piątek, 24 maja 2013

K - V

Część: V





Marcin nie wiedział, jak głęboko spadł. Przypuszczał, że były to dwa, trzy metry. Może więcej. W rzeczywistości było to pięć metrów. Pięć metrów pod ziemią. Cudem nie połamał sobie nóg. Być może zawdzięczał to ciemności, która tutaj była niemal takiej konsystencji, jak wata cukrowa. Była tak gęsta, że można było niemal w niej pływać. Ziemia była twarda. Zmarznięta na kość. Odczuł to boleśnie przy upadku.
- I jak? – usłyszał głos Marty.
Musiał dla niej zrobić miejsce. Wstał i odsunął się nieco na bok. Popatrzył w górę: niewielka plama jaśniejszego światła znajdowała się wysoko nad jego głową.
- Jestem cały! Skacz! – zawołał, a w myślach dodał: „Boże, żeby tylko nie połamała sobie nóg, proszę, proszę, proszę…”
Z góry dobiegł cichy krzyk i po chwili ujrzał ciemny kontur ciała spadający na ziemię. Nachylił się i pomógł jej wstać.
- Nic ci nie jest? – spytał z troską w głosie.
- Chyba nie… ale strasznie potłukłam sobie tyłek… - powiedziała.
- O cholera… - mruknął.
- Co się stało, co jest? – w jej głosie znów brzmiał strach.
- Nie mamy żadnego źródła światła, a nie ma tu żadnej drabiny, żeby wrócić po plecak! – jęknął zrozpaczony. – Zaraz, zaraz…
- Masz jakiś pomysł…? – spytała Marta szlochając i połykając łzy.
- Gdy Michał spadł, miał jedną latarkę…
Uklęknął i zaczął szurać dłońmi po ziemi.
- Może poturlała się w bok… szukaj! – polecił Marcie.
Po kilku minutach znaleźli ją – leżała nieco z boku, tak jak przypuszczał Marcin. O dziwo, była cała, widocznie Michał upadając nadal ją ściskał.
Marcin włączył ją i słabiutki promień światła zabłysnął w mroku. Udało mu się dojrzeć twarz Marty. W niczym nie przypominała tej, którą znał – słodkiej, niewinnej twarzyczki. Teraz była zakurzona, w błyszczących oczach malowało się przerażenie zmieszane ze zmęczeniem. Jednak Marcin dostrzegał coś jeszcze… Niby nic takiego, ale zawsze coś.
Miłość.
Tak, właśnie to.
Widział ją w jej oczach. I ten widok napełnił jego serce odwagą. Wiedział, że musi zrobić wszystko, by ona przeżyła, nawet kosztem swojego życia. Kochał ją. To wiedział na pewno. Ta myśl dawała mu siłę do walki. Do walki z nieznanym.
Dwie pionowe smugi po łzach na jej policzkach i widoczna pod nimi bladość uświadomiły mu, jak bardzo jest przerażona.
Marcin rozejrzał się. Tunel biegł w lewo i prawo. Jak przypuszczał, prawa odnoga skierowana jest ku głębi cmentarza. Lewa zaś, ku drugiej kaplicy, w której niemal codziennie były odprawiane pogrzeby.
- Którędy idziemy? –spytała.
- Proponuję iść w lewo. Wydaje mi się, że ta droga prowadzi do drugiej kaplicy.
- A co, jeśli i tam są?
- Nie wiem, musimy sprawdzić. Jednak jeśli tam będą… - Marcin przypomniał sobie słowa Michała i uśmiechnął się nieznacznie. - …to będziemy mieli przesrane.
Marta kiwnęła głową.
- Chodźmy więc.
Ruszyli. Szli, trzymając się za ręce. Marcin po lewej, Marta po prawej stronie. Marcin oświetlał im drogę latarką. Tunel, jak się okazało miał wysokość około dwóch metrów, więc na szczęście nie musieli się schylać, jednakże panował w nim taki smród, że z trudem oddychali.
- Co za odór… - mruknęła Marta krzywiąc twarz w grymasie obrzydzenia.
- Dziwisz się? Toż to cmentarz.
Na drodze co chwilę napotykali większe, lub mniejsze kamienie; Marta nieraz się o nie potykała i Marcin musiał ją podtrzymywać, by nie upadła.
Po kilkunastu metrach tunel się zwęził tak, że mogła nim iść tylko jedna osoba. Marcin dał Marcie latarkę, puścił ją przodem.
Wydawało im się, że mrok w jakiś niewytłumaczalny sposób krępuje ich ruchy, czyli się spowolnieni, zupełnie, jakby naprawdę pływali.
W dodatku ten smród…
Odór rozkładającego się ciała zmieszany ze stęchlizną i wilgocią.
Szli… szli… wydawało im się, że ich podróż trwa już kilka godzin, jednak w rzeczywistości było to zaledwie pół godziny. Na świecie dochodziła druga w nocy.
Marcin co kilka minut oglądał się za siebie, sprawdzając, czy coś ich nie goni. W pewnym momencie poczuł, jak coś oplata jego prawą nogę na wysokości kostki. Coś bardzo śliskiego. Było silne. Jednym szarpnięciem zwaliło go z nóg. Mimo, iż miał na sobie jeansy, poczuł, że to coś, co go złapało… parzy. Zupełnie jak meduza.
Upadając wydał z siebie okrzyk zaskoczenia. Marta odwróciła się w jego stronę i zaczęła krzyczeć.
- Uciekaj! Uciekaj, skarbie! Uciekaj ile sił w nogach! – krzyczał.
Marta nadal stała bez ruchu, dygocząc na całym ciele. Tymczasem stworzenie, które złapało go za kostkę, zaczęło ciągnąć go z powrotem w głąb cmentarza. Widząc, iż Marta nadal stoi w miejscu, Marcin ryknął ile miał sił w płucach:
- UCIEKAJ, KURWAAA!!!
Wreszcie dostrzegł, że latarka szybko się oddala. Dzięki Bogu. Odwrócił się w stronę napastnika. Jeden z kamieni uderzył go w głowę żłobiąc głęboką ranę na prawej skroni. Do mroku dołączyła karmazynowa czerwień.
Cudownie.
Wściekły zaczął walić lewą nogą na oślep. Za którymś razem trafił w jakiś obły kształt; rozległ się syk, a pieczenie przybrało na sile. Wymachiwał nogą na oślep. Cudem trafił drugi raz w ów kształt i poczuł, że jego noga się w nim zagłębia. Rozległo się odrażające mlasknięcie a w powietrzu pojawił się kolejny smród. Zatrzymał się w miejscu.
Dobry Boże, zmiażdżyłem temu czemuś głowę…”, przemknęło mu przez głowę.
Przez chwilę leżał dysząc ciężko.
Po minucie lub dwóch podniósł się i nie sprawdzając, co go zaatakowało, pognał z powrotem do Marty.
Biegł tak szybko, jak mógł. Niemal kwadrans pełnym sprintem, a gdy mięśnie zaczęły go palić z bólu, przystanął, oparł dłonie na kolanach, wziął kilka głębokich wdechów… i pobiegł dalej.
Z odległości kilkunastu metrów dobiegły go rozpaczliwe krzyki Marty.
- Marta…! – wysapał i przyspieszył.
Wkrótce znalazł się przy niej.
Wypatrzyła go z daleka, najwyraźniej usłyszała jego dyszenie.
- Jestem, skarbie.. już jestem… - rzekł, odnajdując w ciemności jej suche usta.
- Marcin… Bałam się, że cię straciłam… Co to było? – jej głos chyba jeszcze nigdy nie był tak wysoki.
- Nie mam pojęcia… ale już nam nie zagraża… - ciągle sapał jak wół.
- Dzięki Bogu… Tak się bałam… tak się bałam…
- Już jestem… spokojnie… - to mówiąc ponownie ją pocałował.
Wziął od niej latarkę i rozejrzał się. W tym miejscu tunel się kończył, u góry znajdowała się niewielka drewniana klapa. Marcin spojrzał na nią.
- Starałam się ją otworzyć, ale jest za wysoko…. – szepnęła ciągle pochlipując.
Miała rację – tunel w tym miejscu miał wysokość około dwóch i pół metra. Sama nie dałaby rady.
- Tak się cieszę że wróciłeś…
-Ja też… - rzekł do niej. – musisz wejść mi na barana. Uderzaj w nią z całych sił. Rozumiesz?
Skinęła głową.
Marcin ukucnął tak, by Marta mogła się na niego wspiąć. Gdy poczuł ciężar jej ciała na swym karku podniósł się z wysiłkiem. Był wykończony.
- Wal! – sapnął.
Marta uderzyła otwartą dłonią w klapę. Raz, drugi, trzeci…
Nic.
- Uderz mocniej…
Wyciągnęła obie dłonie i rozpaczliwie zastosowała się do polecenia.
Klapa drgnęła lekko, ale nic poza tym.
Zacisnęła pięści i uderzała z całych sił, niemal tracąc równowagę. Mieli szczęście, że drewno było stare – pojawiały się na nim coraz to nowe pęknięcia.
Po kilku minutach opadła z sił.
Z rozpaczy zaczęła skrobać paznokciami pęknięcia, przez które wpadała odrobinka światła.
- Proszę… - szeptała. – proszęproszęproszęproszęproszęproszę…
Pod Marcinem zaczęły uginać się kolana.
Nie wytrzyma zbyt długo.
- Wal! Uderzaj! Rozwal to kurewskie drewno!!! – krzyczał, gdyż i jego zaczęła ogarniać czarna rozpacz.
W dodatku z głębi tunelu znów zaczęły dochodzić pochrząkiwania.
Marta zacisnęła zakrwawione palce i jeszcze raz uderzyła.
Jej pięści zrobiły niewielką dziurę w klapie.
- Już prawie…! – wybełkotał Marcin.
Krew i pot zlepiły mu włosy, które niesfornie wpadały do oczu.
- Postaraj się! Jeszcze trochę! Wierzę w ciebie! Martuś, proszę, jeszcze trochę! Zaraz będziemy wolni!
- Nie mam już sił! – jej skrwawione palce pulsowały tępym bólem.
Marta wydała z siebie długi, przepełniony cierpieniem jęk i ostatkiem sił zaczęła rozwalać klapę. Krew ściekała jej po całych rękach, skapywała na twarz. Najgorsze jednak było to… łaskotanie.
Gdy skończyła, jej dłonie przypominały krwiste kawały mięsa.
- Aaaa…. – jęknęła dmuchając na palce.
- Brawo! Udało ci się!!! – wysapał Marcin. – wchodź, już ledwo stoję…
Marta wykorzystała ostatnie rezerwy i wyciągnęła ręce do góry.
Zaparła się palcami i spróbowała podciągnąć się do góry.
Znów wydała z siebie rozedrgany jęk, Marcin słysząc to stanął na palcach, byle tylko jej pomóc.
Po kilku sekundach od pasa w górę była w kaplicy. Podciągnęła prawą nogę, a po chwili lewą.
Znalazła się na korytarzu. Położyła się na ziemi i dyszała głęboko. Jej klatka piersiowa, wciąż targana spazmami płaczu unosiła się i opadała.
Marcin oszacował odległość.
Sięgnę. Muszę sięgnąć.”
Podskoczył, ale jego palce jedynie musnęły krawędź.
Na Martę nie mógł liczyć - była niemal w stanie agonalnym.
I raptem znów przypomniał sobie Michała.
- Czy kochasz…? – usłyszał echo jego głosu.
- Tak… - szepnął. – Kocham.
To mówiąc, z lekko obłędnym uśmiechem odbił się od ziemi i tym razem zdołał doskoczyć. Choć palce niemal całkowicie odmawiały mu posłuszeństwa, zdołał jeszcze podnieść się na wysokość pasa, a potem wyciągnąć nogi.
Udało mu się.
Byli bezpieczni.
Na jak długo?



Pomimo przerażenia nie zasnęli. Nie mogli. Nie w tym miejscu. Nie tak blisko tunelu. Leżeli bez ruchu jakiś czas. Pierwszy podniósł się Marcin. Marta nie spała, ale była tak wyczerpana, że Marcinowi, gdy ją zobaczył, serce ścisnęło się z żalu. Spojrzał na dziurę.
Coś usiłowało się z niej wydostać. Pojawiły się szare palce. Po chwili głowa. Czarne oczy. Brązowe, zgniłe zęby. Stwór zasyczał odrażająco i chwycił Martę za nogę. Pisnęła cicho i usiłowała odsunąć się jak najdalej od tego „czegoś”, lecz na darmo. Pociągnął ją w swoją stro-nę. Marcin stanął nad nim i z całej siły kopnął w te odrażające usta. Potwór zaskomlał. Nic dziwnego – but Marcina zatopił się w jego miękkim ciele. Zamachał dziko rękami i wpadł do tunelu.
W normalnym świecie było dziesięć minut po trzeciej w nocy.
- Chodź, musimy uciekać. On może wrócić.
- Jestem taka zmęczona…
- Wiem, Martuś, ja też, ale musimy się stąd wydostać.
Pomógł jej wstać i oboje ruszyli korytarzem w poszukiwaniu wyjścia. Korytarz był biało pomarańczowy i nawet tutaj czuć było ten specyficzny zapach śmierci.
Po kilku metrach korytarz skręcał w lewo i kończył się drzwiami.
Były uchylone.
- Co tam jest…? – szepnęła Marta.
- Wydaje mi się, że wiem… Chodź. – powiedział i pociągnął ją za rękę.
Razem otworzyli drzwi i weszli do środka.
Znaleźli się w pomieszczeniu, w którym odprawiane są nabożeństwa pogrzebowe.
Naprzeciwko stał pusty katafalk, wokół niego stojaki na wieńce.
Obok, na ścianie znajdowały się dwa kolorowe witraże w kształcie trójkątów o zaokrąglonych wierzchołkach.
Wrota, które były w takim samym kształcie, co okna, były zamknięte.
Ktoś przy nich stał.
Marcin spojrzał w tamtym kierunku.
- Boże święty… - mruknął. – Spójrz. To Michał.
Marta spojrzała. Miał rację – przy wrotach stał Michał, obrócony do nich tyłem, ze spuszczoną głową.
- Michu! Nic ci nie jest? – Zawołał Marcin.
Na dźwięk swojego imienia Michał drgnął.
- Nic. Może podejdź? – poradziła Marta.
Marcin zrobił zaledwie dwa kroki w stronę Michała, gdy ten obrócił się do nich.
Gdy go zobaczyli, serce z przerażenia podeszło im do gardła.
Był cały brudny – jakby ktoś
[lub coś]
przeciągnęło go przez tunel aż tutaj. Jego twarz zmieniła się w krwawą maskę.
Czarne, wyzbyte z uczuć oczy wpatrywały się w nich złowieszczo.
Marcin dostrzegł to i mruknął do Marty:
- Słuchaj, to już nie jest Michał. Dorwali go. Spójrz na jego oczy. Są czarne jak węgiel.
- Matko Święta… - jęknęła Marta.
- Idź powoli w stronę witraży. Wybij jeden z nich krzesłem i uciekaj stąd. O mnie się nie martw. Zatrzymam go. Nie pozwolę, by cię skrzywdził… - głos zaczął mu drżeć, w oczach miał łzy. – Nie jest już człowiekiem… Idź. Zatrzymam go. Kocham cię. Uciekaj.
- Marcin… Nie mogę cię zostawić! Też cię kocham! Proszę chodź ze mną! On nic nam nie zrobi!
- Nie. – rzekł Marcin głosem bez uczuć. - Idź. Ja go zatrzymam.
- Ale kochanie…
- IDŹ. – niemal krzyknął, aż się wystraszyła. Po chwili dodał już łagodniej – Proszę cię…
Już miała odchodzić, gdy nagle Michał odrzucił głowę do tyłu, rozsunął ręce na boki i zagrzmiał nie swoim głosem:
- PER ME SI VA NE L’ETTERNO DOLORE*…!
Witraże zadrżały i z hukiem wypadły z okien.
Marcin korzystając z zamieszania odwrócił się do Marty i krzyknął:
- Uciekaj!
Przez chwilę stała jeszcze niezdecydowana, nie wiedząc, co zrobić, po czym pobiegła w stronę wyjścia.
Michał, a raczej stwór, który przywłaszczył sobie jego ciało podszedł do Marcina. Stali twarzą w twarz.
Marcin był od Michała o pół głowy wyższy, jednak teraz to nie grało roli. Teraz to Michał patrzył na niego z góry. Wyszeptał cztery słowa:
- Tua animameum est**
Marcina owionął smród z jego ust. Woń rozkładu.
Odwrócił się na pięcie i podszedł do katafalku. Uklęknął przed nim, a dłonie położył na czerwonym obiciu.
Po policzkach ściekały mu łzy.
- Tak… kocham. – wyszeptał.
Przymknął oczy.
- Nunc… - rozległ się szept dochodzący zewsząd.
Teraz.
Marcin otworzył szeroko oczy i zaczął z całej siły uderzać głową w katafalk.




Marta wyskoczyła przez nowo powstałe okno i puściła się biegiem. Wybiegła na drogę, która przed bramą cmentarną wznosiła się delikatnie pod górę.
Biegnąc obróciła się w stronę kaplicy.
Nikogo, ani niczego wokół niej nie było.
W pewnej chwili nadepnęła sobie na sznurowadło i przewróciła się z krzykiem. Spojrzała na kolano. Krwawiło. Do bramy zostało kilkanaście metrów.
Nie miała już sił.
Płakała.
Czarnooki stwór podążał za nią krok w krok.








*PER ME SI VA NE L’ETTERNO DOLORE - przeze mnie idzie się w wieczny ból.
** Tua anima meum est - Twoja dusza moją jest.












Posłowie



Wielu odbiorców może zaskoczyć niski poziom tego opowiadania. Pragnąłbym nadmienić, że jest to moje pierwsze tak rozwlekłe, że pozwolę sobie tutaj użyć tego pięknego słowa: dzieło. Wcześniejsze próby zakończyły się fiaskiem: skończyły mi się pomysły, bądź fabuła okazała się do kitu.
To jest pierwsze opowiadanie, które dopisałem do końca. I jestem z siebie dumny.
Moim skromnym zdaniem, jest ono słabe zarówno pod względem językowym, jak i konstrukcją zdań.
Najważniejsze jednak, że udało mi się pozbyć tego, co gromadziło się w mojej głowie od niecałych czterech lat.
Jeśli dotarłeś ze mną aż dotąd – jesteś naprawdę wytrwały.
Dziękuję.



Michał Gajewski.









1 komentarz :

  1. Świetnie piszesz..! Za bardzo się nie rozpiszę, bo jakoś nie potrafię. Lecz życzę dalszej weny i tak dobrego stylu pisania. xx

    OdpowiedzUsuń