czwartek, 30 maja 2013

"Kaplica: Requiem" - I













Miejsca akcji zdarzeń przedstawionych w niniejszym utworze, nie mają żadnego związku ze swoimi realnymi odpowiednikami





Od autora




Najpierw podziękowania. Największe należą się dwóm panom, którzy w swoim czasie bardzo mi pomogli, wyjaśniając swoje tajemnice zawodowe.
Następni w kolejce są [tradycyjnie już] moja była polonistka, pani Barbara oraz mój Przyjaciel, Marcin.
Podziękowania należą się wszystkim, którzy przez te półtora roku wierzyli we mnie
Dziękuję tym ludziom, że przez cały ten czas, czas, w którym pisałem niniejszą historię, byli przy mnie i wierzyli w to, że dam sobie radę. Kaplica: Requiem to największe dzieło, jakiego jak dotąd się podjąłem i które do tej pory wyszło spod moich palców. Wiele razy miałem „czarne myśli”, obawiałem się, że nie dam rady doprowadzić tego projektu do szczęśliwego końca… Bezwenie także srogo dawało mi się we znaki. Bywał czas, gdy omijałem ten plik z daleka przez kilkadziesiąt dni. W końcu jednak, w ostatnim czasie, wziąłem się za siebie i zmobilizowałem do przyspieszenia. Jak widać – teoretycznie mi się udało. A praktycznie? To już zależy od Ciebie, Czytelniku. Ja osobiście jestem zadowolony z formy, jaką przybrała kontynuacja opowiadania, którym wkroczyłem w świat literatury.
Co by tu jeszcze… na pewno jest jeszcze wiele słów do napisania w tym mini wstępie, ale oczywiście przyjdą na myśl poniewczasie. Jeśli o czymś zapomniałem, a uważasz, że powinno się pojawić na tej stronie, wybacz mi. Starość nie radość, he, he.
Już Cię dłużej nie zatrzymuję. Podaj mi rękę i chodź ze mną. We dwójkę zawsze raźniej.





Michał









I
Robert



Wieczory są najgorsze. O tak. W ciągu dnia da się jakoś żyć. Jednak gdy zapada zmierzch, zewsząd wypełzają wspomnienia. Wszystkie przepełniają bólem, za każdym razem na nowo i z większą siłą.
Czas nie leczy ran. Możemy to sobie wmawiać, lecz prawda jest inna: czas tylko maskuje ból. Wspomnienia blakną, ale serce nadal czuje to samo. Można to porównać do kurtyn w teatrze, które po skończonej sztuce oddzielają nas od aktorów. Wiemy, że nadal tam są, czujemy ich obecność, jednak nie mamy z nimi kontaktu wzrokowego.
Z czasem jest tak samo – wspomnienia nadal tkwią w naszej podświadomości, zasłonięte swoistą kurtyną, jaką nasz umysł tworzy, by odseparować to, co sprawia nam ból.
Smutne obrazy z przeszłości znajdowały się także w umyśle Roberta Kama. Starał się o nich nie myśleć, nie dręczyć samego siebie tym, co się stało, tylko żyć dalej. Ale nie mógł. Przeszłość odcisnęła na nim swoje piętno, na zawsze zmieniając jego życie.
Nic nie miało już być takie, jak przedtem.
A wszystko zdarzyło się niecały rok temu…



Robert i Aneta Kam byli szczęśliwym małżeństwem. Niecałe piętnaście lat po ślubie nadal nie mogli się sobą nacieszyć. Ich związek mógłby być idealny, gdyby nie pewien fakt: Robert był bezpłodny. Choć z początku, gdy się o tym dowiedział, bardzo go to deprymowało, z czasem przestał się tym zamartwiać. Wszystko dzięki Anecie, która wspierała nawet w chwilach najcięższego załamania. Wiedział, że zawsze może na nią liczyć, i że go nigdy nie opuści. Darzył ją miłością we wszystkich trzech ludzkich wymiarach: przede wszystkim duchowym, bo jest najważniejszy, umysłowym, no i cielesnym.
Była przy nim niemal zawsze – znali się bowiem już od czasów szkoły podstawowej. Już w trzeciej klasie zostali bliskimi przyjaciółmi, a z roku na rok ich przyjaźń stawała się silniejsza.
Nadszedł czas wyboru szkoły średniej. Oboje wybrali Liceum imienia Krzysztofa Kamila Baczyńskiego – Aneta profil humanistyczny, a Robert biologiczno – chemiczny.
Spotykali się dwa, trzy razy w tygodniu, najczęściej w weekendy. W tygodniu nie znajdowali dla siebie czasu, większość czasu spędza-li na nauce i przygotowywaniu się do matury.
Robert czuł, że to jest ta jedyna. W końcu, na jednym ze spacerów spytał się jej, czy miałaby coś przeciwko temu, by dali sobie szansę. Zgodziła się bez namysłu, okazało się bowiem, że kochała się w nim od pierwszej klasy liceum.
Kam był brunetem średniego wzrostu, o zagadkowych, brązowych oczach. Miał nieco podłużną twarz, zgrabny nos i wąskie usta. Włosy krótko przystrzyżone, niemal zawsze elegancko wymodelowane przy pomocy żelu.
Aneta była nieco niższa. Szczuplejsza, ale za to bardzo ładna. Długie, opadające na ramiona blond włosy, błękitne oczy, piękne, grube rzęsy, okrągła twarz. Całość uzupełniała powabna sylwetka.
To wszystko, w połączeniu z jej charakterem, sprawiło, że Robert zakochał się w niej bez pamięci. Sam się nieraz karcił, że tak późno odważył się zaproponować jej związek.
Widocznie tak miało być – być może oboje musieli do niego dojrzeć, inaczej nie wytrzymali by ze sobą tyle czasu. Jednak udało im się. Byli szczęśliwi.
Anecie nie przeszkadzało, że jej mąż pracował w prosektorium jako anatomopatolog. Zanim podjął tę pracę odbył z nią długą i szczerą rozmowę na ten temat. Aneta wiedziała, że właśnie po to w liceum wybrał kierunek biologiczno – chemiczny, a potem studia medyczne. To było jego życiowe marzenie. An, – bo tak ją nazywał, nie miała nic przeciwko. Chciała, by jej mąż był szczęśliwy. Sama pracowała w banku, więc jej praca nie była zbytnio emocjonująca.



Tego dnia, jak co dzień, Aneta uszykowała Robertowi mocną kawę na rozbudzenie i ciepłe śniadanie. Mieszkali w jednorodzinnym domku w zachodniej części Nowej Soli. Robert zszedł ociężałym krokiem po schodach. Miał na sobie swój ulubiony niebieski szlafrok.
- Dzień dobry, skarbie – rzekł na powitanie.
- Dzień dobry – odparła Aneta i podbiegła do niego, aby go pocałować. – Jak się spało? – spytała, wracając do kuchenki.
- Dziękuję, dobrze.
Usiadł na krześle przy stole i zapatrzył się w okno. Słońce dopiero zaczynało wznosić się nad widnokrąg. To miał być piękny dzień.
- A ty?
- Jak dziecko. Proszę – to mówiąc podała mu talerz. Jajecznica. Jego ulubiona. Wziął trzy kromki chleba. Spróbował. Pyszności.
- Dobry Boże… - mruknął z pełnymi ustami. – Wyśmienite.
Aneta oblała się rumieńcem, pocałowała go w policzek i usiadła naprzeciwko niego.
- A ty? Nic nie jesz? – spytał przełknąwszy pierwsze kęsy.
- Zjadłam zanim wstałeś. Ale z kawą czekałam na ciebie – odparła z uśmiechem.
Spojrzał na zegarek. Minęła szósta.
Jajecznica znikała w zastraszającym tempie z jego talerza. Od-chylił się na krześle. Wziął kawę i pociągnął spory łyk. Mocna. Od razu poczuł się lepiej.
Gdy skończył jeść, wstał i podszedł do zlewu, aby umyć naczynia. Aneta w tym czasie dokańczała swoją kawę. Wytarł ręce w niewielką ściereczkę.
- Idę się ubrać – rzekł.
Aneta spojrzała na zegarek. Dwadzieścia po szóstej.
- No, na mnie też już pora.
Poszła do łazienki, a Robert wrócił na górę. Wszedł do sypialni. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. Wziął głęboki wdech, wszystkimi zmysłami rozkoszując się świeżym, wiosennym powietrzem. Z oddali doleciało pianie koguta. Na podwórku pojawiali się pierwsi spacerowicze ze swoimi zwierzakami. Niedaleko znajdowała się ulica, z której dochodziły odgłosy pędzących pojazdów. Miejski organizm budził się do życia.
Obrócił się do szafy i wyciągnął ubranie.



Po kilku minutach zszedł na dół. Miał na sobie jeansy, granatową koszulę i krawat. W całym mieszkaniu panowała cisza. Zmartwił się, że Aneta wyszła wcześniej, jednak gdy wyszedł z domu, zobaczył ją na podjeździe. Właśnie wyprowadzała swój samochód z garażu. Leciutki, poranny wiaterek delikatnie rozwiewał jej włosy, nadając jej niesamowitego uroku. Obdarzyła go zniewalającym uśmiechem. Podszedł samochodu i nachylił się do okna.
- O której wrócisz? – spytał.
- Mam nadzieję, że nie będę musiała zostać dziś dłużej… Postaram się do siedemnastej być w domu.
- Świetnie. Bo wiesz… tak sobie myślałem, że może moglibyśmy się dziś wybrać gdzieś na jakąś kolację… Co ty na to?
- A z jakiej okazji? – spytała unosząc brwi.
- Czy muszę mieć powód, by iść z żoną na kolację?
- Robercie, jesteś kochany – to mówiąc pocałowała go namiętnie w usta. Odwzajemnił pocałunek.
Wyprostował się i rzekł:
- Będę czekał.
- Postaram się wrócić jak najprędzej. Obiecuję. Gdyby coś poszło nie tak i musiałabym zostać dłużej, zadzwonię.
Posłała mu jeszcze całusa.
On pomachał jej na pożegnanie.
Po chwili skręciła i zniknęła za rogiem.
Wtedy po raz ostatni widział ją żywą.



Robert wrócił z pracy późnym popołudniem. Dziś został po godzinach. Patologowie kończą pracę o pierwszej, jednak on przesiedział aż do czwartej po południu. Musiał zbadać kilka próbek, a wyniki badań zarchiwizować. Wyciągnął piwo z lodówki, usiadł w fotelu i włączył telewizor. Jak każdy facet (albo przynajmniej większość), Robert lubił oglądać rozgrywki sportowe. Trwał mecz piłki nożnej; dochodziła sześćdziesiąta minuta. Otworzył piwo i pociągnął pierwszy, spory łyk. Spojrzał na wynik: 2:1. Czuł się jakoś nieswojo. Dochodziła osiemnasta, a jego żona nadal nie wróciła.
Pewnie musiała zostać dłużej w pracy.”
Obiecała, że zadzwoni…”
Może nie ma czasu.”
Stracił zainteresowanie meczem.
Wyciągnął komórkę ze spodni i już miał wybrać jej numer, gdy telefon zaczął wydawać z siebie piskliwe dźwięki. Spojrzał na numer z nadzieją, że to jego żona. Niestety – dzwonił przyjaciel, z którym pracował w szpitalu. Wprawdzie nie w prosektorium, ale był jednym z lekarzy, z którymi Robert utrzymywał stały kontakt.
- Słucham?
- Robert? Tu Tomasz Korzecki z tej strony… - w jego głosie było coś dziwnego. Coś… bliżej nieokreślonego. Smutek? Szok? Zdumienie?
- Witam cię, Tomku. Coś nie tak? – spytał ostrożnie.
- Coś się stało… - wyraźne drżenie. Kam przełknął nerwowo ślinę. Tomasz był jednym z jego najbliższych przyjaciół.
- Słucham – zmrużył oczy. Serce zaczęło mu bić z nerwów coraz prędzej. Drżącą ręką sięgnął po piwo.
- Aneta nie żyje – wykrztusił z siebie Tomasz.
Robert zakrztusił się i gwałtownie poderwał z fotela. Puszka spadła na ziemię, a jej zawartość z cichym chlupotem zaczęła wsiąkać w dywan. Nie słyszał już meczu.
Wyłączył się.
Odciął od zewnętrznego świata. Odbył wędrówkę w głąb swojego umysłu. Informacja, którą przed chwilą usłyszał, zagnieździła się w jego mózgu, paraliżując wszystkie procesy myślowe. Ręka, w której trzymał telefon opadła bezwładnie wzdłuż ciała. Komórka wylądowała obok puszki. Mężczyzna stał jak skamieniały.
Nie docierało do niego, że piwo ścieka mu po brzuchu, jak również to, że koszula i spodnie są całe mokre.
Nie docierało do niego, że alkohol powoli sączy się w kierunku jego stóp.
Stał nieruchomo przez kilka minut.
Niemal niesłyszalne odgłosy dochodzące z telefonu świadczyły o tym, że Tomasz go woła. Po chwili ucichły.
Ta absurdalna wiadomość wstrząsnęła psychiką Roberta. Poważnie ją zachwiała. Mózg nie był w stanie wydać żadnego polecenia. Nie ważne było, jak zginęła. Sama świadomość tego faktu była tak bolesna, że Kam był dosłownie sparaliżowany. Przez kilka dłuższych chwil niezdolny do jakiegokolwiek działania.
Wreszcie, gdy do końca meczu pozostało ledwie kilka minut, schylił się i podniósł telefon i niemal pustą puszkę. Spojrzał na wyświetlacz komórki – połączenie już dawno było zakończone. Tomasz się rozłączył.
Spoglądali na niego. Miniaturka ich zdjęcia ślubnego.
Odłożył obie rzeczy na stolik, po czym bezwładnie opadł na fotel. Pod półprzymkniętymi oczami zaczęły gromadzić się łzy. Dwie pierwsze wypłynęły i rozpoczęły żwawą wędrówkę przez pory gładko ogolonych policzków Roberta. Gdy dotarły do żuchwy, skoczyły radośnie, by po chwili wylądować na koszuli.
Zebrał się w sobie i wstał. Automatycznie, jak robot, skierował się do kuchni, a stamtąd na górę. Wchodził ociężale, jeden stopień po drugim. Prawą ręką trzymał się barierki. Głowa zwisała mu na piersiach.
W końcu dotarł do sypialni. Przed wejściem zawahał się. Jeszcze tej nocy spali razem w tym łóżku… Poczuł ukłucie w sercu. Pierwsze, lecz nie ostatnie.
Wszedł do środka i zbliżył się do szafy. Wszystko ładnie powieszone, jej rzeczy po lewej, jego po prawej, od strony okna.
Wyciągnął kilka wieszaków. Marynarki, koszulki. Przystawił je sobie do nosa i głęboko zaciągnął się jej zapachem.
Ten jeden, ostatni raz…
Do końca życia zachował w pamięci tan aksamitny zapach. Cofnął się dwa kroki i usiadł na łóżku. Upuścił wieszaki. Z cichym szelestem wylądowały na podłodze.
Do tej pory żadne z nich nie dopuszczało do siebie myśli, że albo on, albo ona mogą umrzeć. Byli szczęśliwi ze sobą. Cholera, byli diabelnie szczęśliwi. A teraz… wszystko to skończyło się w jednej sekundzie. Pach!, i koniec. Już nigdy nie wtuli się w jej włosy. Już nigdy nie poczuje ich zapachu. Już nigdy jej nie pocałuje. Nie przytuli. Nie usłyszy jej głosu.
Już nigdy…
Robert Kam ukrył twarz w dłoniach i zapłakał jak jeszcze nigdy w życiu.



II
Tomasz



Tomasz pędził ponad osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Domyślał się, że Robert był w szoku. Z odgłosów, jakie do niego doszły, zanim się rozłączył wywnioskował, iż jego przyjaciel w rozpaczy mógł coś zniszczyć. Oczywiście, próbował go wołać, ale widocznie upuścił telefon, bądź był w takim w szoku, że go nie słyszał.
Tomasz znał Roberta i Anetę od dawna, od czasów studiów, gdy byli jeszcze parą. Zawsze chodzili wszędzie razem. Nie mieli przed sobą tajemnic. Byli tacy szczęśliwi...
Tomasz był na ich ślubie. Przepiękna uroczystość. Do dziś pamiętał, jak na weselu się spił. Gdy Robert, bądź Aneta patrzyli w jego kierunku wznosił kieliszek i krzyczał na całe gardło:
- Waszeeezrowie!!!
Taak… to była piękna noc.
A teraz? Aneta nie żyła. Robert został sam.
Korzecki zacisnął dłonie na kierownicy i przyspieszył do ponad stu kilometrów na godzinę. Wkrótce znalazł się pod domem Kamów.
Nie.
To już nie był ich dom.
Teraz należał wyłącznie do Roberta.
Tomaszowi ścisnęło się serce. On sam nie znalazł jeszcze tej jedynej. Ale, jak sam mówił, ma jeszcze czas na miłość. W końcu dopiero co dobił do trzydziestki. Robert był od niego o sześć lat starszy.
„Przecież on tak ją kochał…”, pomyślał.
Tomasz doskonale wiedział, że Robert należy do ludzi, którzy są wrażliwi emocjonalnie.
Wątpił, czy jego przyjaciel poradzi sobie z tą stratą. Byli nierozłączni. Chodzili razem na wszystkie imprezy towarzyskie. Aneta często przychodziła do szpitala, by się z nim zobaczyć. On nie pozostawał jej dłużny i gdy tylko mógł, urywał się wcześniej z prosektorium, by zdążyć pod bank.
Szczerze wątpił, czy sobie z tym poradzi.
Wyłączył silnik i spojrzał na dom przyjaciela. Był pogrążony w mroku. Nawet światła na podjeździe były zgaszone. Dochodziła dziewiętnasta. Na dworze zaczynał zapadać zmierzch. Tomasz wysiadł z samochodu i zaciągnął się wieczornym powietrzem. Było wilgotne.
- Zanosi się na deszcz… - mruknął.
Ruszył w stronę domu. Wysoki szatyn o brązowych oczach. Szczupły. Gdyby ktoś go zobaczył, mógłby bez wątpienia pomyśleć, że Tomasz jest złodziejem. Ciemne ubranie, lekko pochylona sylwetka.
Dotarł do drzwi. Już miał nacisnąć dzwonek, lecz wstrzymał się w ostatniej chwili. Postanowił sprawdzić, czy dom jest zamknięty. Położył rękę na chłodnej klamce. Chwilę tak stał bez ruchu. Panowała niczym niezmącona cisza. Żadnych ptaków. Żadnych świerszczy. Cisza i spokój. Sielankowa atmosfera.
Mężczyzna w końcu odważył się nacisnąć klamkę. Usłyszał szczęknięcie zapadki i drzwi ustąpiły. Rozległo się ciche skrzypnięcie.
Więc jest w środku…”, przemknęło mu przez głowę.
Powoli wszedł do środka. Już miał go zawołać, lecz niemal w progu uderzyła go woń rozlanego piwa. Przełknął głośno ślinę. Nagle w jego umyśle zakiełkowała przerażająca myśl, napełniając go niepokojem: „ A co, jeśli coś sobie zrobił?” Przez te wszystkie lata dobrze poznał Roberta i wiedział, że z natury jest spokojny i opanowany. Chociaż… szok, jakiego doznał mógł go zmienić. Pytanie tylko: jak bardzo?
Pobiegł do dużego pokoju i zobaczył włączony telewizor. W studio trwało analizowanie meczu. Tomasz zlustrował wszystko wzrokiem.
Telefon i puszka na stoliku.
Mokry dywan.
Może poszedł spać…”
Przeszedł do kuchni. Nikogo w niej nie było. Kątem oka dostrzegł coś dziwnego. Jedna z szuflad była uchylona. Podszedł do niej i zajrzał do środka.
- Dobry Boże… - wyszeptał i pędem puścił się w stronę schodów. Błyskawicznie wbiegł na górę, nie zważając na skrzypienie drewna. Sypialnia znajdowała się po prawej stronie. Pobiegł w jej kierunku. Na jej progu zachwiał się z przerażenia. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach.
Robert stał przy łóżku. Miał zamknięte oczy. Błyszczące, stalowe ostrze noża znajdowało się kilka milimetrów od jego szyi. Oddychał szybko, krótkimi, spazmatycznymi wdechami. Powoli otworzył powieki i spojrzał na Tomasza.
- Jej już nie ma… - wyszeptał. – Już nie wróci…
- Robercie! Odłóż to, proszę – Korzecki starał się zachować spokój, jednak z marnym skutkiem.
- Już nie wróci… Zostałem sam…
- Nie, nie zostałeś sam. Masz jeszcze przyjaciół, Wiktora, Bogdana, mnie…
- Nie… teraz już nic nie ma sensu… - odparł cicho Kam. Wydawał się być czymś odurzony. Był… niesamowicie spokojny. Jak na kogoś, kto niedawno dowiedział się o śmierci żony.
Od tej chwili wydarzenia toczyły się jakby w zwolnionym tempie. Robert, uśmiechając się obłędnie, zacisnął dłoń na nożu z zamiarem wbicia go sobie w szyję. Pojawiły się pierwsze kropelki krwi. Tomasz krzyknął coś niezrozumiale i skoczył w jego stronę. Wyciągnął prawą rękę by odsunąć najdalej jak tylko mógł dłoń, w której Robert trzymał nóż.
Lewym łokciem uderzył przyjaciela w pierś, po czym razem runęli na łóżko. Przez chwilę leżeli bez ruchu, oddychając ciężko. Tomasz spojrzał na szyję Kama. Niewielkie rozcięcie. Niegroźne. Dzięki Bogu był w niezłej formie. Inaczej mogło to się źle skończyć.
Wziął głęboki wdech.
- Chodź do łazienki. Trzeba to przemyć.
Tymczasem na dworze zaczął padać deszcz. Pierwsze, leniwe krople z cichym chlupotem rozbryzgiwały się o asfalt. Nieopodal domu Roberta szedł chodnikiem wysoki, szpakowaty, osiemdziesięciopięcioletni mężczyzna. Co kilka kroków przystawał, brał kilka płytkich, urywanych oddechów, po czym ruszał dalej dysząc ciężko. W chwili, gdy Robert kończył oczyszczanie skaleczenia i nakładał opatrunek a Korzecki dzwonił po Wiktora i Bogdana, mężczyzna znajdował się kilka metrów od posesji Kama.
- Bogdan? Tu Tomasz Korzecki z tej strony…
- Co jest? – Bogdan miał niski, basowy głos. Robert uważał, że jego prawdziwe powołanie to nie praca w szpitalu, o nie. Wyobrażał go sobie w jakimś potężnym chórze. W końcu z takim głosem... Nie każdy ma taki talent.
A co na to Boguś?
To zabawne, ale… Nie chciał o tym słyszeć. Według niego, nie miał odpowiednich predyspozycji do śpiewu chóralnego.
- Żeby śpiewać w chórze, trzeba mieć dobry, mocny głos, wyćwiczoną przeponę, i tak dalej, i tak dalej… Ja się niestety do tego nie nadaję, mój drogi, nie spełniam podanych wymogów. Co najwyżej, mógłbym śpiewać na pogrzebach… Oczywiście, gdybym nie fałszował… - mówił nieraz. I zazwyczaj kończył swą wypowiedź grobową wersją psalmu pięćdziesiątego pierwszego.
Serio, od jego śpiewu niejednemu mogły przejść ciarki po plecach.
- Coś się stało… - powiedział Tomasz.
Był wściekły na samego siebie, ale w tamtej chwili za cholerę nie mógł wymyślić nic bardziej sensownego.
- Wpadnij do Roberta. Aha, po drodze zahacz o Wiktora. Jego obecność też się przyda.
- Jasne.
Korzecki się rozłączył i spojrzał na Kama, który właśnie wyszedł z łazienki. Przemył twarz, ale oczy nadal miał zaczerwienione. Tomaszowi przemknęło przez głowę, że jego przyjaciel tak szybko nie pogodzi się ze śmiercią żony.
O ile w ogóle się pogodzi…
Uświadomił sobie również, że Robert do tej pory nie wie, jak zginęła. Wiedział, że musi mu o tym powiedzieć. Już otworzył usta, gdy nagle Kam spytał:
- Masz ochotę na piwo?
- Pewnie – odparł.
To musiało zaczekać. Przynajmniej na razie.






Brak komentarzy :

Prześlij komentarz