i nie zwalniając wyważył drzwi potężnym kopnięciem. Na nogach miał ciężkie, skórzane obuwie, więc w chwili uderzenia w drewniane drzwi rozległ się spory huk, którego nie mógł stłumić.
Zamek pękł, a drzwi uchyliły się z przeciągłym skrzypnięciem. Chwycił w dłoń pistolet na gwoździe, taśmę z „amunicją” zarzucając sobie a ramię. Złapał go pewnie obiema dłońmi, czekając.
Już po chwili usłyszał warczenie z głębi domu i tupot psich łap. Olbrzymi wilczur wyłonił się z mrocznego wnętrza domostwa i wyszedł na ganek. Z gardła wydobywały się ciche, chrapliwe szczeknięcia. Adam wyraźnie widział wyszczerzone kły i ślinę ściekającą z pochylonego łba wilczura.
Ogon psa powoli kiwał się na boki, jakby zwierzę, choć agresywnie nastawione, z zainteresowaniem czekało, co zrobi przybysz.
Boryński nie zastanawiając się długo, przycelował i bez wahania nacisnął spust. Z lufy pistoletu, przy akompaniamencie płaskiego trzasku wystrzeliła seria gwoździ. W ciągu ułamka sekundy wszystkie znalazły się w czaszce psa. Wilczur padł na ziemię. Łapy przez chwilę jeszcze spazmatycznie drgały w przedśmiertnych konwulsjach; zwierzę sprawiało wrażenie, jakby rozpaczliwie próbowało uciec. Z pyska dobiegało ciche rzężenie zmieszane ze skowytem przepełnionym niewysłowionym bólem.
To zdumiewające, ale mimo iż gwoździe zapewne dotarły do mózgu, pies wciąż oddychał.
Boryński stanął nad nim. Zamglone oko owczarka zwróciło się w jego stronę.
Ciałem psa co rusz miotały porażające spazmy bólu.
Adam uniósł lewą nogę i z całej siły docisnął do ziemi, celując w klatkę piersiową zwierzęcia.
Przez krótką chwilę Boryński tupał nogą, aż w końcu usłyszał cichy chrzęst świadczący o pęknięciu klatki piersiowej. Pies zawył cicho po raz ostatni, a dźwięk, jaki z siebie wydał, był zatrważająco podobny do ludzkiego.
W końcu ciało umęczonego zwierzęcia znieruchomiało na stałe.
Zerwał się lekki wietrzyk, delikatnie mierzwiąc sierść psa, z którego pyska, oczu, uszu i nosa leniwie sączyła się krew.
Boryński otworzył drzwi na oścież i wszedł do domu. Niewiele się zastanawiając od razu skierował się na górę. Ostrożnie stawiał kolejne kroki, starając się nikogo przedwcześnie nie zbudzić. W końcu znalazł się w korytarzu, w którym znajdowały się drzwi do pokoi oraz łazienki.
Skręcił w lewo i udał się do najdalszego pokoju. Stanął pod drzwiami, nasłuchując. Z wnętrza dochodziło jedynie ciche chrapanie.
Nie mógł jednak rozpoznać, czy należy do kobiety, czy mężczyzny.
Adam zacisnął dłoń na pistolecie i nacisnął klamkę. Ustąpiła bez trudu. Po cichu wślizgnął się do wnętrza, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Przez jakiś czas, kilka, może kilkanaście minut stał nieruchomo przy drzwiach, cierpliwie oczekując momentu, w którym jego oczy przyzwyczają się do mroku.
Gdy w końcu ciemna plama przed oczyma mężczyzny wreszcie zaczęła nabierać znajomych kształtów, rozejrzał się na boki w poszukiwaniu klucza. Leżał na toaletce, stojącej w rogu pokoju. Podszedł do niej ostrożnie, delikatnie chwycił kluczyk i wrócił do drzwi. Włożył go do środka i dwukrotnie przekręcił, starając się zrobić to jak najciszej. Schował go do kieszeni i unosząc pistolet podszedł do łóżka.
Leżały w nim dwie postacie, przykryte grubą kołdrą. Od razu rozpoznał Jadwigę, swoją teściową. Jej olbrzymi kałdun wyraźnie kontrastował z płaskim brzuchem jej męża. Usta wykrzywił mu wściekły grymas. Postanowił, że najlepsze zostawi sobie na koniec.
Przeszedł na drugą stronę łóżka i stanął nad teściem.
Starszy, łysy mężczyzna leżał na prawym boku, więc Adam był zmuszony się pochylić. Przez kilka sekund wpatrywał się w spokojne, pomarszczone oblicze teścia, wspominając wszystkie chwile, jakie spędził w jego towarzystwie.
Gdyby w jego ciele ostała się choć niewielka cząstka tego, kim był jeszcze dwa dni temu, zapewne oszczędziłby staruszka, bo w końcu on nie zalazł mu za skórę. W przeszłości często jeździli razem na ryby, pijąc piwo i opowiadali sobie świńskie kawały. Jednak to, co Adam przywołał podczas tajemniczych posiedzeń w piwnicy, wyżarło go od środka, pozostawiając jedynie pustą skorupę, w której mogło egzystować tak długo, jak mu się podobało.
Adam przekrzywił głowę w bok; wyglądał teraz jak pies, merdający radośnie ogonem z radości.
Wycelował w twarz mężczyzny i kilkakrotnie nacisnął spust. Kilkadziesiąt gwoździ zmieniło ją w krwawą maskę; teść Adama umarł w ułamku sekundy.
Gwoździe wbiły się w czoło, przebijając się przez czaszkę, w zamknięte powieki, spod których wartkim strumieniem popłynęły oczodoły, w policzki, usta, szyję. Kilka z nich przebiło tętnicę, w związku z czym ciepły strumień krwi chlusnął prosto na Adama. Boryński nie zdołał zrobić uniku - jego twarz oblała ciepła posoka.
Z ust starca wydobyło się ciche rzężenie, szczupłym ciałem wstrząsnął potężny dreszcz, zapewne w chwili uszkodzenia mózgu, po czym znieruchomiał.
Jadwiga również drgnęła i otworzyła oczy. Leżała na lewym boku, więc nie widziała Adama.
Ten się wyprostował i mruknął dziwnym, nie swoim głosem, znacznie niższym, niż jego normalny.
- Cześć, mamuśka.
Jadwiga gwałtownie obróciła się, a gdy zobaczyła, że obok niej leżą zmasakrowane zwłoki jej męża, a przy nim stoi... Adam, Adam Boryński, w dodatku cały we krwi, z jej gardła mimowolnie wydobył się krzyk przerażenia.
- C – co tu robisz?!
- Przyszedłem cię odwiedzić, mamuśka – rzekł Adam, ukazując równe, białe zęby.
Jadwiga nic nie odpowiedziała, zamiast tego zerwała się z łóżka i rzuciła w stronę drzwi. Jej olbrzymi brzuch kołysał się na wszystkie strony, koszula nocna pękała w szwach.
- Nie uciekniesz mi, maleńka – mruknął do siebie Adam, unosząc pistolet. Ponownie rozległ się suchy trzask. Kobieta krzyknęła cicho i runęła na podłogę. Gdy upadła, szyba w toaletce zadrżała groźnie.
Spojrzała na swą prawą nogę. Z łydki wystawała garść gwoździ, a krew tryskała na wszystkie strony.
Usiłowała się podnieść i chwycić klamki, jednak ból okazał się być zbyt porażający. Ponownie osunęła się na ziemię.
W tym czasie Adam obszedł łóżko. Pistolet rzucił na pościel. Z pasa wyciągnął dość spory młotek i powoli, niespiesznie podszedł do teściowej.
Kobieta, widząc obłęd w oczach mężczyzny, krzyknęła rozpaczliwie.
- Odejdź ode mnie! Zostaw mnie!
Boryński klęknął przy leżącej na ziemi Jadwidze i uniósł młotek.
- Co... co robisz?! Przestań!
Obuch uniósł się centymetr wyżej, po czym runął w dół. Rozległ się głuchy dźwięk, gdy młot uderzył w głowę kobiety, która odbiła się od podłogi jak piłka.
- Ab Aeterno... – rozległ się syczący głos Adama.
Szok i ból spowodowały, że Jadwigę zamroczyło.
Adam jednak nie tracił czasu. Młotek ponownie się uniósł, a z ust mężczyzny wypłynęły kolejne słowa:
- Ad limina – w tym momencie syk ustał, bowiem młotek ponownie uderzył w głowę kobiety. - Mortem et extra...
Z głowy teściowej Adama pociekła krew. Była w zbyt wielkim szoku, by mogła cokolwiek powiedzieć, a tym bardziej protestować. Mogła jedynie niemrawo machać rękoma, próbując wytrącić napastnikowi młotek. Jednak ten wyciągnął z kieszeni w pasie gwóźdź, chwycił dłoń kobiety i siłą docisnął ją do ziemi. Rozłożył nadgarstek i z całej siły uderzył młotkiem w główkę gwoździa.
- Abyssus... Abyssum invocat...
Kobieta jęczała cicho, nie wiedząc, co się dzieje; głowa kołysała się na boki, z czoła obficie lała się krew.
Boryński chwycił drugą rękę i ponownie uderzył młotkiem.
- E tenebris...
Po chwili obie ręce Jadwigi były przybite do drewnianej podłogi.
Zakrwawiony obuch młotka znów uniósł się nad głowę Adama.
Znów zaczął syczeć łacińskie słowa, które w niesamowity sposób zgrały się z rytmem uderzeń młotka w głowę kobiety. Po każdym słowie następowała przerwa, w której rozlegało się tępe uderzenie i ciche stęknięcie bezbronnej kobiety.
- Veteris – vestigia – flammae - ardere – denuo...
W tym momencie kobieta umilkła, jej ciało się rozluźniło i nie stawiało oporu. Ale Adam, ogarnięty nieziemskim obłędem nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Zakrwawiony młotek wznosił się i opadał w jego pewnym uścisku. Cienkie strużki krwi spływały Boryńskiemu za rękaw koszuli, ale na to też nie zwracał uwagi; w całości poświęcony był na coraz szybszych uderzeniach.
- Iure – Sanguinis... Mors – tua – vita – mea – aeternum... Terra – es – terram - ibis...
W końcu czaszka kobiety pękła na kilka części, skóra na twarzy rozeszła się, jak stary materiał. Teraz ręka Adama poruszała się z zawrotną prędkością a słowa, które wraz ze śliną wydostawały się z jego sinych ust powoli stawały się natarczywe. Każdy wyraz był wypowiedziany szybciej i wyraźniej niż poprzedni. Dłuższe kwestie sylabizował; po każdej sylabie następowało ohydne plaśnięcie, gdy młotek trafiał w mózg kobiety, bądź cichy stukot, gdy zahaczał o czaszkę.
- Ecce quo – modo Mori – tur! Hoc susti – nate Dam – nosa HEREDITAS!
Opamiętał się po dłuższym czasie. Z głowy Jadwigi została ogromna, krwawa plama, która leniwie wsiąkała w drewnianą podłogę. Niewielkie kawałki mózgu porozrzucane wokół mężczyzny w mroku zalegającym pokój wyglądały jak olbrzymie zęby.
Do obucha młotka poprzyczepiały się niewielkie odłamki mózgowia, zabarwione na czerwono.
Adam Borynski dyszał ciężko. Od ciągłego machania rozbolała go ręka.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Usłyszał głos Wiktorii. Usłyszała stukanie młotka i przyszła sprawdzić, czy z rodzicami wszystko w porządku.
Ogarnięty szałem mężczyzna w jednej chwili podniósł się, konstatując, że to jeszcze nie koniec.
Chwycił młotek, przekręcił klucz w drzwiach i gwałtownie je otworzył. Rzucił się na żonę z młotkiem wysoko uniesionym wysoko nad głową. Zaskoczona widokiem zakrwawionego męża Wiktoria nie zdążyła uchylić się przed ciosem. Młot trafił ją w lewą skroń. Zachwiała się i cofnęła pod ścianę. Adam zamachnął się i ponownie uderzył kobietę.
Wiktoria upadła na ziemię. Młot przeciął skórę na głowie, krew zaczęła zalewać jej oczy.
- Adam! Co się z tobą dzieje! Przestań! Oszalałeś?! To ja Wiktoria!
Boryński nic nie mówiąc wrócił do pokoju. Jego but trafił dokładnie w pozostałości po czaszce te-ściowej. Chwycił z łóżka pistolet na gwoździe i wrócił na korytarz.
Gdy Wiktoria zobaczyła, co trzyma w ręce, podniosła się ciężko i opierając o ścianę jak najszybciej próbowała dostać się do schodów. Za plecami usłyszała przerażający, syczący głos męża.
- Terra es...!
Po chwili do jej uszu dobiegł suchy trzask i niemal w tej samej chwili poczuła paraliżujący, obezwładniający ból w lewym ramieniu. Ciało Wiktorii wygięło się pod dziwnym kątem. Prawie się przewróciła, lecz w ostatniej chwili złapała równowagę i popędziła ile sił w nogach w stronę schodów.
- Terram ibis!
Gwoździe tkwiące w ramieniu sparaliżowały całą rękę.
Wiktoria dotarła do schodów i już miała chwycić się poręczy, gdy Adam, powoli zmierzający jej śladem ponownie nacisnął spust. Tym razem celował w prawe ramię. Jego żona krzyknęła cicho, tracąc równowagę i upadając na ziemię tuż przy schodach.
Boryński podszedł do niej, pistolet na gwoździe zatykając za pas. Chwycił ją za koszulę nocną, pomagając jako tako stanąć na nogach.
- Adam... Kochanie... Przestań, proszę... nie zabijaj mnie... kocham cię... to boli... proszę... przepraszam... – wystękała Wiktoria, znajdując się na samej krawędzi schodów... i świadomości.
Boryński przez chwilę wpatrywał się swoimi zielonymi oczami w duże, brązowe, przepełnione bezgranicznym strachem oczy, aż w końcu puścił ją, cofając się dwa kroki do tyłu.
- Jesteś taką samą suką, jak twoja matka - mruknął, po czym wymierzył Wiktorii potężne kopnięcie prosto w klatkę piersiową.
Z ust kobiety wydobył się przeciągły jęk cierpienia, gdy jej stopy oderwały się od ziemi, a ona sama runęła w dół schodów.
Adam podszedł do krawędzi w chwili, gdy jego żona uderzyła plecami o drewniane kanty stopni. Ciało Wiktorii koziołkowało, turlało się, aż w końcu, w chwili, gdy usłyszał dźwięk łamanego karku, na twarzy Boryńskiego zakwitł ponury uśmiech.
Zszedł na dół, wymijając leżącą w nieprawdopodobnej pozycji żonę, nie zaszczycając jej nawet jednym spojrzeniem.
Głowa Wiktorii ułożyła się tak, że mogła widzieć drzwi wejściowe i truchło psa leżące w progu. Zobaczyła również Adama, który przez nie wyszedł, zgrabnie wymijając rozciągnięte na ganku zwierzę.
Potem iskierki życia w oczach kobiety się dopaliły i Wiktoria utonęła w czarnym bezmiarze śmierci.


Gdy Adam wrócił do domu, było po szóstej rano. Na dworze nieznacznie się rozjaśniło, jednak świat wciąż pogrążony był w głębokim śnie.
Wszedł przez uchylone drzwi i zamknął je za sobą. Kierowany obcą wolą zszedł do piwnicy. Otworzył kłódkę i wszedł do korytarza. Zamknął za sobą stalowe drzwi i prawdopodobnie pogrążył się w medytacjach.
Choć to jedynie przypuszczenie, zdaje się być bardzo prawdopodobne, ponieważ żaden z sąsiadem nie słyszał w nocy z poniedziałku na wtorek żadnych hałasów.
Nie wiadomo, czy Boryński w ciągu dnia wyszedł z piwnicy. Gdy sąsiedzi odkryli skutki jego nocnej wizyty w domu teściów, wezwali policję. Jeden radiowóz przyjechał do Boryńskich. Weszli do domu i rozpoczęli przeszukiwanie. Gdy nikogo nie znaleźli, jeden z funkcjonariuszy zdecydował, że zejdą do piwnicy. Znaleźli drzwi z dużą kłódką. Rozwalili ją i zeszli do ciemnego korytarza.
Wyważyli kolejne, napotkane na końcu i znaleźli się w dusznym, cuchnącym pomieszczeniu. Owionął ich dziwny, nie do sprecyzowania odór połączony z zapachem krzepnącej krwi. W świetle latarek znaleźli mnóstwo świec poustawianych w kręgach. Na środku pomieszczenia znajdował wyrysowany na podłodze pentagram, a w jego środku, na niewielkim krzesełku siedział Adam Boryński.
Głowę miał odrzuconą do tyłu, oczy lekko przy-mknięte. Z poszarpanej szyi wystawało kilka gwoździ; obok krzesełka, przy zwisającej bezwładnie prawej ręce leżał pistolet na gwoździe, spryskany – jak się okazało podczas specjalistycznych badań – krwią co najmniej dwóch osób.
Na ten widok jeden z policjantów dostał mdłości i musiał zaczerpnąć świeżego powietrza.
Drugi natomiast przez przypadek odkrył napisy na ścianach. Drżący strumień światła z latarek natrafił na łacińskie inkantacje, których ze względu na niewyraźne pismo, nikt nie mógł odczytać.
Wyjątek stanowiło jedno zdanie:
Negotium perambulans in tenebris, które, jak się okazało po konsultacji z fachowcem, znaczyło: „Zaraza, która przychodzi w ciemności”. Było to zdanie, które mimo tego, że bardzo niewyraźnie zapisane, dało się odczytać.
Przy bliższych oględzinach, dało się również odczytać długą inkantację, która mogła być swoistym zaklęciem:


Ab Aeterno, 
Ad limina Mortem et extra, 
Abyssus Abyssum invocat 
E tenebris, 
Veteris vestigia flammae ardere denuo 
Iure Sanguinis,
Mors tua, vita mea aeternum 
Terra es, terram ibis 
Ecce quomodo Moritur, 
Hoc sustinate Damnosa hereditas.”

Policjanci skonsultowali się z pewnym profesorem, wykładającym łacinę na uczelni, która znajdowała się w jednym z większych miast sąsiadujących z Mardzewem.
Według niego, należało to tłumaczyć w następujący sposób:


Od początków Czasu, 
Do kresów Śmierci i pomiędzy, 
Piekło wzywa Piekło, 
Na zewnątrz Ciemności, 
Gasnący starożytny płomień wzniecił się na nowo 
Poprzez rytuał Krwi, 
Musisz umrzeć, bym mógł żyć wiecznie 
Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz 
Ujrzyj ścieżkę Śmierci, 
A przetrwasz dziedzictwo Potępionych.”


Nie udało ustalić się przyczyny szaleństwa u Adama. Po zbadaniu przez techników miejsca, w którym znaleziono Boryńskiego, ustalono, że mężczyzna próbował coś przywołać... o czym mogą świadczyć chociażby dziesiątki niemożliwych do rozszyfrowania zaklęć i inkantacji.
Jedno jest pewne – coś go opętało i skłoniło do popełnienia tak odrażającej zbrodni.
Co to było? Czym to było? Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, co było odpowiedzialne za ten koszmar...
Być może było o tym napisane na ścianach w ukrytym, podziemnym pomieszczeniu pod piwnicą.
Czy o to chodziło?
Negotium perambulans in tenebris...?





11 – 17 lipca 2011



Motyw muzyczny:


poniedziałek, 4 marca 2013

"Iluzja".

Jeden z najnowszych utworów, opublikowany na początku 2013 roku. Jest to jedno z dwóch opowiadań, napisanych wspólnie z początkującym pisarzem, Adrianem Aleksandrowiczem.






Marek, ośmioletni chłopczyk o czarnych jak smoła włosach, uwielbiał pociągi. Za każdym razem, gdy idąc z rodzicami przez miasto zobaczył w sklepowych wystawach zabawkę, mającą cokolwiek wspólnego z koleją, bez wahania podbiegał do szyby
i wpatrywał się w nią rozmarzonym wzrokiem
Pewnego dnia cała rodzina wybrała się nad morze. Okazało się, że czeka ich postój na jednej ze stacji, usytuowanej w środku lasu. Po jednej stronie torów stał niewielki daszek z rozkładem jazdy
i kilka ławek dla podróżnych. Po drugiej zaś niewielki budynek, wyglądem przypominający miniaturową portiernię, w którym można było zaopatrzyć się w bilet. W oknie siedziała kobieta, która sprawiała wrażenie śmiertelnie znudzonej. Ponadto wyglądało na to, że ledwo mieści się w środku.
 Rodzina Marka miała pecha. Zbliżała się pora posiłku.
 Korzystając z kilkunastu minut wolnego czasu, wysiedli
z wagonu i skierowali się stronę kobiety w oknie.  Mieli nadzieję, że uda im się kupić coś, co będzie zdatne do spożycia. Marek odprowadził ich do drzwi. Gdy zniknęli mu z pola widzenia, jego wzrok przykuł las. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w przestrzeń między drzewami, zupełnie, jakby dostrzegał tam cały sens swojego istnienia. Akurat nadchodził zmierzch, więc las powoli ukazywał swoje prawdziwe oblicze
Uniosłem w górę lewą rękę  i pomachałem mu. Miałem na sobie strój maszynisty, do twarzy przykleiłem szeroki uśmiech. Dziecko odpowiedziało tym samym, w końcu w prawej dłoni ściskałem to, czego tak bardzo pragnął. Piękną, dużą lokomotywę. Mój strój i to , co trzymałem w ręku, było zasługą tylko i wyłącznie jego wyobraźni. Oblizywałem się na widok jego niewinnych oczu, podczas gdy na jego twarzy wciąż widniał szeroki uśmiech. Nagle zdecydowałem, że  odejdę. Tak po prostu. Powoli wszedłem między pierwsze drzewa, starając się zwabić go w głębiej w las. Udało mi się, dzieci są bardzo naiwne. Oszukiwanie ich jest tak proste, że powoli zaczyna mnie to nudzić. Między drzewami szybko zapadał mrok. Tak, to mój czas, czas żeru!
W końcu postanowiłem dać mu to, co chciał. Podarowałem mu zabawkę, tę lśniącą, dużą lokomotywę. Położyłem ją między drzewami, w samym środku lasu. Chłopiec podbiegł do niej, usiadł
i zaczął się bawić, całkowicie zapominając o bożym świecie Po kilku minutach jednak oprzytomniał nieco. Strach podstępnie zakradł się do jego duszyczki. Czar prysł i w końcu był w stanie dostrzec, że nie trzyma bogato ozdobionej lokomotywy, lecz piękną i niesamowitą dłoń. Całkiem świeżą, z miejsca, gdzie niedawno zaczynał się nadgarstek, wciąż leniwie wypływała krew. Krew, w której skąpane były obie ręce Marka
Z jego gardła zaczął wydobywać się rozpaczliwy szloch. Nie miał odwagi, by wykonać jakikolwiek ruch. Odczołgał się od krwawiącej dłoni i oparł o drzewo. Już nie płakał, spływające po policzkach łzy zamieniły się w krzyk.
 Tak… to ta chwila… to, co kocham. Zamknął oczy, ale niemal w tej samej chwili usłyszał szmer liści. To byli jego rodzice. Jednak było w nich coś przerażającego, zmienili się. Ich usta były szeroko otwarte. Oczy uciekły w tył głowy. Wpatrywali się w niego samymi białkami. W rękach trzymali kawałki szkła. Kazałem im wybić szybę  w wagonie i przyjść tutaj. Chciałem mieć ich wszystkich w jednym miejscu.
Klęknęli przy swoim synku i unosząc dłonie do szyi, poderżnęli sobie gardła. Nim ich głosy zamieniły się w desperackie rzężenie, szepnęli cicho:
- Ubierz się, bo będzie ci zimno. I wytrzyj nos.
 Po chwili szepty ucichły, a oni sami osunęli się na ziemię. Byli moimi lalkami.
Chłopiec wpadł w obłęd. Zaczął biegać w kółko, szarpiąc się za włosy. Był tak przerażony, że kilka z nich wyrwał, ale zdawał się nie czuć bólu. Gdy już się zmęczył, upadł na twarz przy wysokim świerku. Wtedy zza pnia wyszła łudząco podobna do niego dziewczynka, dla osób postronnych mogłaby być jego siostrą. Miała na sobie śliczną, różową sukienkę. Marek nie chciał na nią patrzeć, bał się.
A ja karmiłem się tym strachem.
Dziewczynka podała mu rączkę i pomogła wstać. Uśmiechnęła się słodko i powiedziała:
- Chcesz się stąd uwolnić?
 Chłopczyk bez wahania pokiwał potakująco głową. Dziewczyna zrobiła trzy kroki wstecz i elegancko pomalowanymi paznokciami wydłubała sobie oczy. Z jej ust wydobył się głośny krzyk. Przerażone do granic możliwości i nie mające pojęcia, co się dzieje, dziecko odskoczyło od niej jak najdalej.
Gdy się boicie potraficie tak bardzo walczyć o życie.
 W końcu podbiegł do mnie.
- Nic ci już nie grozi, mam dla ciebie nagrodę – powiedziałem.
 Był już w takim stanie, że nie mógł już mnie usłyszeć, nie wspominając o wypowiedzeniu jakiegokolwiek słowa. Pochyliłem się i przetarłem chusteczką jego zapłakane oczy. Spojrzałem
w głębokie, brązowe oczy. Zupełnie, jakby ich widok mnie złamał. Malec zasługiwał na nagrodę, ze względu na to, przez co przeszedł
i nadal nie oszalał. Kładąc mu dłonie na ramiona, jak dumny ojciec, skierowałem go w stronę lasu.
- Nie bój się, zasłużyłeś na wynagrodzenie.
Po tych słowach złapałem go za głowę i skręciłem mu kark. Zabrałem jego ciało, wyssane z duszy i życia. Nic mu nie zostało.
- Przyda mi się – powiedziałem uśmiechnięty.

piątek, 1 marca 2013

"Grzybobranie".

I kolejny:













Krzysztof Biecki zjechał na pobocze. Zsiadł z roweru i spojrzał na tabliczkę. Była tak zardzewiała, że nic nie można było na niej odczytać. W dodatku znajdowały się na niej dziury, jak gdyby ktoś do niej strzelał. W lewym górnym rogu była, zdawać by się mogło, nadgryziona. Na prawo od niej znajdowała się wąska ścieżyna wiodąca do lasu.
Mężczyzna spojrzał za siebie. W chwili, gdy obracał głowę, tuż obok niego z zawrotną prędkością przemknął samochód. Biecki podskoczył, a serce ze strachu podeszło mu do gardła. Ponownie spojrzał wstecz. Droga biegła prosto. Żadnych zakrętów, jedynie gładki asfalt otoczony po obu stronach gęstym szpalerem drzew. Idealne miejsce na młodzieżowe wygłupy. Może nawet na nocne wyścigi. Kto pierwszy straci z nerwów kontrolę nad pojazdem i rozbije się o drzewo? Stawiam dziesięć do jednego na Bartka, a ty?
Krzysztof podszedł do tablicy i spojrzał w głąb lasu. Ścieżka wiła się i skręcała, po kilku metrach ginąc w zieleni. Biecki zastanowił się chwilę. Jakie są fakty?
1) Jest dziesiąta rano;
2) Obecnie znajduje się na drodze prowadzącej w serce lasu;
3) Ma słabą orientację w terenie;
4) Wybrał się na grzybobranie, bo ma ochotę na zupę grzybową, a nic tak nie smakuje jak zupa ze świeżych, własnoręcznie zebranych grzybków, mniam;
5) Nikomu nie powiedział o tej wyprawie.
Stał oparty o rower i wpatrywał się w ścieżkę. Zdawała się go hipnotyzować. Mówiła: „wejdź, zobacz, co tu mam, wejdź, proszę. Wejdź. Mam tu coś dla ciebie. Zobaczysz, spodoba ci się. Takich grzybków jeszcze nie widziałeś. Musisz tu wejść.”
Do ciężkiej cholery, dlaczego nie wziął ze sobą telefonu?! Ścieżka kusiła go, ale i napawała lekkim strachem. Co jeśli się zgubi? I nie będzie mógł liczyć na niczyją pomoc? Przecież nikt nie wie, że tu jest. Westchnął. Teraz, gdy przebył te kilkanaście kilometrów nawiedziły go wątpliwości. Nie był pewien, czy nie ryzykuje zbyt dużo. Co ma do stracenia? Pyszny obiad? No tak, ale co jeśli się zgubi? A co mu w tym lesie grozi?
Może się zgubić.
Będzie się trzymał blisko ulicy.
Taa, pewnie. Uważaj, bo przy jezdni znajdziesz ładne okazy.
Wejdzie głębiej.
Będzie cały czas szedł prosto, a potem się obróci i grzecznie wróci na ulicę.
No, zobaczymy.
Krzysztof wsiadł na rower i wjechał do lasu.
Od razu poczuł ten specyficzny zapach ściółki delikatnie zmieszany z tym wyjątkowym, zdrowym leśnym powietrzem.
Na ścieżce były koleiny, więc musiała być używana. W pewnym momencie przednie koło niefortunnie ześlizgnęło się z zaschniętego odcisku. Biecki o mały włos się nie przewrócił. Postanowił zsiąść z roweru i iść dalej na piechotę.
Wziął głęboki wdech rozkoszując się powietrzem. Nie schodząc ze ścieżki rozglądał się na boki w poszukiwaniu grzybów. Oczywiście ich nie widział, więc zwolnił i wysilił wzrok, marszcząc czoło. Dalej nic. Obrócił się za siebie i spojrzał w kierunku ulicy. Tablica majaczyła między drzewami. Niebieski pas asfaltu ciągnął w nieskończoność w obie strony. Przeniósł wzrok na ścieżkę. W jego oczach pojawiła się tęsknota. Chciałby iść dalej, ale boi się, że się zgubi.
Postanowił, że zaryzykuje.
Wolnym krokiem ruszył dalej. Nie zwrócił uwagi, kiedy droga i stara tabliczka za jego plecami zamieniły się w nieprzenikniony pas zieleni.
Było dziesięć po dziesiątej.



Mijały minuty. Krzysztof szedł przed siebie nie myśląc już o powrocie. Jego myśli zaprzątnęło grzybobranie. Owszem, gdzieś głęboko w swoim umyśle miał świadomość tego, ze musi wrócić. Pamiętał, że jeśli będzie wracał tą ścieżką, z pewnością bez problemów wróci na ulicę.

Lecz im głębiej wchodził w las, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że w pobliżu ścieżki nic nie znajdzie.
- Cholera jasna – mruknął. Miał ładny, delikatny głos.
Pojawia się pytanie: zejść ze ścieżki?
Zapuścić się w głąb lasu?
Mężczyzna pochylił głowę i ponownie zatopił się w rozmyślaniach. „Jeśli zejdę teraz z tej ścieżki… To żeby wrócić, będę musiał najpierw skręcić w prawo, a potem iść prosto. Jeśli po zejściu ze ścieżki skręcę w lewo…”
Uniósł głowę i spojrzał w niebo. Słońce leniwie wznosiło po nieboskłonie.
„…to żeby potem wrócić też będę musiał kierować się w na wschód. Tak? Chwila…”
Z rozmyślań wyrwało go odległe wycie wilka.
- Wilki…? – szepnął.
Świadomość, że gdzieś tam grasują te bestie pogłębiła jego niepokój. Znalazł się na rozstaju dróg. Iść dalej i narazić się na śmiertelne niebezpieczeństwo, czy wrócić na drogę i spokojnie pojechać do domu? Krzysztof był skonsternowany. Z reguły był niezdecydowanym człowiekiem, więc starał się nie podejmować zbyt trudnych decyzji, gdyż wiedział, że mógłby ich potem żałować. Nie lubił ryzyka. Jednak tym razem poziom podniecenia wywołany grzybobraniem był znacznie większy. Jakaś cząstka jego umysłu, tak mała, że nie miał nad nią kontroli, w instynkcie samozachowawczym przeczuwała, że Krzysztof odkąd wszedł do lasu jest sterowany przez jakąś siłę. Nie ma (jeszcze) nad nim całkowitej władzy, ale jest na dobrej drodze, by całkowicie podporządkować go swojej woli. Władza ta jest jednak wystarczająco potężna, by umiejętnie i skrycie kontrolować jego ruchy. Biecki miał jeszcze wolną wolę, jednak im głębiej zagłębiał się w las, tym mniejszy wpływ miał na swoje poczynania.
Oczywiście jemu wydawało się, że wszystko robi według wcześniej podjętych decyzji. Nie miał pojęcia, że te jego „decyzje” są w rzeczywistości poleceniami narzuconymi jego umysłowi przez ową Siłę. Energię. To coś.
Mężczyzna skręcił kierownicą i powoli zszedł z drogi. Odetchnął głęboko, jak po długim biegu, po czym nieco śmielej wszedł głębiej.
Wkrótce także i ścieżka za jego plecami została pożarta przez wszechobecną zieleń.
Buty szorowały po mchu. Nie zwracał na to uwagi. Umysł miał zaprzątnięty jednym, nadrzędnym celem. Celem, który przyćmiewał wszystkie inne.
Grzyby. Szukaj grzybów.”
Pochylił się. Po kilkunastu krokach natknął się na pierwszego podgrzybka. Kilka kroków dalej dostrzegł następnego. Jednym susem do niego doskoczył, wyciągnął z kieszeni kurtki nożyk i ostrożnie odciął trzonek grzybka przy samej ziemi. Przypominał królika, który skacze tu i tam w poszukiwaniu coraz to zdrowszej trawki.
Uniósł zdobycz do góry i dokładnie jej się przyjrzał.
Dobry, zdrowy grzyb.
Nagle naszła go dzika ochota, by odgryźć kapelusz, zatopić w nim zęby i rozkoszować się jego smakiem.
Niemal natychmiast skarcił się w duchu za tę absurdalną myśl.
Oczyszczonego grzyba wrzucił do torby, którą miał na lewym ramieniu i ruszył dalej. Po chwili znów się nachylił; tym razem znalazł, jak to się mówi – całą rodzinkę. Rosły jeden obok drugiego, niemal w idealnym kole, w środku zaś znajdował się… prawdziwek.
Piękny, dorodny, dojrzały prawdziwek. Drżącymi dłońmi wyciął mniejsze podgrzybki, na koniec zostawiając sobie wisienkę na szczycie tortu.
W chwili, gdy jego delikatne (niektórzy znajomi mówili, że są kobiece, ale Krzysztof nie zwracał na to uwagi), nieco drżące palce zbliżały się do trzonu prawdziwka, ponownie rozległo się wycie. Tym razem wyraźnie było słychać dwa. Dwa wilki. I w dodatku… Krzysztof nie był do końca pewien, więc nie mógł przysiąc, ale zdawało mu się, że… że wycie dochodziło z bliższej odległości niż za pierwszym razem. Przełknął głośno ślinę i odruchowo spojrzał w niebo. Pomiędzy drzewami dostrzegł jasne promienie, które ginęły w mrocznej zieleni panującej poniżej ich koron. Do niego docierał jedynie nikły blask.
Choć słonce świeciło jasno, na niebie pojawiło się kilka chmur. Bieckiemu wydawać by się to mogło absurdalne, ale na świecie brakowało około trzydziestu minut do południa.
Wrzucił prawdziwka do torby, wstał i zaczął się rozglądać w poszukiwaniu kolejnych okazów. Nic nie dostrzegłszy prócz kilku zdradzieckich muchomorów, ostrożnie ruszył do przodu. Przez jakiś czas nie znajdował nic, jedynie gęsto rozsiane pajęczyny między gałęziami drzew.
W pewnym momencie, gdy patrzył się pod nogi uważając, by nie rozdeptać żadnego z przypominających małe kartofelki szatanów, wszedł prosto w wielką, rozpiętą między dwiema suchymi gałęziami pajęczynę. Miała średnicę około pół metra, a na jej środku znajdował się on. Najcierpliwszy ze wszystkich myśliwych. Osiem nóg. Gruby, czarny odwłok. Cztery pary malusieńkich, dzikich oczu.
Podniósł głowę, gdy było już za późno. Gęsta pajęczyna oplotła jego twarz, pająk znalazł się wewnątrz jego lekko rozchylonych ust. Poczuł na języku, jak insekt rozpaczliwie przebiera odnóżami, starając się za wszelką cenę wydostać. W mgnieniu oka dostał torsji, zgiął się w pół i czym prędzej wypluł go. Czarna kulka uderzyła w liścia, zostawiając na nim ślad po jego ślinie, po czym zniknęła w ściółce.
Biecki przyłożył dłonie do twarzy i zaczął z obrzydzeniem ścierać z siebie pajęczynę. Wciąż miotany torsjami, postąpił kilka kroków i drżącą ręką oparł się o drzewo. Oddychał chaotycznie, każdy wdech był płytki i nierówny. Przez jego chwilowo sparaliżowany umysł przebiegła samotna myśl: „A jeśli wstrzyknął mi jad?”
Oparł się plecami o pień i osunął na ziemię. Poszukał wzrokiem roweru, który zostawił w miejscu, w którym zobaczył pierwszego grzyba. Nadal dyszał z przerażenia, ale jego oddech powoli zaczynał się uspokajać.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że był jadowity?”
Niewielkie.”
Skąd ta pewność?”
W naszym regionie nie ma jadowitych pająków.”
A jeśli ten był? Mam dziwny posmak w ustach…”
Nie był. Koniec dyskusji.”
Częstotliwość oddechu powoli wróciła do normy. Spojrzał do torby. Pięć grzybów na krzyż, jak to się mówi. Pięknie.
Podniósł się i przeciągnął. W jego kolanach rozległo się ciche strzyknięcie. Mimo, iż Krzysztof Biecki był młodym mężczyzną (miał dopiero trzydzieści dwa lata), coraz częściej bolały go kości. W swoim mniemaniu był dość atrakcyjnym facetem, więc nie potrzebował chodzić na siłownię. Zresztą sport i tak go nie interesował. Wolał rozrywki kulturalne. Był mężczyzną o delikatnej naturze, jego ulubionym hobby było chodzenie, a właściwie jeżdżenie, (bowiem w jego mieście nie było ani filharmonii, ani opery), na koncerty muzyki klasycznej. Jego ulubionymi wykonawcami byli Mozart i Chopin. Nie gardził też Orffem.
Przymknął na chwilę oczy. W wyobraźni zobaczył, jak dwa olbrzymie wilki po cichu skradają się do niego. Jeden do niego podchodzi i zaczyna wyszarpywać kawał mięsa z jego szyi. Krew zaczyna tryskać na wszystkie strony.
Wzdrygnął się i otworzył oczy. Siedział pod drzewem, w torbie nadal znajdowało się tyle grzybów, co kot napłakał.
Nie miał o tym pojęcia, ale odkąd wszedł do lasu, minęły niecałe trzy godziny.
Podniósł się ociężale i zarzucił sobie torbę na ramię.
Ruszył dalej.
Przebył kilkanaście metrów, po czym stanął jak wryty. Tuż przed nim, subtelnie zakryta liśćmi znajdowała się pułapka na niedźwiedzie.
Gwizdnął z podziwem. Nie spodziewał się, że w tym lesie znajdują się niedźwiedzie. Chciałby kiedyś zobaczyć jakiegoś „na żywo”, a nie w telewizji. Jednak teraz, gdy widok pułapki spotęgował jego niepokój, ominął ją szerokim łukiem i poszedł dalej. Znalazł kolejną rodzinkę grzybków. Pochylił się i wprawnymi ruchami je oczyścił. Kilka metrów dalej znajdowała się kolejna.
Gdy wycinał ostatniego grzyba, kątem oka dostrzegł coś bladego w mchu kilka metrów przed nim. Wstał, poprawił torbę i ruszył w tamtym kierunku. Zbliżył się do tego na odległość dwóch metrów, ale nadal nie mógł sobie przypomnieć, z czym kojarzy mu się ten podłużny kształt. Podrapał się po głowie i nagle doznał olśnienia.
Przed nim leżała czaszka psa.
Sądząc po długości i kształcie pyska był to owczarek niemiecki. Puste oczodoły, z których wyrastała soczysta, zielona trawa patrzyły na grzybiarza z niemym wyrzutem.
Krzysztof z przerażeniem wpatrywał się w ponure znalezisko.
Dopiero po dłuższej chwili niemego zachwytu nad makabrycznością tego widoku, dotarło do niego, co tak naprawdę widzi.
Owszem, czaszka owczarka z trawą pokrywającą jej górną i lewą część.
Coś tu nie pasowało, ale co…?
W końcu to dostrzegł. A raczej czegoś brak.
Przed nim leżała czaszka, tak, ale w takim razie… gdzie jest reszta szkieletu?
Biecki stał oszołomiony, tępo wpatrując się w szczątki leżące u jego nóg. Omiótł wzrokiem teren wokół czaszki – nie było śladów kopania, ani niczego podobnego. Więc w jaki sposób się tu znalazła? Na oko mogła mieć ze dwa, trzy lata. Przez ten czas mogła zostać przeniesiona w inne miejsce. Pewnie, ale przez kogo? Lub przez co? W jaki sposób się tu znalazła? A jeśli leżała tu od śmierci zwierzęcia, co się stało z resztą szkieletu?
Nie miał zielonego pojęcia. Z trudem otrząsając się z otępienia, przesunął lewą nogę na lewo. Zrobił drugi krok, wciąż wpatrując się w czaszkę. Nie dbał o to, czy szura po ziemi, czy podnosi nogi do góry. W chwili, gdy przesuwał lewą nogę do przodu, coś błyskawicznie zacisnęło się na jego kostce i po sekundzie z cichym świstem poderwało go do góry. Nie zdążył nawet krzyknąć. Padł na plecy. Był w szoku, ale próbował się czegoś złapać. Prawą ręką natrafił na czaszkę.
Cholerna czaszka.
Krzysztof został wyciągnięty w powietrze. Zawisł kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, głową w dół. Kręcił się w kółko, aż w końcu lina się ustabilizowała. Teraz kołysał się tylko na boki.
Gdy Biecki upadł, torba wyleciała mu z dłoni. Grzyby cicho wysunęły się na mech. Największy prawdziwek wpadł do pustego oczodołu czaszki, tak, że teraz przypominała psią parodię pirata.
Krzysztof był tak oszołomiony, że nie był w stanie krzyczeć.
Jego ciało uderzyło o pień drzewa, odbiło się od niego, by po chwili zderzyć się z drugim. Biecki jęknął i zesztywniał, starając się zahamować kołysanie.
Lina, która go spętała była przerzucona przez jedną z wyżej znajdujących się, grubych konarów. Boleśnie ściskała jego kostkę.
Mężczyzna z trudem rozejrzał się na boki. Z tej perspektywy postrzeganie otoczenia było mocno ograniczone. Szok zachwiał jego zmysłem percepcji.
Nie był do końca pewien, ale wydawało mu się, że na zachód
[a może wschód?]
od jego pozycji, między skupiskiem gałęzi dostrzega ciemniejszą plamę. Po kilku chwilach, gdy już się nie kołysał, mógł dokładniej przyjrzeć się owemu miejscu.
Miedzy drzewami znajdował się… dom. Zbudowany z ciemnych desek, jednopiętrowy, ze spadzistym dachem. Czy ktoś w nim mieszkał?
- Pomocy!!! – krzyknął Biecki ile sił w płucach.
Jego głos rozniósł się echem po całym lesie. Jeśli w najbliższej odległości znajdowali się inni grzybiarze, musieli go usłyszeć. Postanowił dać im drugą wskazówkę.
- Ratunku, na pomoc!!!
Poczekał, aż ucichnie echo i wytężył słuch. Cisza. Nikt go nie wołał.
Nie tracił nadziei. Napiął mięśnie brzucha i złapał się za kostki. Węzeł, którym był związany był profesjonalny. Lina była gruba, wytrzymała. W tej pozycji nie miał szans go rozwiązać.
Gdyby tylko miał przy sobie jakiś nóż…
Nagle doznał olśnienia. Przecież miał przy sobie niewielki nóż do grzybów. Zaczął obmacywać się po kurtce. Nic nie znalazł. Nóż leżał razem z torbą na ziemi.
Poczuł promienisty ból rozchodzący się w górę pleców. Ostrożnie opuścił się na dół. Nie posiadał zbyt dużej wiedzy medycznej, ale wiedział, że nie może zbyt długo zwisać głową w dół, bo dostanie wylewu.
„Dlaczego nie chodzę do siłowni?”, pomyślał. Gdyby chodził do siłowni, nie stękałby przy zwykłym zgięciu się w pół.
Przez kilka minut wisiał w kompletnym bezruchu. „Skąd tu taka pułapka? Najpierw niedźwiedzie, teraz to?”
Starał się myśleć spokojnie. Racjonalnie. Zawsze jest jakieś wyjście. Wyobraźnia jest kluczem do sukcesu, tak. Jesteś w kropce? Użyj wyobraźni. Uwolnij się.
Krzysztof rozejrzał się na boki. A gdyby tak…
Zaczął wykonywać ciałem ruchy zbliżone do ruchów ryby wyrzuconej na brzeg. Powoli zaczął się kołysać w lewo i prawo. Coraz szybciej i szybciej. Już prawie mógł dotknąć pnia drzewa. Nagle usłyszał coś, co mu zmroziło krew w żyłach.
Wycie.
Wilki.
Zesztywniał na całym ciele. Jego oczy były wielkie jak spodki. Nieświadomie zaczął szczękać zębami. Nie było mu zimno, był cały zlany potem. Krzysztof w tej chwili zaczął pojmować znaczenie zwrotu: paniczny strach.
Były coraz bliżej. Już dostrzegał ich szare ciała majaczące między drzewami. Nadchodziły z tej samej strony, z której on przyszedł.
Przynajmniej tak mu się wydawało, z nerwów kompletnie stracił orientację.
Zupełnie jakby go śledziły, choć mógłby przysiąc, że gdy je poprzednio słyszał, znajdowały się przed nim. Czyżby zatoczyły koło, by zajść go od tyłu?
Zobaczył ich pyski. Nisko przy ziemi, węszące. Czuły jego zapach, był tego pewien.
Czuły jego strach. Syciły się nim.
Były dwa. Jeden szary, a drugi niemal czarny, który szedł nieco z tyłu. Szary dostrzegł wiszącego głową w dół Krzysztofa i zawarczał. Były jeszcze dość daleko, więc ich nie słyszał. Ciemniejszy doszedł do partnera i również dostrzegł ofiarę. Oblizał się, jak pies czekający aż pan da mu żarcie.
Ruszyli razem. Łby nisko przy ziemi. Ślepia utkwione w mężczyźnie.
Gdy Biecki zobaczył, że zwierzęta ruszają w jego stronę, drgnął na całym ciele i ponownie zaczął się kołysać. Tym razem jego ruchy były nieskoordynowane, chaotyczne. Mokre od potu palce nie mogły złapać kory drzewa, ciągle się z niej ześlizgiwały. Wilki podeszły pod szamoczącego się Krzysztofa. Ciemniejszy podszedł do czaszki i powąchał ją. Podniósł wzrok na mężczyznę i ponownie się oblizał.
Krzysztof kołysał się z boku na bok. Ręce zwisały swobodnie.
Nim się spostrzegł, szary wilk podskoczył rozwierając paszczę. Zamknął ją w momencie, gdy palce mężczyzny były w środku. Krzysztof wrzasnął z bólu, czując jak ostre kły wilka przebijają cienką powłokę skóry na jego delikatnych dłoniach
[moje dłonie, moje biedne dłonie, Matko, jak to boli, o Boże, o Boże, boli, pomocy, cholerne wilki]
i krew tryskającą z ran. Wilk mocniej zacisnął szczęki. Jego zęby przebiły się do kości i głębiej, aż do rdzenia, sprawiając Krzysztofowi niewyobrażalny ból. Biecki był bliski szaleństwa. Ból sparaliżował wszystkie jego zmysły, oczy zaszły mu mgłą. Z otwartych ust dobiegał pełen udręczenia wrzask.
Wilk rozwarł szczęki i spadł na ziemię. W jego pysku znajdowała się krew. Ludzka krew. Ciemniejszy podszedł do niego skuszony jej zapachem. Szary warknął na niego groźnie.
Zwierzę spojrzało najpierw na zmasakrowaną rękę mężczyzny, a potem na drugą, ciągle całą i apetyczną. Korzystając z tego, że człowiek nie wiedział, co się dzieje podskoczył i zdecydowanym kłapnięciem zacisnął szczęki na dłoni. Krzysztof ponownie wrzasnął. Był na granicy świadomości. Gdzieś w głębi jego przyćmionego bólem umysłu znajdowała się cząstka, która ciągle była w pełni sprawna. Instynkt samozachowawczy nalegał, by Krzysztof uniósł obie ręce do góry tak, żeby wilki nie mogły ich dosięgnąć. Mózg jednak poprzez zgubny wpływ tak wielkiego cierpienia zdawał 12
się być wyłączony. Nie reagował, nie był w stanie wydawać żadnych poleceń. Wszystkie mięśnie Bieckiego uległy rozluźnieniu. Był podatny na każdy atak zwierząt.
Najgorsze dla niego było to, że ciągle pozostawał świadomy.
I ciągle czuł.
Widział, lecz nie mógł reagować. Nie mógł się bronić. Jego ciało ogarnął paraliż.
Krzyk gwałtownie zamarł w otwartych ustach. Serce niemal rozerwało klatkę piersiową. Krew pulsowała w żyłach. Płuca pracowały pełną parą. Zdrowe, silne płuca. Niezatrute tytoniem. Dotleniały mózg, który niemal niezauważalnie zaczynał na powrót funkcjonować. Pojawiły się pierwsze myśli, najpierw zupełnie bez sensu,
[„Kochanie, napijesz się kawy?”]
jednak z sekundy na sekundę
[„Dlaczego nikt mnie nie słyszy?”]
były coraz bardziej adekwatne do sytuacji, w jakiej znajdował się Krzysztof.
Poczucie percepcji nabierało ostrości,
[podnieś]
dzięki czemu Krzysztof powoli zyskiwał władzę umysłu. Przypomniało mu się, że przyjechał tutaj zbierać grzyby, że przy drodze była stara, zniszczona tablica, z której nie można było nic odczytać. Przypomniało mu się nawet, że minął go wtedy pędzący jak wariat
[podnieś]
samochód i że cholernie go wystraszył. Potem ruszył zaniedbaną ścieżką, a gdy wszedł głębiej w las, po namyśle postanowił, że zejdzie z niej i poszuka grzybów jeszcze dalej. Nie miał zbyt dobrej orientacji w terenie, więc obawiał się tego, jednak tym razem postanowił zaryzykować. Pamiętał, jak znalazł pierwszego podgrzybka
[podnieś je]
a po chwili kolejnego. Był podekscytowany znaleziskiem, zwłaszcza, że niedaleko znalazł przecież całą rodzinkę… a potem pięknego prawdziwka… Uwielbiał wyprawy na grzyby. Tylko do tej pory zawsze zbierał w towarzystwie rodziny, lub przyjaciół. Nigdy nie wybierał się na grzybobranie sam. Dziś był jego pierwszy raz. Krzysztof dużo w domu nad tym myślał. Był człowiekiem racjonalnym,
[podnieś je podnieś je]
więc musiał spokojnie przeanalizować wszystkie za i przeciw. Usiadł sobie w fotelu przy kominku i zatopił się w rozmyślaniach. Spędził tak kilka godzin, aż w końcu przyszła do niego Renia, jego żona i powiedziała, żeby kładł się już spać, bo jest już po północy. Usiadła mu na kolanach i pocałowała w policzek.
- Zaraz przyjdę, kochanie – powiedział i uśmiechnął się do niej.
- Nad czym rozmyślasz? Wydajesz się być nieobecny… - spytała.
- Nie, po prostu siedzę. Idź, zaraz do ciebie dołączę.
Renata wstała i kręcąc biodrami przeszła obok niego. Krzysztof w nagłym przypływie pożądania klepnął ją ze śmiechem w pośladki i z powrotem zapatrzył się w ogień buzujący w kominku. Renia zachichotała i po chwili zniknęła w sąsiednim pokoju. Biecki wstał z fotela
[podnieś]
i dołożył drewna do kominka. Kucając, gdy na jego twarzy tańczyło światło i cień, ponownie się zasępił. W pewnym momencie jego oczy zalśniły jaśniejszym blaskiem. Podjął już decyzję. Jutro z samego rana, nic nikomu nie mówiąc,
[podnieś podnieś podnieś podnieś]
wsiądzie na rower i pojedzie do lasu. Weźmie skórzaną torbę Renii i mały nożyk. Może być zimno, więc zarzuci na siebie wiatrówkę.
Nie powie jej o tym, bo z miejsca by chciała jechać z nim, albo wcale go nie puści.
Krzysztof chciał jechać sam.
Wyprostował się i wyszedł z pokoju. Poszedł do sypialni. Renia już na niego czekała. Była przykryta kołdrą, ale domyślał się, że prócz niej nie ma nic na sobie. Uśmiechnął się lekko i ściągnął szlafrok. Podszedł do łóżka i położył się obok niej. Czuł zmysłowy zapach jej włosów i ten specyficzny, przyciągający
[PODNIEŚ KURWA TE RĘCE!]
Krzysztof wreszcie uświadomił sobie, że znajduje się w pułapce. Ręce miał tak pokaleczone, że nie miał w nich czucia. Ciemniejsza bestia właśnie spadła na ziemię. Biecki natychmiast zrobił to, co od dawna podpowiadał mu mózg. Ogromnym wysiłkiem woli napiął mięśnie i uniósł dłonie do góry, by wilki nie mogły ich dosięgnąć.
Spojrzał na to, co z nich zostało. Jego udręczony umysł nie do końca pojmował, co widzą oczy. Dla wilków były to dwa kawałki mięsa. Dla Bieckiego były to resztki niegdyś pięknych, delikatnych dłoni, które jeszcze tej nocy pieściły Renię. U prawej dłoni brakowało dwóch, u lewej trzech palców. Zostały odgryzione razem z kośćmi. Krew tryskała wprost na jego twarz, ale on jakby jej nie czuł. Urzekł go widok własnych, zmiażdżonych i połamanych kości.
- Ratunku… - zawołał słabym głosem.
Odwrócił głowę i po raz ostatni spojrzał na szary dom majaczący w oddali. Dochodziła godzina czwarta po południu i zaczynało powoli się ściemniać.
Wydawało mu się, choć nie był tego do końca pewien, mógł to przecież być jakiś figiel zbolałego umysłu, ale… w oknie na piętrze chyba dostrzegł światło.
Już miał krzyknąć ile sił w płucach, gdy nagle poczuł, jak wilcze ciało spada na jego lewe ramię. Pysk zwierzęcia momentalnie znalazł się przy jego twarzy. Krzysztof, choć nie miał pojęcia, jakim cudem zwierzę podskoczyło tak wysoko, robił wszystko, by je z siebie strącić. W czasie, gdy szamotał się z jaśniejszym wilkiem, ten drugi, podążył śladem szarego i ostrożnie wspiął się po sąsiednim drzewie. Gdy znalazł się na wysokości ramion Bieckiego, odczekał, aż ofiara znajdzie się blisko niego, po czym skoczył. Wbił się pazurami w ramię. Krzysztof krzyknął na poły z zaskoczenia i bólu. Szary wilk również wbił pazury w ramiona mężczyzny.
Krzysztof Biecki zaczął się szarpać, starając się za wszelką cenę strącić napastników. Ciemniejszy stracił równowagę i ciągle z wbitymi szponami zaczął zsuwać się w dół. Rwały skórę, przerywały żyły i mięśnie. Wbijały się w kości.
Mężczyzna zawył.
Ostatnią rzeczą, jaką poczuł, był cuchnący oddech zwierzęcia. Spróbował ostatkiem sił go odepchnąć, ale na próżno. Bestia była zbyt ciężka.
Krzysztof opadł z sił. Jego udręczony wzrok dostrzegł zakrwawione zęby zbliżające się do jego twarzy.
Potem zapadła ciemność...